Żwir prysnął spod kopyt. Drobne kamyki potoczyły się po zboczu, zagrzechotały.
- Spokojnie, Markiz. Spokojnie!- jeździec spiął konia ciasno, tuż za głową. Wierzchowiec odsłonił zęby, zarzucił zadem, tanecznie postąpił na szczudłowatych nogach.- Spokojnie - powtórzył - tylko nóg nie połam. Czego się tak boisz, co? Zwykłej wioski? Odwykłeś od ludzi?
Koń nie odpowiedział. Nie miał jak. Ciężko mówić z żelaznym kołkiem w pysku. Zresztą nawet jakby go nie miał, pewnie nie uraczył by jeźdźca wyjaśnieniem. Za to nadal był niespokojny, boczył się...
Na jednym ze zboczy dolinki przycupnęła mała wioska. Biedna, bez ostrokołu. Kilkanaście chat z krytymi strzechą dachami. Zamieszkana. Z tych kilkunastu w niebo biły cienkie słupy dymu z kuchennych pieców.
- Nie interesuje mnie to, czy ci się to podoba czy nie. Jestem głodny i zmęczony. Przyda mi się nocleg w karczmie. Tobie też się dostanie owsa. Już wyglądasz jak wioskowa chabeta, nie dziwota, ciągle na trawie jedziesz. Wykończysz się przez nią...
Dźgnął wałacha piętami, zmusił do kroku. Zjechał po zboczu. Spod kopyt sypał się żwir.
Dostrzegli go już z daleka. Zebrali się między chałupami. W rękach wielu miało widły, kosy i inne niezbędne każdemu gospodarstwu acz niebezpieczne narzędzia. Nie dziwota. W tych czasach widok zbrojnego, na bojowym koniu pozostawiał mało złudzeń. Zawsze oznaczał kłopoty.
Wjechał między zabudowania. Nim zdążył zauważyć otoczyli go. Nie odzywali się, czekali. Może na jego ruch. Może na kogoś. Trzymał ręce z dala od broni.
- Dobrzy ludzie - cholera, źle zacząłem, pomyślał. Wieśniacy bynajmniej na dobrych, mimo że ludzi, nie wyglądali.- Ja w podróży. Odpocząć chciałem jeno, karczmę macie tu?
- Jest - jeden z niewielu nic nie trzymający w łapach, za to wyglądający na takiego, który sam nie potrzebuje ochrony, odezwał się.
Wskazał na umieszczony pośród innych mniejszych, sprawiających przygnębiające wrażenie budynków. Zbrojny ruszył, tłum poruszył się, ustąpił niczym fala przed skałą.
*
Karczma świeciła pustkami. Oprócz mocno podchmielonego, łysego osiłka bełkoczącego coś do karczmarza oraz młodziutkiej, może kilkunastoletniej służącej.
Usiadł w rogu, w ciemnym miejscu, plecami do ściany - przyzwyczajenie, prawie odruch każący chronić tyły. W takim położeniu wystarczyłoby przewrócić kopnięciem stół i miało się od razu zaporę przed przeciwnikami. Tak na wszelki wypadek. Kto wie co mogłoby strzelić do głowy wieśniakom, zwłaszcza takim, którzy ucierpieli w wyniku wojny, którzy teraz pałali żądzą zemsty, choćby na jednym, jedynym żołnierzu.
Kiedy służąca przyniosła jadło i napitek, sięgnął do sakwy zapłacić, jego dłoń oprócz kruszca wyczuła jeszcze coś. Coś jedwabnego w dotyku, miękkiego, przywołującego wspomnienia. Zacisnął na tym dłoń, wyciągnął z sakwy. To był pukiel włosów. Kobiecych, sądząc po długości. Chyba blond, jednak ciężko stwierdzić, były całkowicie wypłowiałe. Dla niego skarb.
- Co to tam masz?! He?! - brudna dłoń zacisnęła się, próbując wyrwać, to co trzymał w ręce.
Zareagował błyskawicznie, bez chwili namysłu. Agresja uderzyła w niego falą gorąca i siły. Nasadą dłoni uderzył w nos łysego. Rozległo się niemiłe chrupnięcie. Łysy zakołysał się, trzepnął głową niczym rozjuszony byk. Jednak nim zdążył zareagować wyleciał z kopnięciem przez drzwi karczmy. Prosto w kałuże pomiędzy ptactwo.
