17 listopada 1888, Londyn.
Dzień był piękny, jasny. Jesienny. Przy oknie zielonego pokoju komisariatu policji siedział niski, drobny mężczyzna. Drżące dłonie zdradzały zdenerwowanie; patrzał przez okno.
Na zewnątrz wiatr strzepywał ostatnie kolorowe liście z drzew pozostawiając nagie, rozcapierzone niczym dłoń jakiegoś olbrzyma, gałęzie. Było ciepło, przyjemnie. Na dole, w głębi londyńskich uliczek panował ruch, gwar. Hałas życia.
Z oddali słychać było turkot dorożek, stąpanie koni, bieg bawiących się dzieci.
Z zamyślenia mężczyznę wyrwał dźwięk zbliżających się kroków na korytarzu. Odwrócił się w kierunku drzwi. Klamka poruszyła się w dół.
Do środka wszedł wysoki mężczyzna o blond włosach i takich samych wąsach, ubrany w granatowy policyjny mundur. Zbliżył się do dębowego stolika, wyciągnął dłoń w powitaniu.
- Dzień dobry. Inspektor George Lusk- przywitał się; miał ciepły, usypiający głos.
Mężczyzna uścisnął w odpowiedzi dłoń.
- Jestem Swanry Bean - wyszeptał.
Inspektor usiadł po drugiej stronie biurka, wyciągnął z teczki jakieś papiery, pióro i kałamarz.
- Mam nadzieje, że rozumie Pan powagę sytuacji. W końcu istnieje szansa, by odnaleźć tego diabła.
- Tak, również mam taką nadzieję - głos Beana drżał, zdradzał niepokój.
- Doskonale. Nim zaczniemy spisywać zeznanie, może zapaliłby Pan - Lusk wyciągnął torebkę tytoniu i fajki. Nabił cybuch, zapalił, usiadł wygodniej na krześle i pyknął w powietrze małe sinoniebieskie kółka. Bean skorzystał z oferty i wkrótce cały pokój tonął w szarych pasemkach dymu, w powietrzu unosił się aromat mocnego, londyńskiego tytoniu.
- Tak więc chciałbym, aby opowiedział mi Pan o tamtejszym, jakże tragicznym, wieczorze.- zaproponował Lusk.
Swanry skrzywił się słysząc to, wykrztusił z siebie.
- Ta bestia, za to co zrobiła, powinna wisieć...
Jak pan wie, inspektorze, pochodzę z biednej rodziny. Od dziecka zmuszony byłem, jak bezpański pies, do zdobywania pożywienia, do przetrwania. Podejmowałem się różnych, często niebezpiecznych i niezgodnych z prawem prac. Jakiś czas temu przyłączyłem się do grupy kieszonkowców. Miałem nawet do tego talent. Już wkrótce w rodzinnym domu polepszył się byt. Nawet mogliśmy jeść po jednym posiłku dziennie...
Pamiętam, było zimno, mroźno, wiatr hulał pomiędzy uliczkami jak szalony. Zanosiło się na deszcz. Nad miastem zawisły, niby kruki nad padliną, ciężkie, burzowe chmury. Już po chwili rzęsisty rząd kropel zaczął wystukiwać na bruku upiorne stacatto. Pomimo zbliżającego się wieczoru uliczki nie pustoszały - był dzień targowy.
Siedziałem we wnęce ściany jakiejś kamienicy, szukając ofiary, gdy zobaczyłem go.
Był wysoki, smukły, odznaczał się od reszty szarej masy ludzi. Ubrany był w gustowny, bogaty czarny płaszcz i cylinder. Na haczykowatym nosie spoczywały okulary w drucianej oprawce, w dłoni trzymał długą laskę, chyba ze srebrną gałką.
Przechadzał się od straganu do straganu, szukając czegoś. Po jakimś czasie wyszedł z placu targowego, skierował się głębiej w sieć uliczek prowadzących w kierunku Tamizy.
Podążyłem za Nim. Starałem się być niewidoczny. Czekałem, by później, w mniej ludnym miejscu móc go napaść.
Deszcz nasilił się. Strugi wody spływały po ulicach przemieniając je w potok. Drogi opustoszały. Zapadał zmierzch. Łuna słońca skryła się na Zachodzie. Cienie wydłużyły się i pogłębiły. Gazowe lampy z trudem rozrywały czarną przestrzeń nocy. Moja ofiara skierowała się w kierunku East Endu - najbiedniejszej i najbardziej plugawej dzielnicy Londynu. Mojego domu.
