Następny dzień

 

Dla I.S. z B-a.

 

Był zwykły letni i zwyczajnie ciepły dzień lata roku 1972. Na świat przyszedł Longin. Od małego był on pośmiewiskiem innych dzieci, miał skrzywienie kręgosłupa, wadę wzroku i krzywe zęby. Przez całą szkołę podstawową był popychany i wyśmiewany, dręczony i męczony przez inne bachory. W domu nie mógł liczyć na wiele, matka pracowała po szesnaście godzin, ojciec odszedł na tamten świat - kiedy przepił tysiąc złotych. Leżał dzień po dniu w swoich wymiocinach i butelkach opróżnionych nawet z oparów. Mógł żyć, udławił się alkoholem, który pił leżąc. Pewnie pomyślicie, że Longin skończył studia wyższe i powiodło mu się? Albo może bardziej optymistyczna wersja - popełnił samobójstwo w trzeciej klasie szkoły średniej?

 

Też nie.

 

Żył powoli, uczył się średnio, z małymi porywami na czwórki i jeszcze mniejszymi na piątki. Z wychowania fizycznego zawsze był słaby. Szczupły i niedożywiony, zmaltretowany i z podkrążonymi oczyma. Nauczyciele szanowali go, ale był pewien że za jego plecami śmieją się z niego. Skończył szkołę średnią, postanowił kontynuować naukę - wstąpił na wyższą uczelnię. Pomimo, iż jego matka zmarła, nic mu nie pozostawiając piął się wyżej. Rano pracował jako śmieciarz. O dziesiątej leciał na uniwersytet, o czwartej z powrotem do pracy, a o dwudziestej do mieszkania uczyć się. Uczył się po nocach, często do czwartej i piątej śpiąc po godzinie na dobę. Skończył uniwersytet - był wtedy maj dwutysięcznego roku. Pełen nadziei postanowił szukać lepszej pracy. Nigdzie jej nie znalazł, nie potrafił obsłużyć komputera, pisać na maszynie. Nic nie potrafił, tylko dobrze liczyć i jakoś tam pisać.

 

Pracy w końcu nie znalazł, z poprzedniej go wyrzucili, był zbyt niewygodny, za dobrze znał prawo. Chciał iść do wojska. Wada wzroku go wykluczyła, został drogowcem.

 

W skwarze i w mrozie pracował na dworze, opalił się w lato, w zimę odmroził palce u nóg i rąk, które na zawsze miały zostać sine.

 

Wydaje się, że człowiek taki jak on powinien próbować dalej. Nie, postanowił że zostanie bezdomnym. To znaczy nie postanowił - wyrzucili go z mieszkania, pracę stracił za to, że rozbił młotem w ataku bezradności szybę w aucie dyrektora. Ten powiedział mu przedtem "chłopie jesteś za słaby", w odpowiedzi stracił szybę i uzyskał odpowiedź "a teraz?". Wyleciał na bruk, nie miał gdzie się podziać. Zaczął się rok dwutysięczny drugi, minął czerwiec i Longin nie znalazł zajęcia.

 

Pomyślicie zapewne, że albo zostanie bezdomnym do końca życia, albo znowu ucieknie się do samobójstwa. Innej szansy nie miał - albo śmierć albo ulica. Wybrał to drugie, bo nigdy się nie poddawał.

 

Nadeszła zima, która nie była może i zbyt surowa, ale dla bezdomnego oznaczała śmierć, głód, zimno i bezustanne upojenie alkoholowe aby przeżyć do.. następnego dnia.

 

Następny dzień - hasło wszystkich bezdomnych, tylko to się liczy, nic nie mają i nic nie mogą stracić i chyba nic zyskać. Nadeszły święta, ludzie zaczęli chodzić jak zahipnotyzowani. Każdy się śpieszył to tu, to tam, nikt nie widział tego trzydziestoletniego kloszarda, który słaniał się z głodu i z przepicia. Długa broda zaczęła siwieć, i co bardzo dziwne ucieszył się tym...

 

"Boże jak najprędzej, jak najprędzej choćby następnego dnia - jestem gotów."

