"Nie czytać przy jedzeniu"

 

Przyjrzyjmy się pewnej gospodzie. Gospodzie „Ostatni Kurak”, stojącej na obrzeżach pewnego miasteczka. Oficjalna historia głosi, że nazwa ta została nadana gospodzie wiele lat temu, na pamiątkę pewnego wydarzenia. Otóż, pewnego razu, przejeżdżający przypadkowo przez tę małą mieścinkę zagubiony król, zatrzymał się na nocleg u pewnego biednego gospodarza. Gospodarz ów – przodek dzisiejszego właściciela „Kuraka” – nie wiedząc, z kim ma do czynienia, uraczył gościa swym ostatnim, ale przyrządzonym znakomicie kurczakiem. Król tak się wzruszył gestem mężczyzny i tak smakowała mu owa potrawa, że odwdzięczył się obsypując go złotem. Za owe złoto ubogi gospodarz postawił karczmę, stojącą tu do dzisiaj. 


To wersja oficjalna.


Jest jednak jeszcze jedna, opowiadana po cichu wersja tej legendy. Ponoć to nie król odwiedził wioskę, lecz poważnie ranny rycerz. I nie został on ugoszczony ani kurczakiem, ani nawet pisklęciem. Ba, dostał ledwie jajko i to w dodatku surowe. A złoto? Nie pochodziło bynajmniej z darowizny, lecz z sakiewki owego rycerza, który wykrwawił się na podwórzu gospodarstwa wieśniaka (no, ale cóż, karczmarz przystaje przy pierwszej wersji, a jemu lepiej się nie sprzeciwiać).


Lecz to jednak nie o „Kuraku” jest nasza opowieść.

 
Owa gospoda leży na samym skraju miasteczka, lecz mimo to jest jego najważniejszym punktem. Bo to tutaj, wieczorem, zbierają się chłopi, by omówić sprawy mijającego dnia. To tutaj każdy może z każdym poplotkować i dowiedzieć się najróżniejszych historii o własnym sąsiedzie. Tutaj przychodzi się po to, by prowadzić życie towarzyskie, uszczypnąć (ewentualnie pomacać) kelnerkę lub – w ostateczności – wychylić szklanicę cienkiego piwa. Jest to gospoda z rodzaju tych, w których gospodarz zna niemalże każdego, a niemalże każdy zna gospodarza. Wszyscy widziani są mile.


Wszyscy, z wyjątkiem obcych. 


Z uwagi na to, że miasteczko leży na uboczu, z dala od dróg królewskich, obcy są jednak rzadkością. Lecz gdy jakiś się pojawi… Cóż, w tej zamkniętej wiejskiej społeczności, w tych nieprzychylnych dla człowieka czasach, gdy tyle się słyszy o rozbojach i morderstwach, tacy obcy są potencjalnymi zbójami, pragnącymi tylko gwałcić, mordować i rabować. W dowolnej kolejności. 


Szczególnie, jeśli władają magią.


Ludzie władający magią, czyli magowie, nigdy nie byli darzeni sympatią ani szacunkiem. Nieważne, czy są w stanie zabić kogoś pstryknięciem palców, czy nie skrzywdziliby nikogo nawet pod groźbą własnej śmierci. Wszyscy, bez wyjątku, traktowani są wrogo i nieprzychylnie…


Lecz wróćmy do „Kuraka”.


Czarodziej Rjin, mistrz w swej sztuce, przybył pewnego wieczora do znanej nam gospody. Siedział wciśnięty w kąt i bez wielkiej przyjemności popijał kiepski trunek. Rjin był wysokim mężczyzną, odzianym w błękitny habit, z kapturem tak nisko naciągniętym na twarz, iż można by pomyśleć, że niczego nie widzi. 


Siedział sam, niedaleko drzwi, pod ścianą. Popijał swój napój powoli. Bardzo powoli. Denerwująco powoli. I był obcy. Kilku miejscowych awanturników obserwowało go z uwagą i kipiało ze złości.


Jak on mógł pić swe wino tak powoli!? Zapłacił za nie srebrem – na pewno pochodziło ono z rabunku. Z pewnością knuł coś niedobrego i niebezpiecznego - jak wszyscy obcy. 
Jeden z tych miejscowych, Gogghrun, miał już zamiar wstać i wygarnąć magowi to, co myśli o nim i jego gburowatym zachowaniu, lecz powstrzymał się. Bo do przyjezdnego podeszła jakaś dziewczyna. 


Gogghrun obserwował. Dziewczyna zatrzymała się przy ławie Rjina i zagaiła:
- Czy pan Rjin? – Czarodziej nawet nie uniósł głowy. Dziewczyna nie zwróciła na to uwagi. – Nazywam się Renrain. Mam ważne wiadomości dla ciebie, panie. 
Znów brak jakiejkolwiek reakcji.


- Przysyła mnie pani Szara Brzoza. Mam ważny list.
Na te słowa, Rjin gwałtownie uniósł głowę. List od Ellenain, Szarej Brzozy? Przecież ona nie kontaktowała się z nim od lat!
- Proszę – powiedziała Renrain i podała mu opieczętowany pergamin. Nie była wysoka, miała jasnobrązowe, długie włosy i szare oczy. Wydawała się uszczęśliwiona spotkaniem. – Czy mogę usiąść? Moja podróż była męcząca. 
Rjin kiwnął głową i spojrzał na papier. 
- Co jest w tym liście? – spytał charczącym szeptem. 
- Słucham? – nie zrozumiała.
- Pytam, co jest w liście – Rjin powtórzył, akcentując każde słowo. – Chyba mi nie powiesz, że go nie czytałaś…
Renrain zbladła.
- Ależ, panie Rjinie… Jak pan może mnie oskarżać? Nie miewam w zwyczaju czytać cudzych listów – mężczyzna zauważył, że przybrała urażoną minę. Albo nie. Na prawdę była urażona. Zmrużył oczy w czeluściach swego kaptura.
- Kim jesteś? Skąd znasz Ellenain?
Renrain spojrzała na niego i ze wstydem spuściła oczy.
- Byłam adeptką u pani Ellenain przez dwa lata… Ale kilka dni temu, ona dała mi ten list, kazała się spakować, zawieść go panu i nigdy więcej nie wracać…
Rjin uniósł brew, ale jego rozmówczyni nie mogła tego zauważyć. To było dziwne. Szara Brzoza była wymagająca, ale trudno było ją zdenerwować.
– Co takiego zrobiłaś? 
Dziewczyna wzruszyła ramionami. 
– Naprawdę nie mam pojęcia. Myślisz panie, że będę mogła wrócić? – spojrzała na niego z nadzieją. Ale czarodziej już jej nie słuchał. Złamał pieczęć i czytał list.

Drogi Rjinie!

Wiele już świtów minęło, odkąd pisałam do Ciebie ostatnio. Mam nadzieję, że nadal trzymasz się dobrze, mimo Twojego Problemu. Chciałabym Cię jak najszybciej zobaczyć. Co do dziewczyny, ma na imię Renrain. Myślę, że jest zdolna. Ona potrzebuje swojego nauczyciela, a ja jestem za stara, aby ją dalej uczyć. Chyba lepiej jej będzie w Twoim towarzystwie, niż ze mną, starą, schorowaną kobietą. Nie mam już sił na szkolenie tak uzdolnionych czarodziejek.
Wybacz mi, że tak wykorzystuję zaistniałą sytuację, lecz mówię prawdę! Jeśli nauczysz ją czegokolwiek będę Ci bardzo wdzięczna. 

Ellenain, Szara Brzoza


Rjin w zamyśleniu spojrzał na Renrain. Adeptka siedziała nieruchomo, wpatrując się tępo w karczmarza. I to ona miała być taka zdolna? Nie wyglądała na więcej niż siedemnaście lat. Nie miała prawa posiąść jeszcze naprawdę potężnej mocy… Chociaż on sam, miał ledwie dwadzieścia cztery lata, a był już mistrzem w swej sztuce. On jednak był wyjątkiem. Nawet wśród magów. 


- Dziękuję za list, dziewczyno – odezwał się po chwili namysłu. Zdziwiło go to, że ona naprawdę nie znała jego treści. – Ellenain chce, bym cię dalej szkolił.
Adeptka wstrzymała oddech, a jej oczy rozbłysły. 
– Naprawdę? Nie mogę w to uwierzyć! Słyszałam o panu tyle rzeczy! Pani Brzoza opowiadała mi bardzo wiele o tym, co pan dla niej zrobił! Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt… – trajkotała, a na jej twarzy zakwitł radosny uśmiech.
- Nie ciesz się. Ja nie będę cię uczyć.
- Ale… - Renrain zrzedła mina.
- Nie martw się. Wyjaśnię to Ellenain i ona przyjmie cię z powrotem do swojej szkoły. Zaraz napiszę list. A tak w międzyczasie, jadłaś coś? – Renrain z zasmuconą miną zaprzeczyła. – Więc coś sobie zamów, a ja…
Nie dokończył, bo właśnie Gogghrun wylał mu na głowę kufel piwa. 
- Psia go mać! – krzyknął osiłek tak, by wszyscy goście słyszeli. – Wylałeś moje piwo, ty końskie łajno!
Rjin denerwująco powoli otarł kaptur z napoju. 
– Wybacz, panie. Zapłacę. – szepnął cichym, spokojnym głosem.
Oburzona Renrain chciała coś powiedzieć, lecz Gogghrun, nieco zbity z tropu reakcją maga, nie dał jej dojść do głosu.
- Oczywiście, że zapłacisz! Tacy jak ty muszą wiedzieć, gdzie ich miejsce!
Kilku karczemnych gości spojrzało w ich kierunku, w nadziei na widowisko. Tymczasem Rjin wyjmował sakiewkę.
- Pokaż mi swą mordę, psie! – warknął miejscowy. – Chcę spojrzeć w gębę takiego kundla, jak ty!
Renrain śmiertelnie zbladła.
- Proszę go nie krzywdzić… - pisnęła. Gogghrun uśmiechnął się szeroko. Uwielbiał, kiedy błagano go o litość. - … panie Rjinie. – dokończyła. - On nie zasługuje na śmierć… 
Rjin nie zwrócił na nią uwagi. Wstał i stanął twarzą w twarz z Gogghrunem. Ten, nie spodziewawszy się takiej reakcji, cofnął się nieco i zadrżał.


Rjin jednym zaklęciem mógł go wysłać na któryś z ośnieżonych górskich szczytów, tak, by ten nawet nie wiedział, co się dzieje. Mógł przejąć kontrolę nad jego rozumem i kazać mu tańczyć jak tresowanej małpce. Ale po co? Po co udowadniać im, że mają rację nienawidząc i oskarżając magów? 


- Wybacz panie, lecz tego uczynić nie mogę. Moja twarz powinna pozostać zasłonięta – powiedział.


Ta odpowiedź o wiele bardziej spodobała się osiłkowi. Uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc, że scena wzbudza zainteresowanie. Jednym ruchem zdarł kaptur z głowy maga.
Słychać było jedynie gwałtowny świst wciąganego powietrza.


Bo Rjin nie był człowiekiem. A przynajmniej nie wyglądał jak on. Nie w całości. Jego prawe oko było złote i miało pionową źrenicę. Nie miał także nad nim brwi, jedynie złote łuski na powiece, górnej części policzka i fragmencie czoła. Tam gdzie łuski stykały się z granicą włosów, włosy zmieniały kolor z ciemnobrązowego na srebrny i złoty. 


Łuski… Wynik tragicznych eksperymentów. Źródło jego mocy. Jego błogosławieństwo i zarazem przekleństwo. Jego Problem. 


Renrain patrzyła na niego z rozdziawionymi ustami. Rjin spokojnym ruchem naciągnął kaptur na twarz. Gogghrun przełknął ślinę.


- Wynoś się odmieńcze! Znikaj stąd, zarazo! – krzyknął.
Teraz już wszyscy spoglądali na Rjina. I wcale nie mieli wesołych min.
- Spalić go! Sługusa złych mocy! – zawołał ktoś z tyłu.
- Wynocha potworze, demonie! – krzyknął inny.
- Zabić! Zabić! – rozległo się zewsząd.
Gogghrun, najwyraźniej nieco przestraszony tym, co zobaczył i wywołał wśród karczemnych gości, uspokoił się szybko.
- Spokojnie, spokojnie – powiedział głośno. - Po co od razu zabijać? Żyjemy w cywilizowanym świecie! 
- Tak! – krzyknął ktoś na sali. – Najpierw tortury!
Gogghrun roześmiał się chrapliwie. 
– Nie! Pokażemy tym odmieńcom, żeśmy lepsi od nich! Nie będziemy zabijać! Wygnamy jak psy!
- Tak! Tak! Wygnać!
- Wypędzić!
- Na tortury!