Przez głowę przebiegły mi myśli, że to szaleniec... Albo kapitan statku chcący zwerbować ochotników. Uśmiechnąłem się. To będzie łatwiejsze niż sądziłem.
Uliczki powiodły nas w samo serce East End. Otaczały mnie zewsząd grube, kamienne mury kamieniczek. W powietrzu unosił się odór kanałów i odpadków. Większość dróg tonęła w mroku - tutaj już nie dochodzi sieć lamp. Po brukowanych kocimi łbami uliczkach przebiegały stada mokrych szczurów. Nisko nad ziemią unosiły się strzępki sinej, jakby zduszonej, mgły. W oddali słychać było gwar z pobliskich knajp, pijackie śpiewy, krzyki, zamówienia.
Tamten mężczyzna zatrzymał się nieopodal jakiejś knajpy. Światło z okien rozlewało się na pokrytą kałużami drogę. Wszedł z zacieniony zaułek. Czekał na kogoś.
Przyczaiłem się nieopodal. Wyciągając zza rogu głowę, obserwowałem go. Też czekałem.
Po dłuższej chwili drzwi knajpy otworzyły się z trzaskiem. Na mokrą drogę wytoczył się oberwany pijak. Zataczając się, podszedł do muru i zwymiotował. Po chwili wrócił do ciepłego wnętrza knajpy. Po kilku minutach wyszła kobieta w długiej, lekko poszarpanej sukni. Skierowała się do którejś z uliczek.
Poznałem ją. To była Mary Jeanette Kelly - moja towarzyszka zabaw z lat dziecinnych. Sprzedawała swoje ciało za nędzne grosze w tej zapadłej dziurze.
Mój nocny towarzysz ruszył za Nią długimi krokami. W dłoni dzierżył coś błyszczącego. Nie mogłem rozpoznać co takiego.
Podążyłem za nimi, starając się trzymać w cieniu.
Nagle Mary usłyszała Jego kroki, odwróciła się.
- Kim Pan jest?! - krzyknęła.
- Mam na imię Jakub - odpowiedział twardym chrapliwym głosem.
Podszedł do niej kilka kroków, tak że Jego twarz ukazała się w świetle.
- Jednak przyjaciele mówią do mnie Kuba - dodał z uśmiechem.
Mary zadrżała, oczy rozwarły się z przerażenia, usta otworzyły do krzyku.
Skoczył na nią z szybkością błyskawicy. Rzecz w ręku błysnęła. Ugodził ja w pierś raz. Potem drugi. Masakrował jej ciało, znęcał się nad nim. Rozkoszował się tym, co robił.
Zdrętwiałem, nie mogłem wydobyć z siebie żadnego głosu, nogi miałem jak z waty, nie były w stanie mnie unieść do ucieczki. Jedynie patrzyłem i łkałem z bezsilności. Bałem się. Byłem przerażony myślą, że mógłby mnie zauważyć.
Po jakimś czasie, gdy skończył, ruszył szybkimi krokami w kierunku zachodnim. Zostawił ciało na skrzyżowaniu ulic, na widoku.
Nie wiem dlaczego, ale ruszyłem za Nim. Być może chciałem dowiedzieć się gdzie mieszka, by móc się jakoś zemścić.
Po niebie przetoczył się grom, pojawiła się błyskawica rozświetlając na sekundę mokrą, rozjeżdżoną drogę przede mną. Zabójca skierował się do bogatszej dzielnicy. Następnie skręcił w lewo, w mniej uczęszczaną uliczkę i znikł.
Ruszyłem za nim. Tam gdzie powinien być, zauważyłem starą rezydencję.
Była olbrzymia. Niegdyś pomalowana na biało. Teraz płaty farby odchodziły od ścian i powiewały upiornie na wietrze. Dach kryty czerwoną dachówką pokrytą dywanem mchu. Jedna ze ścian obleczona była pajęczyną zwiędłej, bezlistnej winorośli. Para ciemnych okien przypominała mroczne oczodoły, a dwuskrzydłowe, półotwarte drzwi, zęby czaszki. Wokół domu rozpościerał się zgniły trawnik ograniczony wyschniętym, rosochatym żywopłotem i zardzewiałym, żelaznym ogrodzeniem.