 

Dwudziesty trzeci - poniedziałek. Spadł śnieg i dzieciaki wyszły na dwór. Młodsze jeżdżą na sankach i przezywają go, inne podchodzą i plują na niego, a starsze rzucają w niego śnieżkami. Dostał kilka razy w głowę z ubitych na kamień kulek, jednak nic nie powiedział.

 

"Jeśli mnie zabiją będą mieli mnie na sumieniu, ja nie będę im przeszkadzał."

 

Noc z dwudziestego trzeciego na wigilię była bardzo mroźna, temperatura spadła do minus piętnastu stopni, podczas gdy wystarczał jeden stopień poniżej zera, aby zabić bezdomnego. Mogłem uśmiercić Longina w tej chwili, jednak - jednak łączy mię coś z tym bezdomnym - nie ma po co żyć? On z pewnością nie ma? Może i ja nie mam? A ty?

 

Wyszedł nad ranem spod mostu kompletnie zdrętwiały, ze szronem na brodzie i brwiach, wyglądał przez chwilę jak Mikołaj. Tylko ubranie nie pasowało do postaci. Stary płaszcz poprzecierany w wielu miejscach, pod spodem brudny sweter wyciągnięty z kosza na Mickiewicza, druga bluzka pod spodem z Cichej, spodnie z dziurami na kolanach ukazywały sine nogi. Poruszył nogą, stopa była zdrętwiała na kość, chłód przedarł się przez cienką podeszwę trampek i ugodził w jedno z czulszych miejsc. Bezdomny, który nie chodzi nie ma szans na przeżycie. Tak już jest, jedni odchodzą - na ich miejsce przychodzą inni. Jednak Longin nie poddawał się. Wypił resztkę wódki jaką miał i ruszył w kierunku miasta. Ludzie spokojnie sobie chodzili podczas gdy on człapał pod ścianami. Przez ubranie przenikał każdy powiew wiatru wraz z siedmiostopniowym mrozem. Doszedł do skrzyżowania Kopernika z Farną, na której był kościół. Postanowił wejść do niego.

 

Duża i strzelista budowla ze średniowiecza. Gotyckie łuki i wysokie okna - kompozycja wspaniała. Pomarańczowe dachówki tu i ówdzie pokryte śniegiem przedstawiały wspaniały obraz. Jednak bezdomny nie mógł tego zauważyć, postanowił ogrzać się nieco w kościele.

 

Wszedł przez główne wejście, w którym nikt nie stał, księża spowiadali w olbrzymich konfesjonałach, a ludzie siedzieli w ławkach i słuchali kazania. Było o właśnie miłosierdziu Bożym, o tym jak Bóg doświadcza ludzi, jak ich męczy aby dać im Królestwo niebieskie. Longin od dawna stracił wiarę w miłosierdzie ludzi, jednak wciąż wierzył w miłosierdzie Boskie. Podszedł do konfesjonału, gdzie stało kilku ludzi, jednak ci od razu pierzchli na boki - nikt nie chciał mieć do czynienia z kloszardem od którego zionęło alkoholem. Zrobił się mały szum, ksiądz wyjrzał ze swojej małej twierdzy, która była ogniwem łączącym ziemię i niebo.

 

-Czego tutaj chcesz? Uciekaj mi stąd bo wezwę policję, jak chcesz coś zjeść idź do przytułku!

 

"Nawet nie wie, że jest przepełniony".

 

-Ty, złodzieju! Nie słyszysz?

 

"Nigdy nic nie ukradłem, nie sądźcie..."

 

Kilku mężczyzn postanowiło go usunąć z kościoła, bo w nim nie ma miejsca dla takich jak on. Brutalnie rzucony padł twarzą na ziemię i zdarł sobie policzek o odśnieżony przez wiatr bruk. Pod okiem zaczęła zbierać się opuchlizna, krew zaschła mu na brodzie.

 

"To boli, ale przebaczam im bo nie wiedzą co czynią".

 

Nadszedł wieczór, Longin doszedł do jednego z osiedli. Przez okna widział dzieci siedzące przed telewizorem, inne przed choinką, a wiele przed stołami łamiących się opłatkiem z rodziną. Starsi ludzie siedzieli spokojnie, spoglądając na siebie, samotność..

 

"Następny dzień - kiedy się zaczyna, kiedy kończy? Dzisiaj, dzisiaj..."

 

Chwilę później zobaczył dzieci buszujące pod choinką. Spojrzał z rozrzewnieniem i zatrzymał się, zobaczył siebie wraz z mamą, która swoje ręce krzyżowała jak do modlitwy. "Synku to dla ciebie". Po ranie spłynęła łza.

 

"Moja pierwsza książka".

 

Znowu kolejna łza.

 

"Gra planszowa, w którą grałem sam".

 

Płacz i szlochanie odbiło się po osiedlu, w myślach kołatały wspomnienia, pogrzeb ojca, matki. Poszedł dalej, chłód przestał być taki straszny jak przedtem. Wszedł do śmietnika, w którym stały pojemniki, pomyślał czy poszczęści się mu, w końcu od dwóch dni nic nie jadł. Nagle rozległy się rozmowy. Tuż obok wyrosła gromadka "chłopców" szukających czegoś pilnie. Nagle znaleźli się przy śmietniku otaczając Longina.

 

-Czego tu szukasz śmieciarzu?

 

"To już koniec, oni to zrobią"

 

Jeden z młodszych podszedł i wyrwał mu z rąk reklamówkę. Rozweseleni młodzieńcy wyrzucili jej zawartość. Stary sweter, kilka zgniecionych puszek i pusta butelka po alkoholu.

 

-O nasz przyjaciel popija, my nie lubimy tutaj takich, Andrzej pokaż mu co u nas jest za karę.

 

Uderzenie w twarz. Rozległ się głuchy odgłos, jednak to nie Longin upadł. Młodzieniec poślizgnął się i przewrócił. Moja noga! Reszta grupy odciągnęła rannego i złowrogo spojrzała na bezdomnego.

 

"To nigdy nie boli"

 

Na prawym policzku pojawiła się łza, jednak nikt jej nie mógł zobaczyć. Młodzi rzucili się na niego kopiąc i bijąc pięściami po całym ciele. Brzuch, głowa, kark, noga, pachwina. Zostawili go leżącego na środku. Odeszli kawałek, nagle z pobliskiego domu wybiegł mężczyzna i zaczął krzyczeć. Nikt nie został.

 

Mógłbym uratować go, mógłbym go uzdrowić tak cudownie, mógłbym..

 

"Teraz jestem blisko, jestem szczęśliwy"

 

Ktoś wbiegł w odświętnym ubraniu i zaczął się rozglądać po kątach. Longin wcisnął się w róg za pojemnik i wstrzymał oddech. Chwila, chłód i nieznośny ból ustąpił. Znalazł jeszcze jakiś kawałek kartonu i złamany wkład. Zapaliły się latarnie, oświetliły róg, w którym leżała postać ludzka z okropnie posiniaczoną twarzą. Zaczął pisać.

 

"Kiedyś wierzyłem, że.. że coś w życiu osiągnę. Osiągnąłem to. Przeżyłem je bez nienawiści."

 

Coś spadło. Obok pojawił się kot. Za nim drugi i trzeci. Położyły mu się koło nóg jakby czekając aż umrze, aby nie przysparzać mu - póki żyje - więcej cierpienia.

 

"Kochałem, ale nie wiem czy byłem kochany, umierając chcę wam przekazać to co trzymało mnie przy życiu."

 

Przygasło światło latarni, pojawiła się postać, która ustała w cieniu. Nie było jej widać, ale koty zaczęły drżeć i stawiać sierść na karkach.

 

Postawił niewyraźne znaki, ostatnie słowa brzmiały tak:

 

"Nadzieja, nadzieja na następny dzień, że będzie lepszy..."

 

Rozległ się głęboki, jednak charczący głos. Jestem gotów. Postać wyszła z cienia, a koty pierzchły niczym obłok. Czekaliśmy na ciebie, chodź ze mną.

 

Longin zawahał się, upuścił wkład i karton, spojrzał w twarz postaci. Ból, chłód, strach, wszystkie ludzkie uczucia zniknęły.

 

-Idę - odrzekł i w ostatnim westchnieniu...

 

"Pozostała tylko nadzieja."

 

 

Autor: Splatch

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky