Istotą człowieka jest to, że lubi w wolnych chwilach czasem sobie podywagować, "co by było gdyby". Jeszcze kilka lat temu fani Tolkiena rozmyślali, co by było, gdyby ktoś wreszcie sfilmował Władcę Pierścieni
. (bez jaj, kreskówkę Bakshi'ego, przy całej dobrej woli, możemy chyba pominąć). Wydawało się, że Władca Pierścieni
w kinie to pobożne życzenie. A jednak to życzenie zostało spełnione, i to bynajmniej nie przez Najwyższego. Marzenie tolkienistów zrealizował przybysz z dalekiej Nowej Zelandii o nazwisku Jackson - pocieszny grubas o wesołej, brodatej twarzy. O dziwo, okazało się, że facetowi, który wcześniej wylewał na ekranie hektolitry czerwonej farby w tanich komediohorrorach, całkiem nieźle wyszło przeniesienie na srebrny ekran monumentalnej, fantastycznej epopei. I nikt już nie wątpił w to, że Władcę Pierścieni można nakręcić i że można to zrobić dobrze. Pójdźmy zatem dalej, spytajmy znów, "co by było, gdyby"...
No właśnie, na przykład co by było, gdyby komuś zachciało się zekranizować
Silmarillion?
Ooo, ooo... po co te marsowe miny, na co podniesione głosy? Niewykonalne? Zbyt wielkie? Pewnie. Ale przecież o Władcy Pierścieni
jeszcze na etapie produkcji też tak mówiono; powiadano, że jest dziełem, którego nie da się przenieść na ekran. Tymczasem film zawiódł tylko nielicznych, pozytywnie zaskoczył wielu, a oczarował miliony. Żeby jednak nie było nieporozumień - nie jestem ślepy, wiem, że Silmarillion
i Władca Pierścieni
to dwie, zupełnie inne książki. Ta pierwsza przede wszystkim od czytelnika wiele wymaga; wymaga cierpliwości, wytrwałości, otwartego umysłu, dobrej pamięci. Jeśli ktoś myśli, że trudny jest Władca Pierścieni
, to przy Silmarillionie
zwyczajnie łysieje. Nawet dla mnie, fana Tolkiena i zboczeńca, który "biblię śródziemia" przeczytał już kilka razy, niektóre jego fragmenty to po prostu droga przez mękę. Mimo to, jak wielu fanów, wprost marzę o tym, by kiedyś ujrzeć historię silmarili na srebrnym ekranie. Dlatego też pewnego deadline'owego wieczoru postanowiłem podzielić się myślami z GhanDem, tudzież Jankiem. Co nam z tego wyszło?
Zekranizować Silmarillion? Po mojemu to tak, jakby sfilmować "Biblię". Można próbować, ale nigdy nie uda się oddać tego "czegoś". Może wyjść coś takiego, jak Pasja.
Właśnie, mamy przed sobą historię - Silmarillion
. Historię nie jednego bohatera, ale wielu; historię rodów, państw, krain; historię całego świata, który przecież nigdy nie istniał. Co z tak ogromną partią materiału zrobić? Dla fana to oczywiście nie problem - przy odrobinie wysiłku potrafi sobie wyobrazić filmowy Silmarillion
od początku do końca, każdą pojedynczą scenę. To jednak od strony filmowców, zadanie niewykonalne. Co na to GhanD?
Może to być nawet niezły film, ale widzę możliwość adaptacji tylko fragmentu. Np. z Gondolinem. Tylko tu rodzi się pytanie - który fragment wybrać.
To jest największy problem. Jak ograniczyć wątki? Założeniem które mi przyświecało podczas rozmowy z GhanDem, było przedstawienie filmu jako opowieści o silmarilach w sensie stricte. To zmusza nas do ogromnej selekcji materiału. Co wybrać? Co wyciąć, a co zostawić? I jak utrzymać łączność wszystkich elementów?
Zostawiając na razie dyskusję na temat samego scenariusza, doszliśmy z Jankiem do wniosku, że tak złożony film nie obejdzie się bez narracji. Tylko kto ma być narratorem? Wśród tolkienowskich bohaterów nie ma prawie nikogo, kto pamiętałby tak dawne czasy, za wyjątkiem garstki nielicznych. Tymi nielicznymi są - Galadriel, Elrond i majar Gandalf. Gandalf jednak, sprowadzony do roli narratora, prezentuje się co najmniej dziwnie. Nie wiem, jak wy, ale nie wyobrażam sobie tego skrytego mędrca, ni stąd, ni zowąd opowiadającego historię Śródziemia. Kto by go do tego skłonił? W jakim celu? I czy Gandalf, z właściwą tylko jemu skromnością, zgodziłby się na to? Na pewno nie. Pozostają zatem Galadriel lub Elrond. Według GhanDa:
hjm, Elrond jest za młody, ale to dobry pomysł, nie mam lepszego.
Że to dobry pomysł i ja tak uważam - Elrond półelf był rozmiłowany w historii, zwłaszcza w historii elfów, których przedkładał nad ludzi. Był też autorytetem, do którego się zwracano. Mógłby zatem kiedyś, komuś opowiedzieć o odległej przeszłości i wypadałby w tej roli bardzo naturalnie. Ja jednak mimo wszystko forsowałbym Galadriel - jako jedyna pamięta najdawniejsze czasy, patrzyła na uniesionego pychą Feanora, składającego przysięgę na skale. Mogłaby też być dobrym ogniwem łączącym filmy - Władcę Pierścieni
i Silmarillion
, o ile Cate Blanchett zgodziłaby się wcielić w postać Galadriel po raz drugi. Po co nam to ogniwo? No cóż...
Film trzeba by było rozreklamować jako uzupełnienie Władcy..., jako historię w tym świecie tłumaczącą cos tam.... ale jak połączyć Feanora z Frodem?
Niestety, pomost łączący oba filmy jest konieczny. Fani po prawdzie bez trudu zorientują się w klimacie, ale pamiętajmy, że Silmarillion
nie będzie kręcony tylko dla nich, bo tak, jak Władca Pierścieni
, powstanie także ku uciesze szerszej gawiedzi. A owa gawiedź musi rozumieć, że obie opowieści, ta z Trylogii i ta z Silmarillion
u, należą do jednego świata. Inaczej nie pójdzie do kina. Bo i kto rozumny wydaje 17 złotych na bilet, by obejrzeć ciężkostrawną "biblię fantasy"...?
Otwartym pozostaje pytanie o wspomniane przez Janka połączenie Feanora z Frodem. Wychodząc z obszarów przenośni należy sobie zadać pytanie - jakie możemy znaleźć punkty wspólne dla obu filmów? Sami najstarsi bohaterowie, jak Gandalf czy Galadriel to za mało - oni, przez swoją wiedzę, mogą być narratorami, jednak nie punktem wspólnym. Więc co? A może raczej - kto? Co, gdyby skupić się na Sauronie?
Ja to widzę w ten sposób - kończy się opowieść o Feanorze, Melkor zostaje zwyciężony, nadchodzi Sauron.
Właśnie, Janek! Sauron jest łącznikiem idealnym - stanowił zagrożenie dla Śródziemia we Władcy Pierścieni
, byłby zagrożeniem i w Silmarillionie
. Sprawa jest o tyle wygodna, że w samym Władcy Pierścieni
Jackson umieścił wiele odniesień do przeszłości - Drużyna...
zaczyna się odbytą przed wiekami bitwą z Sauronem, Gandalf wielokrotnie wspomina, że Sauron "wrócił", że "odbudował potęgę", że Oko "znów patrzy". Widz miałby zatem świadomość, że Sauron to nie wynalazek Jacksona z Władcy Pierścieni
, ale Zły, którego Tolkien umieścił w swoim świecie u jego zarania; że Sauron należy do przeszłości i był w Śródziemiu także w czasach, kiedy elfowie byli jeszcze młodzi, w czasach, o których mowa w Silmarillionie
. Mamy też dodatkowy plus - skupiając się na Sauronie, wyjaśniamy jego narodziny. To sytuacja mniej więcej podobna do tej, z ostatniej części Gwiezdnych Wojen
- Zemsta Sithów umożliwia nam obserwację narodzin Darth Vadera, dzięki Silmarillionowi
poznalibyśmy genezę Saurona.
Kiedy tak jednak rozmawialiśmy o Sauronie jako łączniku między opowieściami, na wierzch wypłynął nam jeszcze jeden problem, o wiele poważniejszy. Scenarzyści i reżyser, decydując się na łącznika w postaci Saurona, siłą rzeczy muszą poświęcić mu dużo czasu. Czasu, który jest dla filmu niezwykle cenny. Uwydatnienie Saurona musiało by się odbyć czyimś kosztem...:
Morgoth? W Silmarillionie, jako filmie, widzę go jedynie jako Ciemną Moc, jako dawne, przedwieczne Zło. Po prostu sobie będzie. De facto jednak najlepiej bym go wyciął - niech rolę Złego od początku pełni Sauron.
Zbrodnia? Herezja? Ano i zbrodnia, i herezja. Pamiętajmy jednak, że mówimy o filmie. A film, jeśli spróbujemy zamknąć go w trzech godzinach plus może dwadzieścia minut, dwóch "wielkich złych" nie zniesie. Widzowie będą zdezorientowani. Badania wykazały, że oglądający film mają tendencje do obdarzania tylko jednego bohatera najgorszymi uczuciami. Dwóch lordów ciemności byłoby z punktu widzenia reżysera pomyłką - najpierw film musiałby dać widzom czas, by znienawidzili Morgotha, po czym reżyser szybko musiałby sprawić, by zdążyli jeszcze co najmniej tak samo znienawidzić Saurona.
Krótko mówiąc nie jest możliwe pełne przedstawienie Morgotha, jeśli chcemy skupić się na Sauronie. A że na Sauronie skupić by się wypadało - o tym wiemy z akapitów wyżej. Morgotha należy więc wyciąć. Prawda jest bowiem taka, że zachowując wielkiego Valara w filmie raz, że rozwlekamy go ponad miarę, dwa - że utrudniamy zaprezentowanie widzom jego ucznia. Ile bowiem czasu należałoby poświęcić, by przedstawić, kim jest Sauron; ile, by wytłumaczyć, że jest tylko uczniem Valara, że przejął po nim schedę po jego klęsce (tą też by trzeba wtedy sfilmować, a jakże), że jest tylko następcą Valara, i to mizernym? No właśnie.
Morgotha jednak tak zupełnie przekreślić nie można. Zbyt wielki miał wpływ na Śródziemie, by tak po prostu zastąpić go Sauronem. Rozwiązanie, które zaproponowałem Jankowi, wyglądało tak:
Sauron mógłby wspominać o swoim Panu, Mistrzu, Władcy. On mógłby w retrospekcjach opowiadać o tym, co zrobił Morgoth, ale postaci samego Valara by nie było.
Po namyśle odrzuciłem ten pomysł (sugerował bowiem, że Sauron musiałby być narratorem, co jest raczej nietrafione), jednak idea pozostała. Morgotha można by pokazać poprzez retrospekcje, poprzez urywane, mroczne, dynamiczne fragmenty, poszarpane niczym wspomnienia, straszne jak koszmarne sny. W ten sposób można by wyjaśnić widzowi zagładę Drzew Valinoru (od czego w zasadzie winien się film zaczynać, ale o tym dalej) czy desperacką walkę Fingolfina z Valarem. To byłyby krótkie, dzikie ujęcia, które nie dość, że oszczędziłyby czas, to jeszcze, gdyby sprawnie je zrealizowano, zrobiłyby na widzu piorunujące wrażenie. Raz: Morgoth wychodzi z podziemi, staje przed Fingolfinem niby wieża; wracamy do "współczesności", do bohatera opowiadającego historię; ten mówi jakieś zdanie, np. "wysadzana klejnotami tarcza lśniła niebiesko, wyciągnięty z pochwy Ringil błyszczał niby sopel lodu", po czym znowu: kamera z dołu, zza pleców Fingolfina, książę elfów robi unik; ponownie kilka słów opowieści i kolejne trzy-cztery sekundy pojedynku z Władcą Ciemności: potworny wrzask bólu Morgotha, kamera podąża za Grondem, buława roztrzaskuje hełm Fingolfina...
Co na to Janek? Hmm...:
Wiesz, Toma Bombadila też wycieli :P Ale inna sprawa, że chociaż bardzo na to psioczyłem na początku, to ostatecznie nie przeszkadzało mi to. Wycięcie Morgotha bym przełknął, ale jak się o tym mówi to dostrzega się ile jest problemów...
Samej kwestii zniknięcia Morgotha nie trzeba by było w filmie rozpatrywać - dość, że narrator (np. Galadriel czy Elrond) stwierdziłby krótko - "Morgotha pokonano, jednak Sauron, jego uczeń, pozostał". Trzeba by to zarazem zrobić na początku filmu, by widz cały czas miał poczucie skupienia wydarzeń wokół Saurona: "dzięki pomocy Valarów Morgotha prędko przegnano, ale gdy zabrakło ich opieki, ludy Śródziemia długo nie mogły się uporać ze złem, które po nim nastało - Sauronem". Rozwiązanie takie ma jednak poważny minus - usuwając Morgotha z areny dziejów Śródziemia zbyt szybko, urywamy także całą masę wątków, m.in. historię Berena Jednorękiego. Żeby tak się nie stało, proponuję po prostu przeniesienie ciężaru fabularnych powiązań na Saurona - jeśli to on ma być przedstawiany w filmie, wówczas niech to również on nosi na głowie żelazną koronę z silmarilami. Ogromna zmiana, w stosunku do oryginału? Niestety. Można to jednak zaakceptować, a sądzę, że warto...
Jednym z najbardziej interesujących problemów, którym trzeba się zająć zabierając się za ekranizację Silmarillionu
, jest jego początek. Przyjąwszy założenie, że film byłby ograniczony do opowieści o silmarilach i to w najściślejszym tych słów znaczeniu, trzeba mimo wszystko sięgnąć bardzo głęboko...:
Historia Drzew [oczywiście Drzew Valinoru -
przyp. red.] dla fabuły jest konieczna, bo one są jakby (...) w środku całej opowieści. O to przecież chodziło, żeby zatrzymać ich światło.
Światło, które Feanor zawarł w silmarilach. Najwygodniejszym z punktu widzenia reżysera-ignoranta byłby punkt wyjścia, w którym nie traci on czasu na opowiadanie o Drzewach i oszczędza sobie kłopotu zaznaczenia wielu pobocznych wątków o mniejszym znaczeniu. Pewnie, teoretycznie sens opowieści można zachować, nie wspominając nic o pochodzeniu światła silmarili - ot, "żył niegdyś kowal przesławny, który w początkach dni stworzył trzy piękne klejnoty...". Ostatecznie to, że światło klejnotów wzięło się od Drzew nie zmienia przecież faktu, że Feanor pragnął je, odzyskać, prawda? Posunięcie takie pozbawiłoby jednak postać Feanora i jego synów, a także całą opowieść pewnej głębi, która możliwa jest tylko dzięki Drzewom. Dumni elfowie ganiający za zwykłymi błyskotką byliby profanacjami oryginalnych, literackich postaci. Dopiero fakt, że próbują oni odzyskać utraconą cząstkę boskiego światła nadaje ich rozpaczliwej walce sens.
Według nas film musiałby się zatem zacząć od scen, w których byłyby ukazane Drzewa, choć oczywiście na drugim planie, nie jako główny obiekt zainteresowania reżysera. Scenarzyści i reżyser musieliby pokazać życie codzienne w Valinorze w blasku Drzew. Widz poznałby wtedy ich znaczenie, zrozumiał wartość, jaką miały dla mieszkańców Valinoru. Dobre zarysowanie konfliktu między Valarami (opiekunami Drzew) a Feanorem (twórcą klejnotów zawierających Ich światło) i jego synami musiałoby leżeć u podstaw
Silmarillionu
. Widz powinien rozumieć gorycz Feanora, ale jednocześnie przychylać się do zdania Valarów, że światło klejnotów nie należy do niego.
Filmowy Silmarillion
powinien być tak naprawdę nie historią silmarili, ale dramatem jednostki. Powinien być parafrazą ludzkiego losu na przykładzie elfa i jego synów, opowieścią o tym, że niemożliwe jest mierzenie się z siłami starszymi, niż świat. Zarazem udziałem reżysera powinna być próba przekazania widzowi, że walka ta, choć beznadziejna i skazana na porażkę, może nieść ze sobą wiele rzeczy pięknych; że mimo świadomości nieuchronnej klęski można wyczekiwać także dni pełnych chwały i słodkiej, nieprzemijającej sławy.
Dlatego naszym zdaniem konieczne byłoby wyważenie dzieła pomiędzy widowiskowością i bogatym tłem Silmarillionu
, a historiami stanowiącymi poparcie powyższej myśli. Ze zrozumiałych względów ktoś, kto czytał książkę, z chęcią zobaczyłby w filmie sceny batalistyczne; ja jednak ograniczyłbym je do niezbędnego minimum. Chciałbym przede wszystkim obejrzeć zmagania Fingolfina z Morgothem oraz samotną walkę Hurina z trollami (piękne Aure entuluva!
w okrzyku po każdym ciosie).
Silmarillion
zasadniczo jest jednak dziełem, które zawiera w sobie tak wiele historii, że w zasadzie można by na jego podstawie nakręcić kilka filmów. W gruncie rzeczy aż prosi się, by sfilmować go jako... serial telewizyjny. Dla tych, którzy kręcą nosem podpowiem, że serial telewizyjny nie musi oznaczać Xeny
; budżet na produkcje telewizyjne stale rośnie, podobnie, jak techniczne możliwości realizacyjne. Dostępne są coraz lepsze efekty specjalne i powoli produkcje serialowe zaczynają dorównywać poziomem filmom pełnometrażowym. Przykładem może być niezwykła Kompania Braci
, o ile się nie mylę samego Stevena Spielberga, czy fakt, że w szczytowym okresie popularności jeden odcinek Z Archiwum X
miał budżet większy, niż... Ogniem i mieczem
.
Pozostała część rozmowy mojej i GhanDa dotyczyła już sprawy luźniejszej i bardziej prozaicznej - obsady (oczywiście - obsady filmu kinowego). Tu oczywiście zdania były podzielone, bo ile gustów, tyle opinii. Zastanawiając się nad aktorami rzucaliśmy swoje typy. I tak według GhanDa Feanora mógłby zagrać Liam Neeson (m.in., Star Wars: Epizode I
, Rob Roy
), odpowiednio ucharakteryzowany na złotowłosego elfa. Ze swojej strony obstawiałem z kolei Jude Lawa (Gattaca
, A.I.
, Utalentowany pan Ripley
), jako aktora obdarzonego specyficzną, niepokojącą urodą, któremu dobrze wychodzi odgrywanie postaci silnych, pewnych, dumnych i bezczelnych - a taki właśnie był Feanor. Na niego jednak nie chciał się zgodzić GhanD. Wysunął jeszcze co najwyżej kandydaturę Clive'a Owena (Król Artur
, Sin City
), ale IMHO żaden to utalentowany aktor, a tylko takich chciałbym widzieć w Silmarillionie
.Co do roli Luthien, zgodziliśmy się obaj na Jessicę Albę. Być może kogoś razi wybór tak "popowej" aktorki, myślę jednak, że jej uroda znakomicie pasuje do wizji Luthien, a zdolności aktorskie, którymi dysponuje powinny sprostać w gruncie rzeczy mało skomplikowanej roli córy elfów.
Niezwykle trudno jest ustalać obsadę elfów, nieco łatwiej jest, gdy idzie o ludzi. Ze swojej strony w roli któregokolwiek z istotnych w Silmarillionie
ludzi zdecydowanie widzę Seana Penna; ten aktor o mocnej sylwetce i prawdziwych zdolnościach aktorskich znakomicie poradziłby sobie z odegraniem skomplikowanej psychiki któregoś z dumnych ludzkich bohaterów Silmarillionu
, np. postaci Turina. Tego aktora zdecydowanie chciałbym widzieć w Silmarillionie
. Jednakże...
Ogólnie obsada filmu nie może być zbyt popowa, a twarze - opatrzone. Kilka z nich zgoda, zapewnią przynajmniej sukces komercyjny w jakimś stopniu. Niech reżyser dobierze twarze aktorów zdolnych, już znanych, ale stanowiących po prostu mocną drugą ligę, a nie gwiazdy.
Innymi słowy - rozwiązanie Petera Jacksona, który przy Władcy Pierścieni
zatrudnił wytrawnych, ale wciąż jeszcze nie opatrzonych aktorów (Hugo Veaving, Viggio Mortensen, Elijah Wood) oraz debiutantów, byłoby idealne. Na tym polu nowozelandczyk popisał się doskonałym wyczuciem, które później zaowocowało w filmie.
Patrzę na licznik stron w Wordzie i wychodzi mi, że powoli docieram do połowy szóstej strony. Dużo? Dużo, biorąc pod uwagę, że jest to artykuł obrazujący dywagacje dwóch gości, którym pewnego wieczoru się nudziło, więc postanowili odkurzyć dawną pasję i pogadać sobie w stylu "co by było, gdyby"... Tak czy owak jednak z powyższego tekstu wychodzi ziarnko prawdy i pierwsze szkice, jakieś zarysy filmowego Silmarillionu
. Czy taki film powstanie - nie wiadomo. Może jednak kiedyś ktoś go nakręci, a wtedy usiądziemy z GhanDem przy piwie i zaśmiejemy się w głos, że nasze przewidywania się sprawdziły (lub że nie sprawdziły się wcale). Może i ty, czytelniku, wspomnisz wtedy artykuł z jednej z Tawern, w którym dwóch gości rozwodziło się nad tym, co w owym czasie uchodziło za niewykonalne.
Ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych.
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.