"Wierzba
nad ruczajem"
Dziś jest piąty dzień siódmego miesiąca. Czternasty dzień suszy. Ani kropli deszczu od dwóch tygodni. Kompletny brak wiatru. Farglim twierdzi, że to normalne w tej okolicy. Temu irytującemu gnojkowi ławo tak mówić, skoro się tu urodził. Mógłby jednak nie manifestować tonem takiej wyższości względem "mięczaków z zachodu" i pogardy do "imperialnych sługusów". Oba epitety pochodzą z propagandowych haseł, którymi raczą tubylców miejscowi separatyści. Jeśli ten pokurcz nie będzie uważał, ktoś go może pewnego dnia zniknąć. Ja na przykład. Przewodnikowi płacimy za pokazywanie pieprzonej drogi, a nie za struganie mędrka. Może za bardzo się nim przejmuję? Limme często mi mówi, bym nabrał większego dystansu do życia. Pewnie ma rację. Zdolność autoironii i poczucie humoru Limmego sprawiają, że wygląda zawsze jak syty kot wygrzewający się na słońcu. Nie, ani słowa o słońcu! Był taki odkąd pamiętam, to znaczy odkąd się zaciągnąłem. Pięć lat temu to było. Zaraz. Moment. Dziś przecież jest rocznica. To trzeba oblać. Ha! Mam pretekst. Rocznica to świetny powód, żeby wyciągnąć od tego sknery Drehka parę butli wina z owianych legendą zapasów mesy oficerskiej batalionu. Mają się tam znajdować jakoby nieziemskie specjały godne podniebień władców Cesarstwa. Skąd się tam wzięły - tego już legenda nie wyjaśnia. Podobne ściemy rozpuszcza zwykle Wisen, jeden z drużyny Czachogłowych kaprala deMensy. Nazwę drużyny też spłodził on. Rudy czubek. Ha! Znów się wnerwiam bez powodu. To przez to słońce. Miesiąc temu byłem spokojny jak ta wierzba nad ruczajem. Skwar źle wpływa też na innych. Liczba ukaranych za bójki potroiła się w dywizji od czasu wejścia na stepy wschodnich hrabstw. Gaffo prowadzi statystyki. Siedzi i liczy nieszczęsne dusze pracujące przy latrynach. Zaczął z nudów, jakieś pół roku temu. Szybko zaczął jednak przyjmować rozmaite zakłady i rozwinął miły, bukmacherski interes, w którym, nawiasem mówiąc, jestem wspólnikiem. Bo umiem pisać. Wracając jednak do meritum. Trzeba zebrać wieczorem chłopaków z mojego plutonu i przypuścić śmiałą ofensywę na kwatermistrza o zwiększenie przydziału trunków. Z tytułu "Prawa podkomendnych do obchodzenia świąt rodzinnych w sposób zgodny z ich zwyczajem i nie kolidujący z regulaminem w czasie wolnym od służby", jak głosi nasz ukochany Regulamin Dyscyplinarny Wojsk Lądowych i Służb Pokrewnych Armii Cesarstwa Lancjum. Oczywiście Drehka też się wprosi. Bez tego nie pomoże regulamin.
Byłbym zapomniał. Jak w każdą rocznicę mojego wstąpienia na zaszczytną służbę Cesarzowi i Cesarstwu (czy odwrotnie) napiszę coś o sobie. Takie moje małe dziwactwo. Nikt tego przecież nie przeczyta.
Jestem Greewan deHrent, obecnie porucznik, starszy plutonu Miedziany Dzik złożonego z drużyn: Twardej kaprala Wostana Limme, Czachogłowych (ech...) kaprala Renusa "Oczko" deMensy i Wiernych kaprala Reiny Terharda. Wszystkiego jest nas czterdziestu. Stan etatowy, pełny skład. Pluton jest częścią Drugiej kompanii (kapitan Serrow Hedrian) Trzeciego Batalionu Kernhald (major Wostan Frendslie). Batalion wchodzi w skład Czwartej Dywizji Interwencyjnej Dworu (Generał Hrabia Gelyven von Deenhald). Jak widzicie tu nic się nie zmieniło. Jeśli zaś chodzi o... e nie chce mi się już pisać. Czas organizować imprezkę. Kości, alkohol, markietanki i kumple. Tak! Do dzieła!
---------
Od rana mój pluton znów był w awangardzie razem z resztą kompanii. Moi ludzie wyróżniali się wyjątkowo mizernym wyglądem, męczeni kacem i mdłościami. I upałem. Pył, wciskający się wszędzie wcale nie poprawiał sytuacji. A ja, naiwny, sądziłem, że wiatr przyniesie nam ulgę. Wczoraj mogliśmy uważać się za szczęśliwców, skoro, będąc awangardą, nie łykaliśmy kurzu wzbijanego przez idących przed nami. Dziś zaś pozycja w szyku niczego nie zmienia. Kurz jest wszędzie. Nic to, dziś jeszcze dotrzemy do miasta.
Wysłanie naszej dywizji na wschodnią rubież cesarstwa miało być ostrzeżeniem dla coraz śmielej podnoszącego w rejonie głowę ruchu separatystów dążących do oddzielenia prowincji i utworzenia odrębnego państewka w ramach Sojuszu Stepowego. Wielu nie obeznanych z tematem dziwił fakt, że ktokolwiek mógłby chcieć odłączenia od cesarstwa, które zapewniało umiarkowane podatki, bezpieczne granice, rozwój handlu i inne zdobycze cywilizacji. Zwłaszcza, że alternatywą był sojusz religijnych państewek o bliżej nieokreślonej strukturze władzy i niepomiernie niższym standardzie życia. Oficjalne raporty urzędników nic nie wyjaśniały, a szpiedzy okazywali się bezradni, bądź znikali w tajemniczych okolicznościach. Coś tu wybitnie śmierdziało. Były oczywiście różne hipotezy, o różnym stopniu prawdopodobieństwa i takoż różnym oparciu na rzeczywistości. Jedni mówili o nieudolności urzędników, w tym Hrabiego-Gubernatora, inni wskazywali na wyznawanie przez większość mieszkańców religii ludów pustyni, jeszcze inni widzieli w tych wydarzeniach machinacje królestw południowych, zazdrosnych o wpływy ze szlaku handlowego tędy biegnącego. Byli też i tacy, którzy za rosnące napięcie w rejonie winili wyjątkowo suche i gorące lato i słońce doprowadzające do szaleństwa swym żarem. A jak było w istocie? Cóż. Jak się miało niebawem okazać prawda leżała, co zdarza się często, całkiem gdzie indziej. Tam gdzie nikt nie podejrzewał czaiły się fakty, których poznanie kosztowało życie najlepszych z cesarskich agentów. Prawda, którą w założeniu przybliżyć miała nasza ekspedycja. Przemarsz dywizji był bowiem tylko przykrywką. W przebraniu zwykłych żołdaków do Urelte, stolicy prowincji, przybywał tajny oddział ludzi o nieznanym nikomu pochodzeniu wynajętych przez szefa wywiadu. O ich istnieniu wiedziało tylko kilku najwyższych rangą oficerów. Byli rozproszeni po dywizji jako zwykli rekruci przydzieleni w ramach rutynowych uzupełnień i to zapewniało im pełną anonimowość wśród żołnierzy. O tym wszystkim jednak dowiedziałem się znacznie później.
Urelte? Kto nie widział Urelte, niewiele stracił, jak mawiają ludzie. Trudno się z nimi kłócić. Zrujnowane mury miejskie pełne szczerb, szczelin i wyrw, setki wypłowiałych namiotów i prymitywnych kramów tworzących chaotyczne targowisko. Wszystko przenika typowy dla przedmurza smród bawolego gnoju, uryny, niemytych ciał i innych źródeł podobnych wonności. Całość oczywiście pokryta pyłem wirującym wściekle w coraz silniejszych podmuchach wiatru. Oto pejzaż, który rozciągnął się przed naszymi oczami wczesnym popołudniem. Farglim twierdzi, że idzie burza pyłowa. Twierdzi, że to normalne w tej okolicy.
Przemądrzały, brudny gnojek.
Autor: Witold Narwojsz
|