- To nie było mądre, panie - karczmarz podszedł do niego - Abron jest mściwy. Nie wybacza i nie zapomina, nawet jak jest pijany.- Próbował mnie okraść. Tam skąd pochodzę takich jak on piętnują. Niech się cieszy, że tylko odcisk mojego buta ma na rzyci - wycedził - przygotuj mi pokój, przenocuję u Ciebie - podszedł do swojego stolika, zbierając rzeczy skierował się na schody.
*
Obudził go jęk otwieranych drzwi. Spod przymrużonych powiek dostrzegł ciemną, szczupłą sylwetkę wślizgującą się do pokoju.
Sami złodzieje, pomyślał. Nie poruszył się, udał, że śpi. Kiedy postać zbliżyła się zarzucił jej koc na głowę i mocnym uderzeniem powalił na łóżko.
Zdziwił się, gdy usłyszał dziewczęcy płacz.
Odsłonił koc. To była służka. Na młodziutkiej twarzy, na skroni zaczynał wykwitać wielki guz.
- Czego tu, kurwa, szukasz?! - syknął - Mogłem Cię zabić idiotko!- Ociec - wyszlochała - ociec kazał..
- Co?! Okraść mnie, tak?!
- Nie... niekoniecznie - uśmiechnęła się.
Teraz dostrzegł, że była naga.
- Dziecko, ile ty masz lat? - szepnął
- Trzynaście, panie - spuściła oczy - Ociec kazał.
- Sam mógłbym być twoim ojcem! - był zły - wynoś się, nie potrzebuje kobiety!
Wstała, posłusznie podążyła ku drzwiom. Wyglądała bardzo mizernie. Stanęła w progu..
- Panie, proszę... Ociec mnie zbije - spojrzała na niego - Oni, oni chcą Ci coś zaproponować... Ja miałam być zachętą...
- O czym ty mówisz dziewczyno? Chodź tu, i na bogów, zakryj się. Jeszcze wilka złapiesz..
- No bo oni... chcą Cię wynająć.. do.. do czegoś...
- Szlag mnie zaraz trafi z Tobą. Możesz wyrażać się jaśniej?! Do czego?!
- Nie.. nie wiem... Panie, proszę... pozwól mi zostać do rana... Jeśli teraz wyjdę, on mnie zbije...
Popatrzał na nią. Autentycznie bała się. W sumie nic dziwnego, pomyślał, ojciec mógł zrobić z nią co chciał, a i tak nikt by się pewnie w to nie wmieszał. Świat wsi i miast różnił się...
- Zostań - szepnął. Połóż się na podłodze, nie, nie tam, tam jest ziąb. Tutaj. Jednak jeśli coś mi zginie, puszcze tą pieprzoną budę z dymem. I nie powstrzyma mnie, kurwa, nikt.
*
Obudził się o świcie. Dziewczyny już nie było. Za to na dole, wokół stołu czekała na niego delegacja wieśniaków.
- Podejrzewam, że panowie do mnie. - uśmiechnął się. Schodził powoli po schodach, ubrany jedynie w koszulinę i legginsy. Prawą ręką opierał się na poręczy, w drugiej trzymał uchwycony w połowie miecz w pochwie. Wieśniacy ochneli, gdyby mogli się cofnąć od stołów, zrobiliby to. Nawet w takim stanie wzbudzał grozę. Uśmiechnął się...- No, słucham. Zamknijcie japy, bo wam muchy powpadają. Chyba nie zebraliście się tu z samego rana by pić, co? To nie po bożemu. Mówcie że...
W końcu karczmarz wstał.
- My, Panie, ze sprawą...
- Zaraz. Chwila, nie zwykłem na pusty żołądek targować się. Podaj mi tu coś, co masz na kuchni.. - podszedł do stołu, ciężko opadł na krzesło. Miecz położył na stole.
- No to słucham - nie patrzał w twarze zgromadzonych. Zajadał się jajecznicą.
- W czym mogę Wam pomóc moi kmiotkowie?
- Pane, w naszych lasach potwór - wydukał jeden z zebranych, ubrany i śmierdzący jak baran. Pasterz..
- O, to mnie zaskoczyliście? Potwór z lasów? - skrzywił się. Dawno już, od czasów pokoju nie widziano w okolicznych lasach nawet goblina. - Co to za potwór? Widzieliście go?
- Eee, ne pane...
- Acha, to skąd pewność, że potwór jest? Jak go nawet nie widzieliście?
- Bo nam barany zeżarł, bydle przebrzydłe.
Nie wytrzymał. Roześmiał się w głos. Co za głupie cepy...
- Tak? A ten potwór to przypadkiem nie taki co na czterech łapach biega. Całkiem podobny do burków przy budach?