Starając się być jak najmniejszy, podkradłem się do otwartej, skrzypiącej upiornie na wietrze furtki.
Przeszedłem dalej i przystanąłem, wypatrując światła w budynku. I ukazało się. Nisko, tuż nad ziemią. Jakby z piwnic.
Podszedłem bliżej i zauważyłem małe okienko prowadzące do wewnątrz. Przeklinając w duchu własną ciekawość, przecisnąłem się do środka. Wewnątrz panował ciężki, przesycony zgnilizną zaduch. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do mroku i mogłem rozpoznać poszczególne meble. Musiałem znajdować się w graciarni.
Nagle usłyszałem obok drzwi ciężkie kroki, które oddaliły się po trwającej wieczność chwili. Modląc się, by drzwi nie zaskrzypiały ostrożnie otworzyłem je, wyjrzałem na zewnątrz.
Zauważyłem długi korytarz prowadzący w dół, w kierunku schodów. Wyszedłem i skradając się podszedłem do stopni. Deski pod moimi stopami przeraźliwie skrzypiały.
Na dole schodów znajdowały się uchylone ciężkie drzwi. Przeszedłem przez nie i ukryłem się w kącie, w cieniu.
Przede mną znajdowało się olbrzymie przestronne pomieszczenie. Na jego środku ustawiony był duży stalowy medyczny stół, na którym coś leżało, przykrytego prześcieradłem. Obok stołu znajdowała się dziwna aparatura, składająca się z setek poskręcanych rurek i szkieł, na jednej z półek ułożono szereg chirurgicznych narzędzi. Całe pomieszczenie przypominało jakąś przerażającą pracownię medyczną.
Nagle usłyszałem kroki i dźwięk otwieranych drzwi. Do środka wszedł jakiś garbaty olbrzym, trzymając w rękach lampę, a za nim on, ubrany teraz w biały kitel lekarski. W jego prawej dłoni znajdował się słój. Coś w nim pływało.
Oboje podeszli do stołu. Garbus odrzucił prześcieradło.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze. Na stole leżały zwłoki kobiety, składające się z pozszywanych kawałków różnych ciał. Kuba podszedł do aparatury i załączył ją. Rozpoczął swoją plugawą operację.
Nie pamiętam ile czasu to trwało. Wspominam, że olbrzym zwracał się do Kuby mianem doktora.
Po bardzo długim czasie Jakub włączył coś, co wysunęło się z aparatury, jakby długi pręt i zaczęło wspinać się ku górze, do niezauważonej przeze mnie dziury w suficie.
Garbus i Kuba odsunęli się od stołu, jakby czegoś się obawiając.
Po kilku minutach po pręcie spłynęło niebieskie, oślepiające światło - elektryczność. Otoczyło zwłoki jaskrawymi pasami. Rzuciło ciałem i znikło.
I wtedy. O Boże! Zauważyłem jak martwe przed chwilą zwłoki ożyły! Poruszyły palcami. Spanikowałem. Krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki. Zaślepiony strachem wdarłem się na górę i dalej, na zewnątrz. Na szalejący deszcz.
Byłem pewien, że olbrzym jest tuż za mną. Nie odwracając się biegłem ile sił w nogach.
Nie pamiętam jak długo uciekałem. Brakowało mi tchu, serce waliło tak, jakby miało wyskoczyć mi z piersi. Zmęczenie ogarniało moje ciało, potykałem się. Upadałem i podnosiłem, upadałem i podnosiłem i tak ciągle, bez chwili oddechu.
Na zewnątrz już zaczynało szarzeć. Zimne powietrze omiatało mi twarz, smagało bezlitośnie po oczach. Zgęstniała sina mgła tłumiła wszelkie odgłosy.
W końcu przestałem biec, uciekać. Udałem się do domu, do rodziny.
Aby zapomnieć zacząłem pić. Przez długie sześć dni leżałem upojony alkoholem. Aż do wczoraj.
To, że mnie złapaliście pozwoliło wam odkryć coś co by zostało zapomniane, nigdy nie wyjawione, bo cóż innego to mogło być, jak nie pijacki sen, prawda?
Autor: Dominik Piwowarczyk
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.