Rjin rzucił szybkie spojrzenie na przerażoną Renrain i powiedział cichym, bezbarwnym głosem. 


– Zaczekaj tu… Pójdę tylko po swoje rzeczy…
- O nie, nie, mój drogi! – Gogghrun nabrał pewności siebie. – Wynoś się natychmiast i weź ze sobą tą dziewkę! – w izbie znów zrobiło się gwarno od pomruków aprobaty.
- Chwileczkę – krzyknął karczmarz. – Nie zapominacie o czymś? To moja karczma i to ja mówię, kto może tu przebywać i zbierać stąd swoje rzeczy!


Gogghrun nieco zbity z pantałyku miał coś odrzec, lecz przerwała mu Renrain, zawstydzona, że to karczmarz musiał stanąć w obronie jej niedoszłego mistrza. Nie tracąc czasu wskoczyła, więc na stół i stanęła przodem do gości. Zapadła cisza.


- Doprawdy dziwię się wam, biedni wieśniacy! – zakrzyknęła gromko. – Czy nie widzicie, co się tu dzieje? To miejscowy – wskazała na Gogghruna – wylał piwo na pana Rjina!
Rjin jęknął głośno. Teraz wszyscy w promieniu kilku mil, będą wiedzieli, że był tu facet o smoczej twarzy i imieniu Rjin.
Tymczasem Renrain kontynuowała. 


– To miejscowy zaczął sprzeczkę, dobrze to widzieliście! – wieśniacy popatrzyli na siebie. W istocie, wszyscy to widzieli. – A co z tego, że pan Rjin wygląda nieco inaczej? Czy tego garbusa w rogu – niegrzecznie wskazała palcem – też wypędzicie z wioski, tylko dlatego, że ma garb? Hę? A ta z zezem? – adeptka przyjrzała jej się uważnie. - O bogowie! – szepnęła, kierując swe słowa do stojącego za jej plecami Rjina. - Ona widzi chyba własne plecy! 


Zdawało się, że zezowata dziewczyna rzuciła Renrain urażone spojrzenie, ale tak naprawdę trudno było określić precyzyjnie, w którą stronę w ogóle patrzy. Rjin pociągnął za tunikę adeptki, próbując ją powstrzymać, ale ona kontynuowała: 
- Czy ją też odrzucacie tylko z tego powodu, że nie przypomina człowieka? To co, że jest brzydka, zezowata, ma piegi, pryszcze i brzydko pachnie? Czy ją też wypędzicie?
Wśród wieśniaków zapanowało poruszenie. Wreszcie któryś wykrzyknął:

- Ma dziewczyna rację!
- Tak!
- Dobrze gada!
- Ale byliśmy ślepi!
- Wypędzić całą czwórkę!
- Na tortury!


Renrain jęknęła - wieśniacy zaczęli powoli podnosić się z miejsc. Nie takiego efektu się spodziewała. Rozejrzała się gorączkowo w poszukiwaniu jakiegoś natchnienia. Wreszcie westchnęła.


- Sami tego chcieliście. Czas na naukę. Może, jeśli trochę pocierpicie, zrozumiecie własne błędy! Użyję mojego najokrutniejszego zaklęcia!
Na sali ponownie zapanowała cisza.


Rjin próbował ściągnąć adeptkę ze stołu. Bez powodzenia. Już zaczęła recytować formułę. Wieśniacy, nieco wystraszeni zaczęli się cofać.
- Nic nam nie zrobi, to jeszcze dzieciak! – rozległo się niepewnie z sali. Odpowiedziała tylko cisza.


Rjin zaczął gorączkowo myśleć, jak ją powstrzymać i jakie zaklęcie Renrain ma zamiar rzucić. Teoretycznie, najokrutniejszym zaklęciem, jakie znał, było zabieranie duszy, lecz adeptka nie mogła go jeszcze poznać. Była dzieckiem.