- Panie - nie śmiejcie się - rzekł karczmarz, stawiając dzban mleka na stole - Prawie Ligof mówi. To nie wilki. Zresztą sami obaczcie - wrzasnął w kierunku drzwi.
Po chwili grupa wieśniaków przywlekła truchło owcy. A raczej to, co z niej zostało. Rzucili zewłok na stół. Obcy z obrzydzeniem odsunął od siebie resztę śniadania. Wstał i przyjrzał się truchłu.
Mieli rację, pomyślał. Owca została ukąszona raz a porządnie. Złapana zębami za kark, nie miała żadnych szans wyrwania się. Wyszarpany kawał mięsa odsłaniał ślady kłów. Zwierze o takim rozstawie zębów, musiałoby być porównywalne wielkością z dorodnym bykiem. Boki rozorane szponami.
- Hmm, duże to to musi być - szepnął- To była jedna sztuka? Znaczy się zeżarł jedną owce?
- Nie, Panie, wyrżnął połowę stada. Mówię wyrżnął, bo tylko kilka "napoczął"
- Ty byłeś wtedy z owcami? - skierował się do Ligofa.
- Taa... usłyszłem wrzask między nimi, Pane, coś się tam między niemi poruszeło. A łone po prostu padały. Uciekłem, Pane...
- Dobrze zrobiłeś - wyprostował się gwałtownie ocierając dłonie - No ale nic Wam tutaj nie pomogę. Potrzebujecie jakiego wiedźmina albo łowczego. Zresztą nie wiadomo czy bydle jeszcze jest w lasach. Mogło po prostu wędrować...
- Panie - wtrącił się karczmarz - wiedźminów już dawno nie widziano. Łowczego też brak. Stwór jest teraz, i Ty, Panie tez tu jesteś. Potrafisz robić mieczem, Panie. Zapłacimy..
- Czym? Owsem i jajecznicą?! - syknął - mam narażać życie za coś takiego?!
- Nie, Panie... my.. mamy oszczędności... zebraliśmy się... kole... kolektywnie - sięgnął za pazuchę i podał, o dziwo, ciężki mieszek brzęczący kruszcem...
Kolektywnie, kurwa, pomyślał, przyglądając się tkaninie sakiewki. Jedwab. Skurwysyny, musieli zabić jakiegoś poborcę... albo poprzedniego gościa karczmy. Cholera, co mi tam, złoto się przyda.
- Złoto biorę teraz... jako zaliczkę - wepchął sobie za koszule - jak wrócę ze ścierwem, drugie tyle ma na mnie czekać..
*
Ciężka kropla spłynęła z liścia i spadła za kołnierz kubraka. Mężczyzna drgnął, czując rozlewające się zimno po plecach. Niedawno padało. Siedział w krzakach od dobrych trzech godzin. Zaszyty w listowiu, czekał niedaleko wodopoju. Nieopodal znalazł ścieżkę wydeptana przez zwierzęta. Jeśli bestia gdzieś tu jest, powinna przybyć ugasić pragnienie albo zapolować na pojące się tu zwierzęta.
Wyszedł z wioski tuż przed zmierzchem. Piechotą podążył na wzgórza, tam gdzie wypasano owce. Ślady rzezi były aż nadto widoczne. Zryta, powyrywana trawa gdzieniegdzie zabarwiona karminem kontrastowała z zielenią łąki. Znalazł również ślady. Czteropalczaste, z jednym przeciwstawnym. Gadzie. Bestia poruszała się na dwóch nogach. Była ciężka - głębokość tropów sięgała czasami dwóch cali.
Czekał. Na kolanach położył miecz zawczasu wyciągnięty z pochwy. Krople dżdżu skrzyły się srebrzyście na klindze. Usypiały.
- Nie spać! Nie spać! - złajał się w myślach - nie jesteś żółtodziobem, nie pierwszy raz jesteś na warcie...
Jeszcze raz rozważył, czy po prostu nie zabrać się w siną dal z sakiewką przy boku ale szybko odrzucił ta myśl. Zostawił Markiza w wiosce.
Poruszył się, chcąc poprawić ułożenie ciała, wyprostować ścierpniętą nogę. Gdy nagle coś usłyszał.
Trzask gałązki i syk!
Dostrzegł wpatrzone w niego jadowicie żółte ślepia, należące do wielkiego gadziego pyska o uzębionej paszczy. Jaszczur przyczajony w listowiu musiał już jakiś czas go obserwować i zajść od tyłu, próbując zaatakować z zaskoczenia.
Chwila szoku obu stron wydawała się ciągnąć w nieskończoność, przelewając się jak gęsty likier. W końcu naciągnięta struna oczekiwania pękła. Jaszczur wystrzelił jak pocisk, skacząc praktycznie bez rozbiegu, z ugiętych kończyn. Zaatakował paszczą i tylnimi łapami, uzbrojonymi w potężne szpony.
Mężczyzna zwinął się w kłębek, chowając sobą ostrze. Okręcił się na nodze kryjąc się za pobliskim drzewem.
Stwór wylądował tuż obok niego. Wizgnął z bólu. Na boku szyi czerwieniła się szrama.
- Jednak da się Ciebie zranić - mruknął do gada. Jaszczur w odpowiedzi rozwarł paszcze do niewyobrażalnych rozmiarów, prezentując cały komplet trzy calowych, sztyletowatych zębów.
I okręcił się błyskawicznie! Długi ogon śmignął tuż przed oczami wojownika. Uderzył w pierś wyrzucając go i miecz w powietrze. Mężczyzna upadł na zwalony pień. Pociemniało mu w oczach, nie umiał złapać oddechu. Widział, jak bestia szarżuje na niego. Nie zdążę wstać!, pomyślał.
Wtedy go dopadła, godząc paszczą, próbując dostać się do gardła. Zasłonił się ramieniem. Poczuł ból. Druga ręką macał za zgubionym mieczem. W końcu, zrządzeniem losu poczuł chłodną stal głowicy.
Sztych wszedł nad wyraz gładko. Tuż pod gardzielą, przeszedł przez pysk i wyszedł oczodołem. Jaszczur drgnął spazmatycznie. Targnął nogami i padł całym ciężarem na człowieka.
- Kurwa.. za stary już jestem. Za stary. To robota dla wiedźminów, zaraza! - wstał, trzymając się za zranioną rękę. Gdyby nie karwasze, już by jej nie miał.- A teraz, stary, przyjrzyjmy się tobie - pochylił się nad ścierwem i nagle drgnął.
- O cholera! - na pysku zwierzęcia widniała podobna do końskiej uzda.
*
- Co to jest? - rzekł karczmarz patrząc na misterną robotę uzdy. Srebrne ćwieki w czarnej, drobno łuskowatej skórze.Zostawił wioskę kilkaset metrów z tyłu. Żegnali go przygnębieni, smutni ludzie. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Na horyzoncie wstawał dzień. Tarcza słońca nieśmiało wznosiła się w górę, ku zenitowi. Noc niechętnie ustępowała rozpraszającym ją promieniom. Wjechał na wzgórze, z którego po raz pierwszy przyjechał. Pociągnął za cugle, odwrócił się w siodle, jeszcze raz przyglądając się wiosce.- Znalazłem przy waszej bestii - mężczyzna siedział na krześle, ramie bandażowała mu służka.
- Drowy. Mroczne elfy - wyjaśnił.
Zgromadzeni wieśniacy ochneli. Na ich twarzach pokazał się grymas strachu.
- To jeden z ich wierzchowców. Musiał im uciec. A skoro on tu jest, oznacza, że jest ich więcej. Wyleźli ze swych nor. Musicie stąd uciekać. Zaatakują tej nocy, najpóźniej następnej. Uciekajcie traktem, z dala od lasów. Nie bierzcie ze sobą bydła. Opóźni was...
- A... ale... my nie możemy uciekać! - jeden się sprzeciwił...
- No to zginiecie. Nie wiecie co te czarne bestie potrafią. Walczyłem z nimi podczas wojny...
Zapanowała cisza. Zgromadzeni spoglądali po sobie ze zwątpieniem.
- Może... może Ty, panie...
- Zapomnijcie - przerwał - wykonałem już swoją robotę. Gdzie moje złoto? Zresztą i tak samemu nic nie poradzę. Jeden drow to jak waszych pięciu... Wy nawet nie macie broni, nawet ostrokołu... Nie! Zostanie tutaj, to głupota. To śmierć...
- To wszystko co mamy - sprzeciwił się karczmarz - przetrwaliśmy wojne, obroniliśmy wioskę. To i tym razem się uda. Prawda, chłopy? - krzyknął.
Cisza. Reputacja drowów robiła swoje. Mroczne istoty żyjące w Podmroku, będące źródłem przerażających legend przerażały.
- Powiedziałem swoje. Zdania nie zmienię. - wstał, zabierając się do wyjścia - przygotujcie mi konia...
*
Patrzę na trupy, pomyślał.
- Jak to się dzieje, Markizie - szepnął do konia - że ludzie wybierają często dobytek zamiast życia.
- Walczyli o to. Przetrwali wojnę. Bronili jej. Mają już dosyć uciekania. Zebrali się ludzie, przepędzeni z rodzinnych miejsc. Tacy, którzy stracili wszystko.. i jeszcze raz zbudowali dla siebie dom - wyjaśniał sam sobie - idealiści, ha. To nie banda rozbójników, czy dezerterów. Ani nawet nie gobliny. To drowy...
Uderzył konia piętami. Nawrócił...
- Dobrze, niech ci siedzi Markizie - zaczął zjeżdżać w dół zbocza - ale jak zginę.. to Cię zabije...
*
- Wróciłeś - stwierdził z zaskoczeniem karczmarz, przypatrując się stojącej w progu postaci- Dlaczego? - spytał
- Bo mi koń nakazał
- Co?!
- Nic, nieważne. Wróciłem, bo chciałem. Nie, nie dla kasy, nie z obowiązku.
- Bohater?
- Idiota - stwierdził - jestem pewien, że będę tego żałował... - Macie tu jakąś broń, która nie wyglądaj jak kosa lub widły?
Karczmarz uśmiechnął się
- Chodź za mną...
Poprowadził go wąskimi schodkami do piwniczki karczmy. Tam, za ciężkimi drzwiami, po zapaleniu pochodni ukazał się cieszący oko składzik broni. Najróżniejszej. Również kilka zbroi.
- Skąd to? - spytał.
- Widzisz, panie, nie zawsze mieliśmy pokojowo nastawionych gości. Zostawiali nam to co chcieli. Niektórzy nie mieli czym zapłacić. Niektórzy...
- ... już nie potrzebowali broni, prawda? - przerwał.
- prawda - ciągnął niezrażony karczmarz - sam wiesz, czasy były i są ciężkie. Trzeba sobie jakoś radzić. Zresztą mało tego walało się po polach? Jeszcze kilka lat temu, to co teraz orzemy było wypełnione kośćmi i żelastwem. Ciężko było pług ciągnąć, to ludzie wybierali z ziemi. Kości do spalenia, żelazo... a żelazo się zawsze przydaje. Choćby na te zepsute pługi. Ale też niekoniecznie. Po wojnie pełno było wszelkiego plugastwa. I to obu stron. Szlajało się to to. Szukało zaczepki. Ale nauczyliśmy się bronić swojego. Nie damy się przegonić. Mieszka tutaj tez kilku weteranów, którzy po zakończeniu wojny postanowili się osiedlić. Sam taki jestem...
- rozumiem - żołnierz przyglądał się właśnie sarrokańskiej kuszy, wartej przynajmniej konia - każ się wszystkim zebrać w karczmie za godzinę. Wszystkim - dodał z naciskiem.
*
Karczma była pełna. Kilkudziesięciu ludzi upchnęło się w ciasnym pomieszczeniu. Mężczyźni o zaciętych twarzach, kobiety tulące niemowlęta i dzieci. Czekali wpatrując się z nadzieją w nieznajomego...
Nienawidzę tego, pomyślał. Odpowiedzialność spadająca gwałtownie na jego barki przygniotła go siłą, która nie pozwala racjonalnie myśleć i oceniać sytuacji. Przecież to obcy, dlaczego się narażam? - pytał sam siebie...
Gdy wszedł, zebrali się wokół niego naokoło wielkiego stołu.
- Dobrze - zaczął - czeka nas ciężka praca. Wiecie zapewne czym, czy też kim są drowy. Znacie legendy z nimi związane. Na szczęście dla nas, kilka z tych opowieści jest prawdziwa. Możemy przewidzieć część ich zachowań. Miejmy nadzieje, że jest to niewielka grupa łupieżcza, która wypełzła z ciemnych nor Podmroku. Jeśli tak jest, to towarem, który ich interesuje nie jest złoto czy wasze bydło. Jesteście nim Wy. Porwą tych, których mogą zniewolić. Ludzi zdatnych do pracy. Starsi i dzieci zginą - przerwał.Po Sali przebiegł krzyk jęku. Mężczyźni spuścili oczy, kobiety mocniej przytuliły swoje pacholęta.
- Zaatakują w nocy. To jest pewne. Mroczne elfy nie znoszą światła słonecznego. Nie zabija ich, ale jest dla nich na tyle nieznośne, że wolą kryć się w cieniu lasu. I to jest dla nas nadzieja. Musimy ufortyfikować na tyle wioskę, by przetrwać do świtu. Karczmarzu, wyślijcie jednego z waszych konno do miasta. Teraz!
Karczmarz skinął głową.
Wojownik zaczął kreślić na stole plan wioski. Kilka kufli stało się domami, dzbanek karczmą. Wylanym piwem rozrysował ścieżki i teren.
- Tuzin ludzi będzie czekał na dachach z tymi łukami i kuszami, które macie. Dopiero na mój znak zaczniecie strzelać. Te domy na skraju sioła stanowią niezłą ochronę, ale pomiędzy je trzeba wstawić wozy, połączone ze sobą grubymi sznurami lub łańcuchami. To będzie bariera dla tych jaszczurów. Wioska leży w dolinie. Wróg pojawi się na zboczu. Jak zaatakuje, będzie rozpędzony. Wtedy ciężko powodzić wierzchowcem. Mogą nie wyhamować i wpaść na wozy. W środku każdego kilku ludzi będzie siedziało z długa bronią. Widłami lub kosami. Na zboczu i w środku wioski ustawicie snopy siana. Kiedy przyjdzie czas zapalicie je, rozświetlając miejsce. Drowy widzą w ciemności. Za to my nie.
- W ten sposób sami spalimy własną wieś - jeden przerwał. Kilku go poparło.
- To jest jedyny sposób by przetrwać tą noc. Módlcie się do bogów, żeby nie spadł deszcz.... Zabierajcie się do roboty. Czasu nie ma.
*
Minęło południe. Żar lejący się z nieba nieco zelżał. Było pogodnie. Bogowie przynajmniej względem pogody okazali się łaskawi.
W wiosce wrzało. Mieszkańcy według wskazań nieznajomego zabrali się do pracy. Wybrali jednego spośród siebie na gońca, który pognał w kierunku miasta, po pomoc. Wokół sioła rozciągnięto barykadę połączonych łańcuchami wozów. Wewnątrz każdego siedziała grupa ponurych mężczyzn ściskających w dłoniach kosy i widły. Przy co wyższych budynkach dostawiono drabiny, pomagające strzelcom dostać się na stanowiska. Na środku placu ułożono wielki stos. Kobiety i dzieci skryły się w piwnicach domostw.
Czuł się zmęczony, piekły go oczy i dokuczała zraniona ręka. Usiadł na ławie, kryjąc twarz w dłoniach.
- Powinieneś się przespać. Jesteś na nogach już dwie doby - drgnął słysząc dziewczęcy głos. Uniósł głowę. Przed nim stała córka karczmarza, trzymając w ręku dzban wody.- Masz napij się - usiadła obok niego podając wodę.
- Może masz rację, może powinienem - odpowiedział gasząc pragnienie - dlaczego nie jesteś wraz z innymi kobietami?
- Jak widzisz, roznoszę wodę spragnionym gardłom. Zresztą nie widze sensu krycia się. Chyba nie sądzisz, że nie przeszukają piwnic... a nawet jeśli nie, to wszyscy tam zginą od zaczadzenia.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Wojownik nie odzywał się słowem. Przyglądał się pracującym. W końcu dziewczyna popatrzała smutno na niego.
- Zginiemy, prawda? - spytała
- Prawdopodobnie.
- Nie rozumiem jednej rzeczy. Dlaczego zostałeś? - zapytała - nie mów tylko, że zrobiło ci się nas żal... nie uwierzę...
- Z zemsty - odpowiedział po dłuższej ciszy...
- Z zemsty? Nie rozumiem....
- Na kogo ci wyglądam, dziewczyno. Ile mam według ciebie lat?
Spojrzała na niego. Na ostry kontur twarzy, siateczkę blizn i zmarszczek wokół oczu. Na krótkie ciemne włosy, przyprószone na skroniach siwizną. Na szczupłe, muskularne ciało. Na koszulkę kończą, brunatne legginsy. Na broń.
- Na żołnierza. Może bryganta. Masz ponad czterdzieści lat.
- Prawie, dziewczyno. Mam trzydzieści pięć lat. Owszem byłem przez długi czas żołnierzem. Zbyt długo - szepnął...
- Widzisz, wywodzę się z niskiej szlachty, a mimo to udało mi się w wieku młodzieńczych lat zostać gwardzistą w jednym z książęcych domów. Byłem wtedy dobry, jednym z lepszych szermierzy. Byłem dumny, arogancki. Fortuna mi sprzyjała...
- Do czasu - dodał...
- Musiałem opuścić pałace i zostać zwykłym oficerem. Wybuchła wojna. Dowodziłem moją jednostką i odnosiliśmy sukcesy na froncie. Dopóki, z mojego błędu nie dostaliśmy się w zasadzkę. Z całego oddziału została połowa wzięta do smoczej niewoli... - I przeżyliście? Sądziłam, że smocze wojska nie biorą jeńców...
- Nie wierz we wszystko co usłyszysz... Przeżyliśmy, bo dano nam ultimatum... Albo walczymy dla nich albo giniemy... Woleliśmy żyć. Byłem dowódcą karnego oddziału, walczącego z własnymi pobratymcami, po stronie Smoków.
Spuściła głowę, nic nie powiedziała...
- Co, dziewczyno. Nagle spadłem w twoich oczach? Nagle zatarł się obraz bohatera wyzwalającego wieś? To nie bajka, dziewczyno...
- Dalej potoczyło się wszystko szybko. Wojna się skończyła. Ludzie z królestw zawarli kruchy pokój ze smokami. Mieliśmy wrócić do domów...
- Tylko, że smoki nie wypuszczają tak łatwo swoich więźniów... Wynajęli drowowych zabójców. Przeżyłem tylko ja, i to też przez przypadek... Teraz już wiesz... zemsta. Zemsta za moich chłopaków. Za to, że wykonywali obowiązek i dostali w podzięce ostrza mrocznych elfów w bebechy...
- Tak, wiem, co myślisz. Ci co nas zaatakują zapewne to nie ci sami. Być może. Mi to nie przeszkadza. Jestem moim to winien. I, tak masz rację, w dupie mam wasze sioło. Chce tylko przelać krew tych czarnych sukinsynów... Tylko tyle...
Wstała, niezdecydowana. Unikała jego wzroku.
- Idź się połóż. Musisz mieć siłę do tego, co chcesz zrobić. Oddaj dzban. Inni też czekają...
Przyglądał się jej gdy odchodziła. Spojrzał na niebo. Tarcza słońca zmieniła swą barwę na głęboki pomarańcz. Późne popołudnie...
*
Zbudził się dokładnie o zmierzchu. Zmęczenie nie ustąpiło, nasilił się ból głowy. Wstał, ubrał się i wyszedł na zewnątrz. Wraz z nastaniem nocy nastrój wieśniaków wyraźnie się pogorszył. Wcześniej połączeni wspólną pracą nie dopuszczali do siebie złych myśli. Teraz, gdy fortyfikacja była skończona, pozostawało tylko jedno. Czekanie.
Nie musieli długo czekać.
W momencie, gdy czerwona tarcza słońca znikła na zachodzie za drzewami, gdy cienie drzew gwałtownie się wydłużyły, pokryły ziemie naokoło, w powietrzu rozległ się wizg. Odgłos podobny w brzmieniu do chichotu i jęku zarazem. W półmroku, z lasu wyjechało kilkanaście postaci na gadzich, jaszczuropodobnych wierzchowcach. Rozlali się na zachodnim krańcu doliny. Byli niespokojni, hałaśliwi, jeździli tam i nazad. Pozornie nieuporządkowani. Jednak nie ruszali w dół. Czekali na rozkaz.
Nagle jeden z nich wyjechał trochę do przodu, w kierunku wioski. Trzymany w ręce pakunek wzniósł nad głową i potrząsnął nim dziko.
- To Orliv!- ktoś z wieśniaków krzyknął - Zabili Orliva...
No to po odsieczy, jesteśmy ugotowani, pomyślał obcy. Zwrócił się do czekających przy stosie ludzi - Rozpalać!- krzyknął.
W końcu grupa drowów ruszyła w dół. Wściekle ujadając rozpędzali swe wierzchowce. Gnali w kierunku przerażonych wieśniaków...
- Łańcuchy! Rozciąąąągaaaać!!!!-Strzeeeelaaać!!!
Powietrze zawyło od strzał i bełtów. W większości niegroźne, tam nie docierało światło stosu.
Wieśniacy pchnęli wozy, połączone między nimi łańcuchy naprężyły się. Stworzyły śmiertelną, wysoką barierę. Dokładnie na czas. Grupa sześciu mrocznych elfów właśnie wpadała w pierwsze zabudowania.
Zgodnie z przewidywaniami drowy nie wyhamowały. Dwóch zdołało nawrócić wierzchowce, dwóch niesamowitym skokiem przesadziły przeszkodę i wpadły ciąć wściekle swoimi ostrzami po wieśniakach. Dwóch wpadło prosto na łańcuchy i na wozy. Tam czekała ich śmierć.
W tym momencie zauważył jednego drowa, który po zamachaniu rękami wzniósł się wysoko w powietrze - Mag!
- Kuuuszaaa!!! Rzuć mi kuszeeee!!!! - wrzasnął.
Złapał ją jedną ręką, okręcił się na pięcie i praktycznie bez przycerowania, bez przydechu strzelił.
Trup! Pomyślał. Bełt z sykiem pomknął ku latającej postaci. I roztrzaskał się na niewidzialnej barierze.
To zwróciło uwagę maga. Gestami wskazał dwójkę mrocznych elfów a następnie obcego.
Pozostałe drowy, już pieszo, mknęły w kierunku wioski. Mag posyłał kule ognia jedną po drugiej celując w dachy. Podpalając chaty i smażąc nieszczęsnych łuczników.
Stał spokojnie z wyciągniętym mieczem. Oddychał miarowo, czekając aż dwójka dobiegnie do niego. Stanął tak, że za plecami miał płonący stos. Światło ogniska powinno oślepić i dezorientować wrażliwe oczy drowów.
Doskoczyli do niego z obu stron. Oboje walcząc identycznie, zadawali te same ciosy. Każdy z nich uzbrojony w dwa krótkie, wąskie miecze. W sumie w walce było pięć mieczy. Oni mieli w liczebności przewagę ale za to on był niegdyś książęcym czempionem i szermierzem.
Uwijał się pomiędzy migoczącymi ostrzami, stabilnie trzymając się na ugiętych nogach. Tamci atakowali bardzo ofensywnie, on przeszedł do obrony. Czekał na potknięcia przeciwnika. W pewnym momencie drowy zmieniły taktykę. Jeden atakował agresywnie, drugi odbijał wymierzone w swojego partnera ciosy. Nie odbijał wymierzonych w siebie! Mężczyzna zanurkował nagle pomiędzy nich. Atakującego uderzył biodrem, wytracając z równowagi. Stopą podniósł płonąca żagiew i kopnął w stronę drugiego. Tamten zbił ją jednym ostrzem, którego mu zabrakło do odbicia klingi weterana. Pozostał jeden. Wyraźnie stropiony, cofał się młynkując defensywnie mieczami.
- Chodź skurwysynie! Chodź i zgiń! - obcy wysyczał.
Nagle za sobą usłyszał dźwięk. Odwrócił się gwałtownie. Za późno! Poczuł ukłucie. Spojrzał w dół, w stronę brzucha. Z ciała wystawały mu widły. Uniósł wzrok. Trzymając je, uśmiechnął się. To był ten łysy obwieś. Abron! Przypomniał sobie imię. Nie! To niemożliwe! Nie tak! Nie przez takiego kmiota! - osuwał się już w ciemność. Ze stęknięciem upadł na kolana. Miecz i widły upadły obok niego. Ze zwieszoną głowa wpatrywał się w wyciekającą krew. Konał. Upadł w miękką, mokrą ciemność....
*
Obudził go wstrząs. Jęknął z bólu. Powoli powracał ku rzeczywistości.
- W końcu się obudziłeś. Długo sypiasz - usłyszał obok siebie znajomy głos. Przekręcił głowę dostrzegając służkę z karczmy. Prowadziła jego konia, Markiza. On sam przywiązany był do prowizorycznych noszy. Pierś i brzuch obandażowane. Zabarwione zeschnięta krwią.- Ja - westchnął - Ja...
- Tak, żyjesz. Ale niewiele brakowało. Nieźle musiałam się napocić, żeby cię odratować. Sikało z ciebie niczym z konefki. - nie patrzała na niego.
- Co z resztą?
- Zginęli... albo zostali zabrani. Sama nie wiem...
- Nie obchodzi Cię to? Tam był twój ojciec...
- To nie był mój ojciec. Zlitował się, sukinsyn, nade mną. Przygarnął do siebie. Z głodu nie dał umrzeć. Ale nie za darmo oczywiście! - wrzasnęła. Z pobliskich drzew zerwało się stado ptaków. - Nie interesuje mnie ich los...
- Jak przeżyłaś? - wyszeptał po dłuższej chwili.
- Normalnie. Ukryłam się w studni i czekałam tam do rana. - dopiero teraz się odwróciła. Cała twarz miała pokryta krwią.
- Nie patrz tak na mnie. To nie moja. Ja nie jestem nawet tknięta. To twoja - znowu się uśmiechnęła. Miała ładny uśmiech.
- Wiesz, że nawet nie wiem jak masz na imię? - koń potknął się, syknął z bólu.
- Z wzajemnością. Możesz mi mówić Sioban. A Ty? Jak cię zwią?
- Craine. Desmond Craine.
- W którą stronę, Panie Craine? - spytała.
- Na Wschód. Sioban. Ciągle na wschód.
Autor: Balgator
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.