Był łagodny letni poranek. Ran zbudził się ze snu. Przez chwilę leżał jeszcze rozmyślając. Uśmiechnął się krzywo na myśl o czekających go obowiązkach. Lecz stwierdził, że jeszcze ma trochę czasu. Wstał obmył się w misce przyniesionej przez służącego i zszedł zjeść śniadanie. W głównej izbie karczmy było nad wyraz tłoczno jak na ta porę dnia, zazwyczaj ludzi robiło się dużo wieczorem. Mężczyzna wzruszywszy na ten fakt ramionami zajął miejsce przy stoliku w kącie, skąd miał widok na obecnych. Większość stanowili niezbyt bogaci, żyjący z dnia na dzień ludzie. Niczym się nie wyróżniali ot zwykłe szaraczki. Jednak mała garstka wyróżniała się. Siedzieli oni na uboczu, jednak miejsce w bliskim ich sąsiedztwie były puste. Było ich czterech, a każdy z nich miał zbójecki wyraz twarzy. Cały ich stół zastawiony był jadłem i napitkiem. Byli bardzo rozrzutni, widać, że nie przywiązywali wagi do pieniędzy. Najwyraźniej kierowali się zasadą, że trzeba wszystko wydać, bo jutro można nie zdążyć. Na stołku od strony drzwi siedział potężnej postury człowiek, miał krótko ostrzyżone włosy i zielone oczy. Nosił krótko przyciętego wąsa. Miecz miał przerzucony przez plecy, jego rękojeść wystawała mu znad ramienia. Po jego lewej siedział krasnolud, nie wiadomo czemu, ale cały czas miał hełm na głowie, a końca jego brody nie było widać. Nosił topór przy pasie. Po prawej od mężczyzny z wąsem siedział inny człowiek. Posturę miał raczej mizerną. Cały czas rozglądał się po karczmie swoimi lisimi oczkami. Miał szelmowski wyraz twarzy, a jego włosy były krótkie i kręcone. Cały czas lekko się uśmiechał. Ostatnim z grupy był półelf, którego twarz szpeciła blizna biegnąca przez prawy policzek, zaś jego oczy miały szarą barwę, włosy natomiast miał dość długie. U tych dwóch ostatnich nie było widocznej broni. Ich fachu nie trudno było się domyślić. Byli płatnymi mordercami lub rabusiami, a zapewne i jednym i drugim. Ran jedząc cały czas przyglądał się im i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ich widział. Wstał od stołu i podszedł do karczmarza.
- Chciałbym zapłacić - rzekł Ran
- Oczywiście, razem będzie siedem srebrnych panie - odrzekł uradowany karczmarz
Ran rzucił mu monety plus jedną ekstra jako napiwek. Monety zostały szybko schowane.
- Jeszcze jedno - zagadnął Ran. - Kim są ci siedzący blisko drzwi, tylko nie patrz się w ich stronę.
- Oni panie - zająknął się oberżysta. - To najemni zabójcy, widać, że nie próżnowali ostatnio. Jednak oni tutaj nieprzypadkowo są. Niezbyt bezpiecznie jest o nich mówić panie.
- Składniej proszę. Mają oni jakąś nazwę? - zapytał
- Tak to są siepacze Morlitha, czy jakoś tak. Niech pan już nie pyta... O widzę, że jestem potrzebny. Żegnam pana - karczmarzowi lekko się spocił i szybko pobiegł na drugą stronę.
Ran już sobie przypomniał po kogo oni tutaj przyjechali. Po niego. Szybkim krokiem poszedł na górę i zabrał wszystkie swoje rzeczy. Oj niebezpiecznie - pomyślał i szybko wyszedł oknem. Zabrał swojego konia i odjechał. Prawie już mnie mieli, ale na szczęście nie zauważyli. Nie wiedział jak się myli.
Po kilku chwilach drzwi od byłego pokoju Rana zostały potraktowane kopniakiem i rymnęły z hukiem o ścianę prawie wyskakując z zawiasów. Wbiegł jeden mężczyzna, który jeszcze przed chwilą siedział w głównej izbie. Człowiek z wąsem rozglądnął się szybko po pokoju szukając czegoś. Dostrzegłszy otwarte okno krzyknął
Po chwili przybiegł mężczyzna z lisimi oczkami.- A niech to!!
- Wyszcerz do mnie ale żywo!!
Mężczyźni zbiegli szybko po schodach zabrać się do roboty.- Jak widzę uciekł - powiedział przybyły . - Co robimy Szefie??
- Musimy się rozdzielić na dwie grupy i dopaść tego drania. Ale nie możemy go zabić. Na szczęście on o tym nie wie - dokończył z przebiegłym uśmiechem.
- To jak Szefie? Ja idę z Szramiastym, a ty z Lekkim?
- Jak zawsze. Dalej na dół zabieramy się z tej karczmy. Bierzemy sprzęt i zabieramy się - dokończył Szef, a po chwili dodał. - Aha zapłać jeszcze karczmarzowi.
- Tak jest Szefie.
Ran tymczasem szybkim krokiem przechodził przez targowisko, prowadząc obok siebie konia. Jak zwykle w takich miejscach słychać było podniesione głosy kupców i klientów. Każdy nie chciał ustąpić. Jedni i drudzy przeklinali się nawzajem w duchu. Gdy przechodził obok straganu z owocami mały obdarty chłopczyk kradł właśnie jabłko, jednak zobaczył go też sprzedawca.
- Ty mały draniu, jak cię dorwę, to pożałujesz swojego zuchwalstwa! - krzyknął rozwścieczony kupiec.
Chłopiec w tym czasie biegł i patrzył za siebie nie zauważywszy Rana, po kilku sekundach odbił się od niego. Zwrócił oczy, które rozszerzyły mu się ze strachu. Ran mrugnął do niego.
- Nie bój się mały. - powiedział miłym głosem. - Ja to załatwię.
Położył chłopcu rękę na głowie i czekał na sprzedawcę.
- Niech mi pan odda tego nicponia. - rzekł z nutą groźby w głosie kupiec.
- Przecież on nic nie zrobił, czy nie widzisz, że on jest głodny?
- Co mnie to obchodzi! Ukradł towar to niech teraz poniesie konsekwencje.
- Zapłacę za niego. Ile?
- Jedną srebrną. Ani miedziaka mniej.
- Drogie tu macie jabłka. - mówiąc to Ran zmrużył oczy. - Ale niech ci będzie, łap.
- Rozsądnie - odpowiedział sprzedawca, a następne zdanie wypowiedział do chłopca ze złością - A z tobą gnido to się rozprawię, za wszystko co ukradłeś, nie myśl, że zapomniałem.
Sprzedawca odwrócił się na pięcie i poszedł do swojego straganu. Ran natomiast zwrócił się do chłopca.
- Nie musisz już się bać, poszedł sobie. Nie masz rodziny? - zapytał.
- Dziękuję panu. Tak moi rodzice nie żyją. - odpowiedział lekko drżącym głosem.
- Masz tu kilka monet, ale nie wydaj od razu.
Twarz chłopca rozpromienił uśmiech.
Ran kupił wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszył poza miasto.- Jest pan bardzo hojny. Nigdy tego nie zapomnę. Do widzenia. - mówiąc ostatnie słowo odwrócił się i pobiegł.
- Żegnaj! - krzyknął za nim mężczyzna.
Tymczasem setki mil od miejsca, gdzie był Ran, głęboko w górach do zamku zbliżał się oddział. Składał się on z dwójki ludzi i kilku monlurów. Zbliżali się szybkim krokiem do bram. Strażnicy wypatrzyli ich już wcześniej. Podszedłszy bliżej oddział zatrzymał się kilkanaście metrów od bramy. Tylko jeden człowiek podszedł do strażników. Było ich dwóch, każdy z nich był w pełnej zbroi, a na ich hełmach były rogi. Stali jak posągi z rękami wspartymi na wbitych w ziemię mieczach, które pokrywały fantazyjne rzeźbienia. W otworach hełmów jarzyły się oczy. Człowiek wzdrygnął się mimowolnie. Jednak opanował się szybko i rzekł.
- Przybywamy do pana tego zamku w imieniu arcymaga Emanuela z Tirm.
- O co chodzi? - wymówił jeden ze strażników, a głos jego brzmiał jak tarcie kamieniem o kamień.
- O tym musimy porozmawiać z waszym panem. - odpowiedział człowiek.
- Musicie poczekać w przedsionku. Chodźcie za nami. - po tych słowach strażnicy odwrócili się i otworzyli wrota.
W środku zamek wydawał się większy niż na zewnątrz. Wchodzący rozglądali się po wielgachnym holu.
A było na co patrzeć. Ściany zdobiły różnego rodzaju malowidła przedstawiające mityczne potwory, oraz sceny batalistyczne nie znanych przybyłym bitew. A bitwy te były naprawdę dziwne, bo wchodzący nigdy nie widzieli na oczy ras, które brały udział w starciach, a tym bardziej używanego przez nie oręża. Na kolumnach przytrzymujących strop wisiały palące się kaganki. Ogień w nich był dziwny, bo równy. Wszyscy widzieli już takie kaganki. Identyczne miał ich pracodawca. Nie było się co dziwić ich nie kopceniu. Ogień w nich był magiczny.
- Poczekajcie, nasz pan zaraz przyjdzie. - powiedział jeden ze strażników.
Odwrócili się i zniknęli w ciemności. Wszyscy przybyli zaczęli między sobą szeptać.- Nie podoba mi się to - rzekł jeden z monlurów. - Mam dziwne przeczucia.
- Ja też - zawtórował mu drugi. - Coś czuję, że nie wyjdziemy stąd w jednym kawałku.
- Cisza - powiedział jeden z ludzi, który był dowódcą.
Nie lubię pracować z tymi monlurami. Są jacyś dziwni. Jacyś obcy - pomyślał człowiek.
Z tym, że obcy to zgodziłby się każdy. Mięli oni odrębną kulturę od ludzi, chociaż byli człekokształtni. Pierwszą i rzucającą się w oczy różnicą była twarz. Przypominała ludzką, z jednym wyjątkiem była cała owłosiona, jak zresztą całe ich ciało. Oczy natomiast mięli iście kocie. Jednak nie tylko były one takie z wyglądu, ale także dawały im bardzo dobre widzenie. Ręce mięli chwytne, ale zakończone ostrymi paznokciami. Inną cechą różniącą ich od ludzi, było to, że byli odporni na większość chorób, oraz długość ich życia przekraczała pięciokrotnie długość życia człowieka. Normalnie żyli oni w swoim podziemnym świecie, ale na powierzchnię musieli wyjść ci, którzy zostali skazani, lub nie nadawali się do życia na dole. Takim już nie było dane nigdy wrócić do swojego świata. Wejście do niego mięli całkowicie zamknięte. Żaden człowiek, jak dotąd nie znalazł wejścia do ich świata, a jeżeli już, to nie wychodził stamtąd na powierzchnię. Tak więc położenie było ludziom nieznane.
Po kilku minutach do sali wszedł mag w asyście dwóch strażników wejścia. Stanął przed nimi i zaczął rozglądać się po przybyłych. Po kilku chwilach odezwał się.
- Witam w moich skromnych progach. Co sobie życzycie, a ściślej, co sobie życzy wasz władca?
- Przybyliśmy po klejnot, który jest w twoim posiadaniu, a który należy do naszego pracodawcy. - odpowiedział przywódca.
Mina stężała magowi. Zmrużył swoje błękitne oczy i zamyślił się. Po chwili uśmiechnął się pokazując swoje drobne ostre nieludzkie zęby.- Co on sobie wyobraża? Sam powinien przyjść tchórz. Powiedzcie mu, że go nie dostanie.
- Jeżeli nie oddasz go po dobroci, to weźmiemy go siłą. - ciągnął dalej przywódca.
Mag roześmiał się tak, że aż echo rozniosło się po przedsionku. Przybyli rozglądnęli się po sobie, a dowódca oblizał suche wargi.
- Wy?! Odbierzecie? Nie rozśmieszajcie mnie, nie dorastacie mi do pięt. Pożałujesz tych słów.
Dowódca dał znak i wszyscy zaatakowali. Rozdzielili się. Trójka monlurów zaatakowała jednego strażnika, druga trójka drugiego. Natomiast ludzie rzucili się na maga. Nie wiedzieli z kim zadzierają i to był ich błąd. Strażnicy jak na komendę chwycili jednorącz miecz, a drugą rękę wystawili w stronę nadbiegających. Dwójka ludzi wyciągnęła swoją broń. Mag zniknął i pojawił się prosto przy kamracie dowódcy. Rozciągnął wargi w uśmiechu. Człowiek wystraszył się, ale szykował się do cięcia. Mag wyciągnął rękę z niespodziewaną szybkością i przystawił ją do piersi przeciwnika. Nagle wykwitł w jego dłoni płomień, który po ułamku sekundy został wystrzelony. Mężczyzna krzyknął przeraźliwie i poleciał ze świstem w stronę ściany. Po kontakcie z nią, kula, która go pchała wybuchła spopielając ciało. Strażnicy natomiast pchnęli mocą po jednym z monlurów. Każdy uderzył z hukiem o ścianę i osunął się na ziemię. Reszta wzniosła miecze do ciosów. Strażnicy odskoczyli na bok. Dowódca złożył ręce i szykował się do rzucenia czaru. Mag odwróciwszy się w jego stronę przyszykował do ciosu swą laskę. Człowiek rzucił ognisty pocisk w stronę przeciwnika. Ten natomiast odbił go laską. Podbiegł do dowódcy i uderzył go w brzuch. Ten z kolei zgiął się i poleciał do tyłu. Zdążył jedynie pomyśleć, że nikt nie może być tak szybki i stracił przytomność. Strażnicy parowali wszystkie ciosy, które na nich spadały. Monlurowie rozdzielili się i atakowali z dwóch stron. Każdy ich cios był sparowany lub uniknięty. Jeden ze strażników zamachnął się. Monlur odruchowo zastawił się klingą. Ku jego zdziwieniu miecz strażnika przeszedł jak przez masło, przecinając miecz oraz właściciela. Monlur zatoczył się brodząc krwią z paskudnie rozciętej piersi. Drugi myśląc, że to jego szansa pchnął mieczem. Jakież było jego zdziwienie, że strażnik nagle zniknął. Poczuł straszliwy ból i zobaczył wychodzącą klingę z brzucha. Krzyknął urwanie i zwisł na mieczu. Strażnik wyciągną miecz i ciało opadło bezwładnie na ziemię w rosnącą szybko kałużę krwi. Drugi strażnik uporał się ze swoimi przeciwnikami. Nagle zrobiło się cicho. Po chwili pojawiły się drobne stworki, które zaczęły sprzątać. Mag podszedł do dowódcy i ocucił go.
- Zostawię cię przy życiu tylko dlatego, ponieważ będziesz dowodem. Wrócisz do niego i powiesz mu , że jeżeli coś ode mnie chce, to ma pojawic się osobiście. Zrozumiałeś?
- Tak. - odrzekł z trudem dowódca.
- Zabieraj tych dwóch spod ściany i wynoście się. - rzekłszy to mag oddalił się.
Człowiek wstał i chwiejącym się krokiem poszedł w stronę wyjścia, a za nim poszło dwóch ocalałych
Monlurów. Gdy znaleźli się kilkaset metrów od zamku dowódca odezwał się do monlurów.
- Po tym, co tutaj zobaczyłem nie mam najmniejszej ochoty wracać do Tirm.
- My też - odrzekli chórem monlurowie.
- Poszukam sobie jakiegos lepszego zajęvcia. Może zostanę kupcem? Nie mam zamiaru nadstawiać karku za innych. Nagle życie stało mi się bardzo miłe. Żegnajcie, czas, byśmy się rozstali.
- Żegnaj - odpowiedzieli mu
I tak oto wszyscy poszli w inną stronę. Mag natomiast obserwując ich w swojej komnacie powiedział cicho do siebie.
- Może to i lepiej, że mój wróg nie dowie się, co stało się z jego oddziałem.
Ran opuścił miasto i znajdował się na trakcie. Było bardzo ciepło, a powietrze było suche. Dawno nie padało. Słońce znajdowało się w zenicie. Mężczyzna poprawił miecz przy pasie i sprawdził, czy łuk jest na swoim miejscu. Nigdy nie rozstawał się ze swoim łukiem, była to jego chluba. Każdy, kto znał go wiedział, że w umiejętność posługiwania się nim doszedł prawie do perfekcji. Zdobył go w czasach o których wolał nie pamiętać. Ilekroć brał go do rąk przypominało mu się to co stracił. Jechał powoli traktem. Nie zdążył dokończyć spraw w mieście przez siepaczy. Nagle poczuł, że coś jest nie tak., a po przejechaniu setki kroków jego obawy okazały się uzasadnione. Zza zakrętu wyjechała dwójka z tych, którzy go ścigali. Był to człowiek z wąsem i krasnolud. Stanęli pośród drogi, zeskoczyli z koni i czekali, a twarze rozpromienił im uśmiech.
- Mamy cię chłoptasiu, zeskakuj z konika - powiedział człowiek.
Ran zsiadł z konia
- Może się jakoś dogadamy? Przecież nic wam nie zrobiłem.
- Och nam nic, ale naszemu pracodawcy tak - odpowiedział wąsaty. - Idziesz po dobroci, czy mamy najpierw nauczyć cię posłuszeństwa.
Ran poczuł obecność dwóch osób za sobą, nawet nie musiał się odwracać.
- Panowie, ale tak czterech na jednego to się nie godzi.
- Godzi się godzi. Chcemy mieć pewność. Takiej kasy nie przepuścimy i byle młodzik nam w tym nie przeszkodzi.
- A co, chcesz się założyć?
- Widzę, że trzeba ci utemperować nosa chłystku. Jak porządnie skopiemy ci dupę, to nauczysz się szacunku dla starszych od siebie - powiedział zimno wąsaty i dobył miecza. Ran usłyszał syk wyciąganej broni za sobą.
Raz kozie śmierć pomyślał młodzieniec, nie ma co z czterema nie mam najmniejszych szans, a na pierwszy rzut oka widać, że to zawodowcy w swoim fachu. Szybko wskoczył na konia i ruszył prosto na dwójkę przed sobą. Jednak po ułamku sekundy poczuł uderzenie w tył głowy i przed oczami pokazały mu się gwiazdy. Nagle poczuł uderzenie o coś twardego i ból w lewej ręce. Chyba złamana pomyślał i stracił przytomność.
Ran obudził się, a głowa i ręka odezwały się przejmującym bólem. Próbował wstać, ale był związany, a w ustach miał knebel. No to mam za swoje pomyślał. Teraz nie uniknę kata, a szanse na ucieczkę są nikłe. Gdyby ta panienka od razu powiedział kim jest, to uniknął bym tego. Jaki ja jestem głupi za trochę przyjemności zapłacę bólem i śmiercią. Jej ojciec już pewnie zaplanował całe przedstawienie. Wolę nie myśleć, jakie będą atrakcje. Pewnie będę gwoździem programu. Lecz jego uwagę zwróciły węzły. Były bardzo nieumiejętnie związane, więc od razu zaczął je rozwiązywać. Od uwalniania się wyrwał go odgłos kroku jednego z łowców nagród.
- Obudziliśmy się? - spytał z drwiną w głosie. - A może czegoś potrzeba, może niewygodnie leżymy? Czemu nie odpowiadasz, nie możesz mówić? - po tych słowach zaśmiał się i odszedł.
Gdzieś w oddali słychać było pohukiwanie sowy, która wyruszała na nocne łowy. Świerszcze odzywały się swoją zwykłą monotonną grą. Dolatywały do niego strzępki rozmów prowadzonych przez siepaczy. Z miejsca gdzie leżał widział lekką poświatę, jaką dawało palące się ognisko. Z tego co widział, to znajdowali się na polanie. Po jakimś czasie głosy dochodzące od ogniska zaczęły się nasilać. Ran domyślił się, że mężczyźni, którzy go schwytali zaczęli wpadać w alkoholowe upojenie. Dawało mu to szansę ucieczki. Węzły, nad którymi pracował od początku powoli ustępowały. Gdy miał już wolne ręce zaczął rozwiązywać inne węzły i ściągnął knebel. Powoli zaczął zbliżać się do swojego konia. Łowcy nagród głośno ze sobą rozmawiali i nie słyszeli jak zbliżał się po swoją broń. Wziął do rąk swój łuk i poczuł lekkie ukłucie magii, które rozeszło się po całym jego ciele, zabrał również kołczan ze strzałami i przewiesił go sobie przez plecy. Powoli zaczął zbliżać się do ogniska. Pierwsza strzała poleciała cicho i trafiła wąsatego w plecy, wychodząc z przodu. Mężczyzna popatrzył z niedowierzaniem na zakrwawiony grot wystający z okolic jego serca, a po ułamku sekundy jego ciało padło bezwładnie na ziemię. Reszta łowców wstała i dobyła broni ruszając w stronę, z której poleciała strzała. Po kilku sekundach poleciał następny pocisk trafiając krasnoluda prosto w oko. Padł on na ziemię z krótkim krzykiem wzburzając swoim ciężarem chmurę pyłu. Półelf razem z pozostałym przy życiu człowiekiem schowali się za wielkim głazem. Tymczasem Ran wskoczył na swojego konia i odjechał galopem.
- A to szuja! - krzyknął za nim półelf - Jeszcze się policzymy!
Dwójka pozostałych spojrzała krótko na ciała swych towarzyszy. Byli martwi, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Podeszli więc do ich ciał i zabrali wszystkie kosztowne przedmioty, oraz broń. Zapakowali wszystko na konie. Pod lasem wykopali dwa groby i ułożyli w nich swoich towarzyszy. Na koniec półelf odwrócił głowę w stronę, gdzie odjechał ich były więzień i przez chwilę patrzył się zamyślony, po czym na jego twarzy zagościł przebiegły uśmiech.
Autor: Kubus
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.