W międzyczasie dziewczyna wykonała kilka teatralnych gestów, wydała kilka dzikich pomruków, aż wreszcie skończyła i wyprostowała się. 
W izbie rozległo się kilkadziesiąt głośnych westchnięć.
Wieśniacy westchnęli, gdyż nic się nie stało.
Karczmarz westchnął, bo mimo obaw, gospoda nadal stała na swoim miejscu.
Rjin westchnął, ponieważ zabieranie duszy to naprawdę okrutna kara.
Renrain westchnęła, bo skończyła zaklęcie.
I nic.


- Czego się boicie, ludzie? Mówiłem ze nie potrafi czarować!
- Taaa… Ale nas nastraszyła… 
- Smarkula cholerna…
- No to co, wygnamy ich wreszcie?
- Tak! Na tortury!
Wśród gości znowu zapanowało poruszenie. Renrain rozejrzała się po sali nieco nieprzytomnym wzrokiem, potem zachwiała się i spadła ze stołu. Rjin złapał ją w ostatniej chwili.


– I na co ci to było? – spytał szeptem. Renrain uśmiechnęła się kwaśno.
– To jeszcze nie koniec.
I rzeczywiście. W tej samej chwili pierwszy z wieśniaków poczuł ból brzucha. Potem następny. Nagle, ktoś gwałtownie wybiegł z gospody. Z nim kolejny. I następny. Gogghrun stęknął cicho i zgiął się w pół. Wybiegł najszybciej jak mógł. Po chwili wrzeszcząc i złorzecząc „małej wiedźmie”, z karczmy wybiegli wszyscy prócz karczmarza, garbusa, zezowatej i magów.
Renrain, nieco bledsza niż zwykle, zaśmiała się, siadając na krześle. 


– Mają rację…
- Kto? – spytał nieco nieprzytomnie Rjin, do którego bardzo powoli docierało to, co właśnie się stało.
- No… Bo wołają na to biegunka i naprawdę się biega… Kto by pomyślał…
- Sprowadziłaś na nich… rozwolnienie? – Rjin wydawał się być wstrząśnięty.
Renrain spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Nie jest pan zadowolony?
- Nie za bardzo – westchnął i skrzywił się. – Teraz, gdzie się nie pojawię, w promieniu paru mil od tego miasteczka, wszędzie moja osoba będzie kojarzona ze sraczką! I skąd znasz takie zaklęcia?
Adeptka spuściła głowę. 


– Strasznie mi przykro, naprawdę – szepnęła, opuszczając głowę. – Chciałam tylko pomóc. Naprawdę, nie miałam złych zamiarów… 
- Wiesz co, dziewczyno – zaczął zrezygnowany czarodziej. – Może jednak nie napiszę tego listu…
- Naprawdę? – spytała radośnie, unosząc głowę. 
- Tak. Myślę, że nauczę cię lepiej korzystać z twego daru. Jedźmy stąd, póki mieszkańcy są zajęci czymś innym i nie myślą o zemście.
- Racja – wstała. - I przepraszam pana – zwróciła się do karczmarza. – Ale mam nadzieję, że nie oskarżą o ten incydent pana kuchni…- karczmarz wpatrywał się w nią z opuszczoną szczęką. – I proszę wywietrzyć, bo trochę nieświeżo tu pachnie…
Rjin zabrał swoje rzeczy i pomógł dziewczynie dosiąść konia. Przez kilka chwil przysłuchiwali się odgłosom dobiegającym od strony lasu. Nie były to przyjemne odgłosy.
- A tak na marginesie, to kiedy im to przejdzie? – zapytał mag, niby obojętnie.
- Przejdzie? – Renrain zdawała się nie rozumieć.
- Chyba nie powiesz mi, że…
- Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się. - Tylko żartuję. Za kilka godzin powinno się skończyć.
- Za kilka godzin?!
- Ostrzegałam ich, że to moje najokrutniejsze zaklęcie.
Zaśmiała się cicho i ruszyła drogą. Rjin patrzył na nią chwilę w zamyśleniu i wkrótce do niej dołączył.
A miejscowi, którzy odwiedzili tego wieczoru „Ostatniego Kuraka”, długo tej nocy nie zmrużyli oka. A inni omijali ich z daleka, zatykając nos.

 

 

 

 

Autor: Arkana

 

 

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky