Stróż
Moim dwóm aniołom stróżom -
Magdzie i Kasi
On nie jest wszechwiedzący. Nie... nie jest. Nie może być. Przecież gdyby był nie pozwoliłby sobie na porażkę. Przewidziałby, co zrobię, jak się zachowam. No i nie byłoby już dla mnie ratunku. Przyszli by po mnie i zaciągnęli przed Jego oblicze. W jednej chwili zostałbym osądzony i skazany. Gdyby był wszechwiedzący... No właśnie, to co wtedy? Zabiłby mnie? Gdyby można było tak prosto...
Ariel pokręcił głową i przyklęknął. Został sam. Porywisty wiatr targał połami jego poszarpanego płaszcza, deszcz smagał go po twarzy. Ze szczytu mostowych dźwigarów patrzył na tonące w mroku i ulewie Miasto. Chwilę jeszcze rozemocjonowany, w końcu odetchnął. Bolało go całe poharatane ciało, krwawił z wielu ran, jego oblicze wykrzywiał raz po raz grymas bólu. Było już jednak po wszystkim. Niebieskie koguty ambulansu oddalały się co raz bardziej. Wreszcie karetka skręciła w którąś z przecznic i migotliwe punkciki znikły mu z oczu.
- Będę o tobie pamiętał - szepnął.
Wyprostował się z trudem, raz jeszcze potoczył wzrokiem dookoła i wciągnął powietrze w nozdrza. W końcu rozłożył ramiona i skoczył. Ciemność przyjęła swojego syna z milczącą akceptacją.
Wiatr ustał, zapanowała cisza. Tylko płaczliwe wycie syren wciąż niosło się nad pogrążonym we śnie światem...
*
Na trzecim piętrze wielkiej, starej kamienicy, w jednym z okien nadal paliło się światło. Dochodziła jedenasta wieczór, ale malec wciąż jeszcze nie spał. Nie był też sam. Tuż obok łóżka siedziała jego matka.
Ariel niecierpliwił się. Miał czas do północy, potem mogły zacząć się kłopoty. W zasadzie nie tyle mogły, co musiały się zacząć. Gdyby przed ostatnim uderzeniem dzwonu nie udało mu się wykonać zadania, sprawę przejęliby Sędziowie, wysłani bezpośrednio przez Niego. Choć nie był w stanie przewidzieć, jakie byłyby tego konsekwencje, wiedział, że tak czy owak nie oznaczałoby to dla niego niczego dobrego.
Póki co musiał jednak czekać aż dziecko zaśnie, odstąpił więc od okna i przywarł do ściany. W ciemnościach nocy nikt nie mógł go zauważyć. W swoim płaszczu zdawał się być niby cień, postrzępiony i niewyraźny. Przytknął ucho do zimnego, wilgotnego muru i przymknął powieki, przysłaniając rozjarzone źrenice, podobne tlącym się węgielkom.
- Śpij już, kochanie - młoda kobieta z czułością gładziła zmierzwione włosy czterolatka. - Jest bardzo późno, wszystkie grzeczne dzieci już dawno śpią. A ty jesteś grzecznym chłopczykiem, prawda...?
Malec przytaknął ruchem głowy, ale oczu nie zamknął. Drobną dłonią kurczowo ściskał rękę matki.
- Mamusiu, boję się...
- Czego się boisz, malutki?
- Potwola... - dziecko próbowało przez chwilę walczyć z trudną głoską, ale szybko dało za wygraną.
- Jakiego potwora...? - matka zmarszczyła groźnie brwi, uśmiechając się zarazem nieznacznie.
Na to pytanie chłopiec rozemocjonował się i zaczął opowiadać po swojemu, wymachując rączkami. Kobieta szybko go uspokoiła.
- Dobrze już, dobrze - wyszeptała ciepło. - Nie bój się, potwór nic ci nie zrobi. Każdy grzeczny chłopiec ma swojego aniołka, który nie pozwoli mu zrobić krzywdy. Ty też masz swojego aniołka. Pomódl się do niego, a wtedy on przyjdzie do ciebie i będzie pilnował, żeby żaden potwór nie mógł wejść do pokoju. Pamiętasz, jak się do niego modli...?
- Tak.
- A jak...?
- "Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze do pomocy..." - malec starannie recytował słowa modlitwy, z wyćwiczoną wprawą wypowiadając dźwięczne wyrazy. Matka mrużyła oczy z zadowolenia nad postępami w mówieniu.
- Widzisz? Nie ma się czego bać - powiedziała i pocałowała go w czoło. - No, a teraz zamknij oczka i śpij - zgasiła lampkę stojącą przy łóżku. - Aniołek czuwa nad tobą.
Kobieta przymknęła drzwi i poszła do siebie. Ariel zbliżył się do okna i zajrzał do środka. Dziecko szeptało jeszcze słowa modlitwy, ale czuł, że jest już bardzo senne. Mruknął z zadowoleniem.
Nagle poczuł coś niepokojącego. Powietrze lekko drżało, wokół wyczuwalna była energia. Jego ciało ogarnęła omdlewająca fala. Dostrzegł, że w pokoju, tuż obok łóżka, ciemności cofały się. Wkrótce stała tam już wyraźna, świetlista postać, bijąca dokoła ciepłym, niebieskawym blaskiem. Cofnął się z sykiem od okna, pamiętając o Prawie, które głosiło, że tylko Sędziom wolno jest patrzeć na wyższych wysłanników niebios. Wpił palce w mur i starał się przeczekać.
Tyle tylko, że pokusa była wielka, a surowy kodeks niewiele tu zmieniał. Rzadko kiedy przedstawiciele jego kręgu mieli okazję przyjrzeć się któremuś ze Stróżów z bliska, nie mówiąc już o tym, by pozostali przy tym niezauważonymi. Ariel miał taką możliwość, przynajmniej tak mu się zdawało. Walczył więc ze sobą, to przeklinając Prawo, to przypominając sobie przysięgę na wierność Mu i wyobrażając sobie straszliwe kary, które mogły go spotkać za nieposłuszeństwo. Ostatecznie spróbował podjąć ryzyko, choćby na chwilę. Wychylił nieznacznie głowę i obserwował.
Anioł przyklęknął tymczasem na jedno kolano i z uwagą wymalowaną na twarzy ujął w mocarne dłonie maleńką rękę dziecięcą. Chłopiec już zasnął, ale nadal wiercił się niespokojnie, kopał kołdrę i co raz mocniej wtulał głowę w poduszkę. Mimo to dumne, niebiańskie oblicze rozjaśnił pełen miłości uśmiech.
- Nic ci nie grozi - rzekł, choć nie poruszył ustami. - Jestem przy tobie.
I wówczas w jednej chwili malec uspokoił się, a na jego okrągłej buzi pojawił się wyraz spokoju oraz błogości. Anioł nachylił się nad nim, by szeptać mu do ucha marzenia, które miały zapewnić jego sercu radość i energię na cały następny dzień.
Ariel patrzył na to wszystko z szeroko otwartymi ustami. Patrzył, jak dziecko uśmiecha się przez sen, jak mamrocze szczęśliwe, jak wyciąga rączkę ku swojemu Opiekunowi. Choć było to dla niego obce i dziwne, nie mógł oderwać od nich oczu. Obserwował tą scenę urzeczony jej urokiem, omamiony pięknem anioła i aurą, jaką wokół siebie roztaczał. Ani się spostrzegł, gdy Stróż wpił w niego swoje czujne spojrzenie.
Wtedy spanikował. Zawodząc niby wiatr odpadł od ściany w panicznym odruchu ucieczki. Lecąc rozpostarł z łopotem swój płaszcz, który rozrósł się za nim na podobieństwo potężnych skrzydeł, czerpiąc siłę z wszechobecnych ciemności. Wylądował ciężko w zaułku, tuż obok rdzewiejącego śmietnika, amortyzując kilkunastometrowy skok przykucnięciem niemal do ziemi. Podniósł się szybko, otulił mrokiem tak, że było widać tylko jego połyskujące oczy i przylgnął do ściany, wypatrując zagrożenia.
Na jego szczęście Stróż go nie ścigał. W pierwszej chwili odetchnął z ulgą, zaraz potem jednak skarcił się za głupotę i parsknął z rozdrażnieniem. W jego nozdrzach na moment zajarzył się czerwony płomień.
Nieźle - pomyślał - w najlepszym przypadku czeka mnie pół wieku tułaczki po Korytarzach Żalu. W najgorszym... - nie dokończył myśli. Wolał sobie nie wyobrażać, jaką pomysłowość mogą wykazać Sędziowie, jeśli uznają jego przewinienie za zasługujące na najwyższy wymiar kary.
Chwilę jeszcze stał i wyczekiwał, nic się jednak nie stało. Przypomniał sobie o upływającym czasie i misji, którą mu powierzono. Przezwyciężając strach wspiął się po ścianie sprawnie niby wielki pająk i zajrzał przez okno. Anioła nie było.
Ariel wpełzł do środka.
*
Kolorowy, dziecięcy zegar tykał miarowo, czerwonym sekundnikiem odmierzając czas. Chłopiec spał spokojnie. Demon przyglądał mu się ponuro, górując obok łóżka niczym ciemna wieża.
Kim ty jesteś, że On chce twojej śmierci? - zapytał siebie w duchu. - Czym możesz Mu w przyszłości zagrozić, mały człowieczku...?
Odpowiedzi nie było. Zbliżała się natomiast północ, a wraz z nią termin wykonania zadania. Splótł palce, aż z suchym chrzęstem trzasnęły mu w stawach. Pochylił się nad malcem z krzywym uśmiechem i sięgnął ku jego szyi. Dziecko jęknęło przez sen.
- Nie bój się... - szepnął chrapliwie. - To nie boli...
Na dworze zerwał się wiatr. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Ariel zamknął oczy, wciągając ze świstem powietrze przez zęby. Trzymał rękę na gardle chłopca i czuł, jak w tętnicy pulsuje młode życie. Odezwał się w nim dziki zew, władczo nakazujący, by natychmiast je odebrać, bez cienia sprzeciwu. Palce zacisnęły się...
... Ale tylko odrobinę. Niewinność ciepła, które biło przez gładką skórę sprawiło, że się powstrzymał, a w jego oczach pojawiło się zwątpienie. W głowie wciąż żywy miał obraz anioła Stróża i tego, jak zareagowało na niego dziecko; tego, jak je uspokoił, jak tchnął w nie to ciepło, przez które teraz się wahał. Napawał się wspomnieniem niedawnej chwili, odtwarzając w wyobraźni szczęście odmalowane na jego obliczu, gdy anioł trzymał je za rękę; te radosne, niezrozumiałe słówka wypowiadane cienkim głosikiem, gdy szeptał mu na ucho sny. Nagle ku swojej rozpaczy zdał sobie sprawę z tego, że chciałby być taki, jak ten anioł. Prychnął lekceważąco, próbując odegnać od siebie tą myśl, nie był jednakże w stanie. Przez jedną krótką chwilę skrystalizowało się w jego umyśle marzenie, by kiedyś tak samo przynieść jakiemuś dziecko spokój, by je ukoić, zapewnić o bezpieczeństwie i chronić przed... ha, przed kim? Przed sobą...?
Nie zdążył odpowiedzieć, lecz błyskawicznie uskoczył w kąt pokoju. Mgnienie oka później uchyliły się drzwi, a do środka weszła matka chłopca, ubrana w jasną piżamę. Psuła się pogoda, na zewnątrz znów rozległ się grzmot, postanowiła więc zamknąć okno w pokoju synka. Gdy po plecach przeszedł jej dreszcz poczuła, że ktoś ją obserwuje. Chciała się odwrócić, ale nie zdążyła.
- Milcz, jeśli chcesz żyć! - warknął Ariel przyciskając jedną rękę do jej ust, a drugą łapiąc ją w talii w żelaznym uścisku. - Jeden ruch i zginiesz, a po tobie ten bachor! Zrozumiałaś?!
Rozdygotana kobieta potrząsnęła głową na znak, że tak. Ariel spojrzał na zegar. Do północy została minuta.
- Posłuchaj - wysyczał powoli po krótkim namyśle - muszę z tobą porozmawiać. Puszczę cię, jeśli nie będziesz krzyczeć. Nic tym nie zdziałasz, więc głupio byś zrobiła, skazując siebie i dzieciaka na natychmiastową śmierć. Będziesz krzyczeć?
Zaprzeczyła.
- W porządku... - usunął dłoń z jej twarzy i obrócił ją do siebie, by się jej przyjrzeć. Mimo przerażenia odmalowanego na jej twarzy była ładną, choć dość zaniedbaną kobietą. Spękane, blade wargi drżały, kiedy demon wnikliwie patrzył jej w oczy. W końcu odwrócił wzrok, czując, że jej puls jest niebezpiecznie wysoki i stale przyspiesza.
- Nie macie wiele czasu - rzekł niechętnie. - Musicie uciekać i to zaraz.
- Kim ty jesteś? - zapytała jękliwie, pokonując strach.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia - syknął. - Zabieraj go i uciekaj!
- Przed kim? Dokąd?!
- Posłuchaj - chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią - budzę w tobie lęk, tak? No to wyobraź sobie, że ci, którzy przyjdą za chwilę, będą jeszcze gorsi ode mnie. I oni nie będą z tobą rozmawiać!
Mówiąc to nie zorientował się, że jego oczy rozogniły się, a z nozdrzy buchnął żar, co często zdarzało mu się w chwilach podniecenia.
Kobieta wierzgnęła.
- Kim ty jesteś?! - zawyła histerycznie. - O Jezu! Jezu Chryste!!
- On ci nie pomoże - mruknął drwiąco. - Radzę ci dobrze, bierz los w swoje ręce i uciekaj.
Chciała jeszcze krzyknąć, ale nagle coś nad nimi łomotnęło, a od sufitu odparło trochę farby. Po drewnianej podłodze strychu z hałaśliwym jękiem przesuwała się stara, ciężka szafa. Demon i kobieta znieruchomieli, malec otworzył oczy i usiadł na łóżku. Wiatr na dworze wzmagał się, za oknami szum mieszał się ze złowrogim wyciem. Choć był środek nocy, za oknem jeszcze pociemniało.
- To oni... - szepnął Ariel, próbując się opanować. - Szybko! - wziął malca w ręce i podał matce. - Załóż coś na siebie i idź z nim do samochodu, byle cicho, a potem uciekajcie! Uciekajcie gdziekolwiek!
Kobieta otworzyła szeroko usta.
- Dalej, do cholery!
Nie rozumiejąc niczego, wzięła dziecko i wybiegła z pokoju. Stłukła coś, miotając się po mieszkaniu. Kilkanaście sekund później trzasnęły drzwi. Zapanowała cisza.
Mrok w pokoju chłopca gęstniał. Ariel wziął głęboki wdech, przygotowując się na najgorsze. Patrzył na gromadzącą się w kątach pomieszczenia czarną jak smoła substancję, oblepiającą ściany i rozpełzającą się na wszystkie strony.
- Co się stało, Arielu...? - zewsząd rozbrzmiał cichy, melodyjny głos. - Gdzie jest twoja ofiara?
Pomniejszemu demonowi, Arielowi, serce waliło jak młot o kowadło. Sędziowie potrafili wychwycić u człowieka nawet najmniejsze kłamstwo, nawet jeśli towarzyszyła mu wręcz bezczelna pewność siebie.
Ale on nie był człowiekiem. Zebrał się na odwagę i odezwał się:
- Nie wiem - wzruszył ramionami z udaną obojętnością. - Nie było jej tu, kiedy przyszedłem.
Smołowata, gęsta struga dotarła do łóżka i błyskawicznie rozlała się na całej jego powierzchni. Ariel drgnął.
- Czujemy jej zapach...
- Musieli zniknąć niedawno. Wytropię ich.
- Czujemy jej ciepło...
Nie wiedział co powiedzieć. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Sędziowie nabrali podejrzeń. Wpadł na pomysł.
- Tropiciele za długo kręcili się koło domu - rzekł pewnym głosem. - Wróg przysłał Stróża, by ostrzec matkę ofiary.
To było ryzykowne posunięcie. Doniesienie o bezpośredniej interwencji Stróża, nawet nieprawdziwe, miało na tyle wielką wagę, że Sędziowie musieli je zgłosić Najwyższemu. Tym samym Ariel, szeregowy, niewiele znaczący sługa ciemności, miał się nagle stać obiektem zainteresowania samego Złego. Z drugiej strony, do tego czasu, Sędziowie nie mogli podejmować żadnych innych działań w tej sprawie. Dawało to kobiecie i dziecku pewne szanse, zaś jemu możliwość przetrwania kolejnej godziny.
Kleiste cienie cofnęły się w rogi sufitu.
- Musisz ich znaleźć - syknęły dokoła. - My postanowimy, co czynić. O pierwszej zdasz raport.
- Tak jest - odrzekł Ariel, skłaniając się. - Możecie na mnie liczyć - dodał.
Ściany stęknęły, a ciemność na chwilę zgęstniała. Przeląkł się, czy aby nie przesadził. Do jego uszu doszło coś jakby węszenie.
- Boisz się, Arielu...
- Czuję przed wami respekt, o Sędziowie - odparł łapiąc się na tym, że nogi robią mu się miękkie.
- Nie, Arielu - głos z wolna stawał się surowy i szorstki. - To nie ten rodzaj strachu. Czy jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć?
- Nie - powiedział szybko, lecz spokojnie i zdecydowanie. Dobrze zapamiętał zajęcia z akademii, na których wpajano mu, że każda chwila zwłoki w zaprzeczeniu wzmaga wątpliwości u adwersarza. - Za godzinę zdam raport tak, jak tego żądacie.
Odpowiedzi już nie było. Gęsty, nadnaturalny mrok rozwiał się z ponurym westchnieniem, a w pokoju pojaśniało. Sędziowie znikli, by się naradzić. Ariel, demon trzeciego kręgu, oparł się o ścianę, parskając nerwowym śmiechem. Wybrał drogę, z której nie było odwrotu. Rozpędził się, wyskoczył przez okno i rozpłynął się w ciemnościach. Musiał znaleźć matkę i dziecko przed Nimi...
*
Na niebie zasnutym szczelnym całunem chmur nie było widać ani jednej gwiazdy. Grzmoty zbliżały się, wciąż jednak nie spadła ani kropla deszczu. Gdzieś na obrzeżach Miasta błyskało.
Samochód z ryczącym silnikiem pędził wyludnioną ulicą. Prowadząca go kobieta co rusz wycierała łzy zalewające jej oczy.
Już dobrze, już dobrze! - powtarzała na poły do siebie, na poły do synka, który sztywno siedział w foteliku. - O Jezu! - szepnęła piskliwie. - Co to było?! Co to było, Boże?!
Nisko nad dachami domów rozległ się trzask wyładowania. Ziemia zadrżała w pomruku, zupełnie jakby niebiosa wyrażały swoje oburzenie. Kobieta drżącą ręką sięgnęła do kieszeni brązowego płaszcza i wymacała paczkę papierosów oraz chłodną zapalniczkę. Chwilę później wciągała dym głęboko w płuca. Cholera, a miała przestać palić!
Skręciła w boczną ulicę. Postanowiła, że pojadą na policję i złoży doniesienie o włamaniu. Najchętniej nikomu o niczym by nie mówiła, ale nie potrafiłaby teraz wrócić do domu sama. Nie wiedziała tylko, co powie, gdy policjanci zaczną ją wypytywać.
Kiedy przejechali obok posterunku policji wcisnęła hamulec do podłogi. Opony zapiszczały i samochód stanął. Odpięła pas, wypięła dziecko z fotelika i wysiadła, trzymając je w ramionach. Trzasnęła drzwiami i pobiegła do bramy. Funkcjonariusz dyżurny piątego komisariatu poruszył się w okienku.
- Ktoś włamał się do mojego mieszkania! - wykrzyknęła do mikrofonu. - Proszę, zróbcie coś!
- Spokojnie, niech się pani uspokoi - rozległo się w głośniku. Zamek w furtce szczęknął i drzwi uchyliły się. Kobieta wbiegła do środka.
- Nic się pani ani dziecku nie stało? - spytał policjant, wychodząc z dyżurki na korytarz. - Jesteście ranni?
Potrząsnęła głową.
- Nic nam nie jest. Proszę, pomóżcie nam!
- Już w porządku - funkcjonariusz uniósł dłonie w uspokajającym geście - tutaj jesteście bezpieczni.
Powiedziawszy to chwycił ją za rękę i poprowadził w głąb korytarza.
*
Nadkomisarz Andrzej Krzyżanowski, czterdziestolatek o bystrych, ciemnych oczach, patrzył na nią znad biurka z twarzą spokojną, ale i z lekkim zdumieniem. Wsłuchiwał się w jej zeznania, próbując wywnioskować cokolwiek sensownego, miał chyba jednak pechową noc.
- Więc włamywacz wszedł do domu oknem? - spytał, bo to w tej chwili najbardziej go zajmowało.
- Tak.
- Ale mieszkanie mieści się na trzecim piętrze kamienicy, a po tej stronie domu nie ma nawet balkonów... jak więc to zrobił?
- Proszę pana, nie wiem - pokręciła głową z rezygnacją. - Nie wiem! Wiem tylko, że weszłam do pokoju syna, a tam był obcy mężczyzna.
- Nie jest możliwe, by wszedł drzwiami?
Kobietą wstrząsnął szloch.
- Mówię tylko, jak było! Wyślijcie tam kogoś, sprawdźcie! To wy jesteście z policji!
Chłopczyk podniósł się z podłogi, na której bawił się miniaturką radiowozu wyciągniętą z szuflady biurka przez policjanta i podszedł do matki, nieporadnie łapiąc ją za rękę.
- Mamusiu, nie płacz.
Wtedy dopiero wybuchła płaczem na dobre. Wzięła dziecko na kolana, tuląc je mocno do siebie. Policjant oparł się na krześle, przyglądając się tej dwójce. Oboje byli w piżamach, kobieta miała na sobie dodatkowo płaszcz, a dziecko jesienną kurteczkę. Bujała się nieznacznie, niby to uspokajając malca, choć tak naprawdę sama była na skraju załamania. Chyba nie była na żadnych lekach, bo reagowała dość przytomnie. Niczego też nie piła, nie wionęło od niej alkoholem. Wolałby, żeby tak było, bo mimo wszystko nie wyglądała mu na wariatkę. Coś ją poważnie wystraszyło.
Rozległ się dzwonek telefonu.
- Kowalski i Krzychu przyjechali, już do ciebie idą - powiedział dyżurny.
- Dobra. Słuchaj, weź jeszcze przekręć po Olgierda, może ktoś powinien porozmawiać z małym. On ma podejście do dzieci.
- Ale on dzisiaj nie ma dyżuru.
- Nie szkodzi, zadzwoń. Jak do dziecka to przyjedzie. Aha, Jacku, wypisz mi "szarego", jak zejdę to podpiszę. I wezwij Sławka, siedzi w archiwum.
Policjant odłożył słuchawkę. Do pokoju weszło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy.
- Co jest? - zapytał jeden z nich. - Włamanie?
- Wtargnięcie na pewno. Jedziemy zobaczyć, tylko Sławek przyjdzie.
Chwilę później zjawił się inny mężczyzna, wysoki blondyn o sympatycznej twarzy. Przywitał się z kobietą, a potem przykucnął przy chłopcu i dał mu cukierka.
- W porządku - rzekł Krzyżanowski. - Muszę panią niestety zostawić, ale zostanie z panią mój kolega - tu ruchem ręki wskazał na blondyna. - Zaraz powinien też przyjechać sierżant Łapczyński, porozmawia z chłopcem.
Kobieta kiwnęła głową.
- Niech się pani nie martwi. Wszystko będzie dobrze.
- Dziękuję.
Policjant zarzucił szelki z kaburą, ubrał dżinsową kurtkę i wraz z dwoma kolegami ruszył do drzwi. Zatrzymał się jednak przy sporych rozmiarów szafie na dokumenty. Otworzył jedno skrzydło, po czym wyciągnął z niej dużą, puchatą maskotkę w policyjnej czapce, zapakowaną w przeźroczysty worek foliowy.
- Byłbym zapomniał - powiedział z uśmiechem. - Proszę, mały, to dla ciebie - wręczył zabawkę chłopcu.
Twarz matki rozpogodziła się nieco.
- Co się mówi?
- Dziękuję!
- Nie ma za co - mężczyzna przegarnął mu włosy i wyszedł. Kobieta potoczyła za nim wzrokiem. Jej uwagę przykuło zdjęcie przyklejone do drzwi szafy, na którym był komisarz Krzyżanowski z ładną brunetką i ciemnowłosym, kilkunastoletnim chłopakiem.
*
Zaczynało padać. Oznakowany ford focus i cywilny, szary polonez zatrzymały się pod wskazanym adresem. Policjanci wysiedli, stając przed wejściem do kamienicy. Otynkowany na ciemnosiwy kolor budynek wyglądał ponuro i odpychająco. Tu i ówdzie tynk odpadał, odsłaniając cegły koloru wypłowiałej czerwieni. Rząd okien trzeciego piętra znajdował się na wysokości około trzynastu metrów. Jeden z funkcjonariuszy pokręcił głową.
- Nawet gzymsów nie ma. Nie wiem, czego miałby się ten facet trzymać.
Weszli do środka i po skrzypiących, drewnianych schodach podeszli na trzecie piętro. Mieszkanie kobiety zastali otwarte. Śladów włamania nie było.
- Pewnie nie zamknęła na noc drzwi a ktoś łaził i naciskał klamki - powiedział najniższy z policjantów, o krępej budowie ciała. - Mało to tak razy było?
- Może - mruknął Krzyżanowski, ostrożnie popychając drzwi i przechodząc przez próg. Wewnątrz panowała cisza. Po lewej stronie miał łazienkę, po prawej kuchnię. Na wprost znajdował się pokój gościnny, z niego zaś było przejście do pokoju dziecka.
Wszyscy trzej znaleźli się w mieszkaniu. Ostatni z nich zamknął za sobą drzwi.
- To ja najpierw sprawdzę kibel - zaśmiał się i wszedł do łazienki. - Cholera - zawołał ze środka - gdzie tu jest światło?
- Chyba nie ma prądu - odkrzyknął Krzyżanowski, borykając się z tym samym problemem w pokoju gościnnym. - Może wyłączyli przez burzę.
Policjant wymacał zimny klozet i podniósł deskę do góry.
- Trudno, jakoś damy sobie radę - mruknął.
Z wyrazem ulgi wymalowanym na twarzy, stał szeroko z rozkoszą wsłuchując się w plusk wpadającego do muszli strumienia. Nagle poczuł, że włos mu się jeży, a na rękach ma gęsią skórkę. Powietrze dookoła zgęstniało, na czoło wstąpiły mu krople potu. W kafelkach przed sobą zobaczył odbicie dwóch jaśniejących, niewielkich punkcików.
- Co do chrrr... - zacharczał, gdy cienkie ostrze poderżnęło mu gardło. Runął przed siebie, uderzając głową o spłuczkę.
- Tylko się nie zabij w tym kiblu! - zawołał drugi z policjantów, słysząc hałas.
Komisarz Krzyżanowski chodził po pokoju matki, rozglądając się w świetle latarki. Zmącona pościel, leżące w nieładzie kapcie, stłuczony wazon - wszystko to wskazywało, że lokatorka została nagle wyrwana z łóżka.
- Prąd chyba jednak jest - powiedział do kolegi, patrząc na elektroniczny budzik. Czerwony cyferblat wyświetlał za kwadrans pierwszą.
Weszli do pokoju chłopca. Skrzywili się, gdy do ich nozdrzy dotarł mdławy, ale drażniący, trudny do zidentyfikowania zapach.
- Co to za smród? - spytał z niepokojem.
- Nie wiem...
Aspirant Kowalski podszedł do otwartego okna i wyjrzał na zewnątrz. Deszcz padał już w najlepsze.
- Andrzej, nie ma szans - pokręcił głową. - Nie ma się czego złapać. Jeżeli ktokolwiek tu był to musiał wejść drzwiami.
- Chodź to zobaczyć - usłyszał w odpowiedzi. - Co to, kurwa, jest?
Krzyżanowski pochylał się nad łóżkiem dziecka. Na pościeli tu i ówdzie znajdowały się czarne, lepkie plamy. Nabrał nieco substancji na końcówkę długopisu, powąchał, po czym dał do powąchania koledze.
- Więc to tak śmierdzi - powiedział Kowalski, odsuwając twarz. - Tylko co to?
- Nie wiem - rzekł cicho komisarz, wycierając długopis chusteczką i chowając go do kieszeni. - To zabawa dla biegłych. Idziemy stąd i wzywamy ludzi.
Policjant zgodził się i ruszył przodem.
- Krzysztof! - zawołał. - Sraka cię wzięła czy co? Wyłaź już, idziemy!
Wtedy zgasły latarki. Jednocześnie. Zdumiony komisarz popukał w swoją, ale to nie pomogło. Zamiast tego po grzbiecie przeszedł go dreszcz, a na karku poczuł lodowaty chłód. Serce zabiło szybciej.
- Co jest...? - spytał Kowalski, zdejmując nakrętkę i sprawdzając palcami żarówkę we własnej latarce.
- To nie to... - Krzyżanowski rozejrzał się. Miał wrażenie, że ściany falują, a na suficie pojawiają się ciemne nacieki. - Krzysztof! - zawołał w kierunku toalety - Wychodzimy, słyszałeś?!
W całym mieszkaniu coś zaszumiało. Za ścianami rozległo się głuche łomotanie, żyrandol w pokoju gościnnym urwał się i spadł z hukiem.
- Uciekajmy! - krzyknął Kowalski. Wyszarpnął broń z kabury i ruszył ku wyjściu. W przedpokoju jednak coś go zatrzymało i odepchnęło, aż upadł. Wyglądało na to, że odbił się od ściany nieprzeniknionego mroku. Drzwi wejściowych nie było nawet widać.
- O Jezu!!! - rozdarł się rozpaczliwie, próbując w coś wycelować. - Nieee!!!
Coś w ciemnościach błysnęło i mężczyzna zamilkł. Słychać było tylko ciche pochlapywanie.
Krzyżanowski sięgnął po broń i cofnął się o krok. Mrok dookoła gęstniał, cienie pełzły ku niemu. Budzik przeciął powietrze nieznośnym piskiem. Na jego wyświetlaczu na chwilę pojawiły się trzy krwistoczerwone szóstki, sekundę później rozleciał się z hukiem. Coś przed nim poruszyło się. Strzelił raz i drugi. Potem cień buchnął w niego i zwalił go z nóg. Sierpowate ostrze uniosło się.
- Zostaw! - rozkazał głos dobiegający zewsząd i z nikąd zarazem. Srebrzysta klinga znikła. Zamiast niej pojawiła się para czerwonych, płomiennych ślepi.
- Gdzie oni są...? - spytał cienisty stwór, pochylając się nad policjantem.
- Kto?
- Dobrze wiesz... - długi, ostry pazur zatoczył koło na piersi mężczyzny. Policjant szybkim ruchem podniósł ramię i strzelił kilkukrotnie.
Cień roześmiał się. Z rozmachem uderzył człowieka w twarz, gruchocząc mu nos.
- Ty nie możesz mi zrobić krzywdy - syknął. - Ja tobie owszem. Powiedz więc - gdzie oni są?
Szarpnął się, próbując uciekać. Ostre szpony wbiły się w jego bark, przytrzymując go w miejscu. Mężczyzna wrzasnął. Gorąca krew popłynęła po ramieniu i piersi.
- Gówno ci powiem!
Znów uderzyła czarna pięść, tym razem wybijając policjantowi kilka zębów.
- To tylko kwestia czasu, i tak ich znajdziemy. Oszczędź go nam obu i powiedz, który to komisariat...
Nadkomisarz Andrzej Krzyżanowski oddychał chrapliwie, krztusząc się krwią. Serce waliło mu jak oszalałe, w głowie mu szumiało. Pomyślał o swojej żonie i synu. Uśmiechnął się do siebie, wysyłając w świat ostatnią myśl, jak bardzo ich kocha.
- Pierdol się.
Zamknął oczy, przystawił pistolet do skroni i wypalił.
*
Kobieta siedziała spokojnie, pijąc gorącą herbatę z cytryną. Chłopca ułożono spać w specjalnym pokoju z dwiema kanapami, gdzie policjanci czasem drzemali na nocnej zmianie. Otulony kurtką sierżanta Olgierda, który przyjechał kilka minut po wyjściu nadkomisarza Krzyżanowskiego, zasnął jak kamień mimo grzmotów i błyskawic za zakratowanym oknem.
- Czy ojciec dziecka często u pani bywa? - sierżant Łapczyński spytał matkę po jakimś czasie.
- Nie, nigdy - pokręciła głową i popiła herbaty. - Ostatni raz był u nas, gdy mały miał sześć miesięcy. Potem już się nie pokazał.
Policjant zanotował coś na kartce.
- Czemu pan pyta?
- Dużo mówił o jakimś potworze, który przychodzi do niego nocą. Pomyślałem, że to może wyobrażenie ojca, zniekształcone przez sen.
- Nie... - głos zamarł jej w gardle, gdy przypomniała sobie ciemną sylwetkę tajemniczej postaci z domu.
- Wszystko w porządku? - pochylił się ku niej.
- Wie pan - uśmiechnęła się gorzko - nie co dzień w pokoju mojego syna znajduję obcego faceta.
- Przepraszam - odłożył długopis i kartkę na biurko. - To przez tą pracę. Człowiek łatwo przyzwyczaja się do takich rzeczy.
- Kiedy wrócą pańscy koledzy? - zmieniła temat.
- Nie wiem, powinni niedługo. Jeśli nic poważnego się nie stało pewnie będzie mogła pani zaraz wrócić do domu.
Wiadomość tą przyjęła z ulgą. Dopiła herbatę i odstawiła szklankę na stół.
Wtedy zgasło światło. Podniosła się z siedzenia, ale mężczyzna wstał i uspokoił ją.
- To przez burzę, czasem wyłączają prąd - wyjaśnił. - Mamy zasilanie awaryjne.
Policjant szybko jednak sam zdał sobie sprawę z tego, że się mylił. Komputer na biurku nadal pracował, w elektrycznej maszynie do pisania paliła się zielona kontrolka. Wyszedł na korytarz.
- Co jest? - zawołał.
- Nie wiem, nie ma światła w całej komendzie! - odkrzyknął ktoś z wyższego piętra. - Ale wszystko działa!
- Może jakiś skok napięcia przepalił żarówki?
- Wszystkie naraz? I nic innego by nie siadło? - zastanawiał się funkcjonariusz z pokoju obok.
Sierżant Łapczyński cofnął się na moment do pokoju:
- Proszę się stąd nie ruszać, pójdę po latarki.
Kobieta chwilę siedziała, potem wstała z krzesła. Miała złe przeczucia, próbowała jednak o nich nie myśleć. Podeszła do okna. Deszcz bębnił o szybę, wichura napierała na ścianę budynku, raz po raz rozbijając się o nią z głośnym szumem. Na zewnątrz nie było prawie nikogo, z rzadka przebiegł tylko jakiś człowiek, kulący się przed wiatrem i osłaniający przed deszczem. Wszędzie na ulicy paliły się światła. Co za noc... - pomyślała, wracając do biurka.
Chciała już usiąść, kiedy podłoga zawibrowała. Długopis leżący na blacie sturlał się na podłogę, szklanka po herbacie pękła z hukiem. Na korytarzach rozległy się wrzaski. Ludzie biegali niczym mrówki, wpadając na siebie w ciemnościach. Na piętrze padły strzały.
Dotarło do niej, że się zaczyna. Rzuciła się ku pokojowi, w którym spał jej syn. Zastała go na nogach, zdezorientowanego i półprzytomnego. Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą na korytarz, zrobili jednak tylko kilka kroków. W absolutnych ciemnościach wydawał się on nie mieć końca, a im bardziej się w niego zagłębiali, tym bardziej robiło się duszno i przytłaczająco. Policjanci biegali po nim z pokojów do pokojów, można było wręcz wyczuć, jak poruszają powietrze, jednak odgłosy ich kroków i głosy brzmiały, jakby znajdowali się gdzieś daleko. Po drugiej korytarza stronie mignęły ogniste światełka. Nie widząc innego wyjścia, w strachu przed złowrogą ciemnością, zawrócili z powrotem do pokoju nadkomisarza Krzyżanowskiego. Duże okno dawało choć odrobinę światła z ulicy.
Chłopiec przyciskał do siebie policyjną maskotkę. Nad nimi działo się coś strasznego. Ludzie krzyczeli, jakby obdzierano ich żywcem ze skóry, strzelano, przewracano meble. We wszechogarniających ciemnościach to było jak fantasmagoryczna iluzja, dziejąca się gdzieś na granicy świadomości. Tyle, że to miało miejsce naprawdę.
Wtem szyba w oknie rozprysła się na drobne kawałeczki, a do środka wskoczyła ciemna postać okryta długim, cienistym płaszczem. Kobieta rozpoznała nieznajomego z jej domu.
- Czego od nas chcesz?! - krzyknęła płaczliwie, wycofując się. Chłopiec ścisnął jej rękę.
- Mamo, to ten potwól...
Ariel strzepnął z płaszcza kawałki szkła, postępując ku nim.
- Tu nie jesteście bezpieczni.
- Zostaw nas! - wyprostowała rękę, jakby trzymała przed sobą niewidzialną tarczę. - Zostaw! Co my ci zrobiliśmy?!
- Posłuchaj... Oni chcą go zabić - wskazał ręką na chłopca.
- Jacy "oni"?!
- Jeśli chcesz ocalić siebie i jego musisz iść ze mną. Policjanci wam nie pomogą.
Kobieta zbladła. Czuła, jak kręci jej się w głowie, jak słabnie. Opadła na ścianę i osunęła się w kucki.
- Nie mamy czasu - podszedł i postawił ją brutalnie na nogi. - Ja... - zawahał się - zaufaj mi.
- Kim ty jesteś? Czym? - załzawione, niebieskie oczy wpatrzyły się w niego z mieszaniną przerażenia, ciekawości i odrobiną absurdalnej nadziei. Czerwone płomyki częściowo przysłoniły ciemne powieki.
- Próbuję wam pomóc.
Do pokoju wbiegł sierżant Olgierd z latarką w jednej ręce i z pistoletem w drugiej.
- Nie ruszaj się! - krzyknął. - Puść ją i odstąp! Odstąp, mówię, no już!
Ariel powoli cofnął ręce od kobiety.
- Popełniasz błąd - powiedział uspokajająco. - Nie chcę ich skrzywdzić.
- Zamknij się! Ręce nad głowę i pod ścianę! - policjant nie zważał na to, co do niego mówiono. Kobieta patrzyła to na demona, to na człowieka, niepewna, jak zareagować. Lecz wtedy Ariel błyskawicznym ruchem rzucił się w bok, ku ścianie. Policjant strzelił, ale chybił. Demon wskoczył na pionową powierzchnię, z niej natomiast odbił się i runął na człowieka, powalając go na podłogę. Pistolet wypadł mu z ręki i poleciał poza zasięg ramion. Ariel uniósł rękę, a z jego palców w mgnieniu oka wyrosły długie, żelazne szpony.
- Nie!! - krzyknęła kobieta.
Ariel parsknął gniewnie i spojrzał na nią.
- Nie zabijaj go! - prosiła, załamując ręce. - On tylko chciał mnie bronić!
Demon spojrzał na człowieka. Mężczyzna drżał pod nim, oddychając szybko.
- Proszę... - jęknął.
- Dobra! - rzucił szybko, jak gdyby sam bojąc się, że się rozmyśli. - Daruję ci życie - syknął przez zęby. - Ale nie rób głupstw.
W odpowiedzi policjant skinął głową. Ariel podniósł się. Połyskujące pazury schowały się tak szybko, jak się pojawiły. Mężczyzna wstał i spod ściany przyglądał się rozwojowi wypadków.
- Chodźcie ze mną - powiedział do kobiety. Wyskoczył przez okno i wyciągnął ręce - podaj mi dziecko!
Dla niej był to ostateczny test zaufania. Stała przed nią istota z piekła rodem, szkaradny, budzący grozę stwór. Stwór, który wyciągał ramiona po owoc jej życia, po dziecko, które kochała do szaleństwa. Bała się, bała się tak bardzo, że prawie traciła rozum. Traciła go jednak także dlatego, że w irracjonalny sposób, na przekór wszystkim lękom czuła, że ten oto stwór nie skrzywdzi i nie pozwoli skrzywdzić jej synka. W końcu podała mu wierzgającego chłopca. Wtedy stała się rzecz niespodziewana - dziecko przestało się wyrywać, ale skierowało ufne wejrzenie prosto w dzikie oczy demona. Ariel po raz pierwszy poczuł, że trzyma w swoich ramionach życie, i to życie, które dobrowolnie oddaje się pod jego opiekę. Z czułością postawił chłopca na trawie, by pomóc wyjść jego matce.
- Co teraz? - spytała, gdy już znalazła się na zewnątrz.
- Nie wiem... - odparł Ariel, rozglądając się za jakimś środkiem transportu. - Musimy uciekać, aż nastanie świt.
- Za dnia będziemy bezpieczni?
- Jeśli dożyjecie: tak.
Ruszył truchtem w kierunku policyjnego parkingu. Kobieta i dziecko pośpieszyli za nim.
- Powiedz mi, kim ty jesteś? - nie dawała za wygraną. - Diabłem?
Ariel uśmiechnął się grobowo, nic nie odrzekając. Wybrał cywilnego, nie wyróżniającego się volkswagena vento. Podbiegł do niego i jednym silnym ciosem wybił szybę od strony kierowcy. Otworzył sobie drzwi, wsiadł do środka. Nie mając kluczyków, w sobie tylko znany sposób uruchomił silnik. Gdy kobieta z dzieckiem wsiedli, wrzucił wsteczny bieg i na pełnej prędkości sforsował siatkowy płot. Znaleźli się przy froncie komisariatu. Widział, jak złowieszcze cienie przelewają się przez wybite okna budynku, gromadząc się na ścianie, na granicy zasięgu świateł latarni.
- Dlaczego ich nie zgaszą? - spytała, powoli rozumiejąc. - Dlaczego nie zgaszą latarni jak świateł na policji?
- Bo to otwarta przestrzeń, bardzo duża - wyjaśnił. - Łatwo zdusić światło, kiedy ograniczone jest do kilkunastu metrów sześciennych. Na tak silnie oświetlonej ulicy to jest niemożliwe, nawet dla Nich.
Dwóch uzbrojonych policjantów pojawiło się w wejściu do budynku.
- Więc jeśli stoimy tutaj to nic nam nie grozi?
- Niezupełnie... - mruknął, wrzucając bieg. Przed komisariatem stało już kilku mundurowych, każdy z pistoletem lub karabinem. W oknach pojawiali się następni. Jeden za drugim padali ofiarami cieni, które przejmowały ich ciała.
- Głowy w dół! - rozkazał i nakrył ich połą płaszcza, która rozciągnęła się w nieprawdopodobny sposób. Wcisnął gaz do oporu. W samochód uderzył grad kul, gdy koła z piskiem wyrwały go do przodu. Pociski brzęczały dziurawiąc blachy, szyby sypały się jak drobne diamenty. Auto stękało, ale nabierało prędkości. Zdążyli oddalić się już poza zasięg karabinów, kiedy trzasnęła opona. Lekko zarzuciło, Ariel jednak pewnie trzymał kierownicę. Odsłonił swoich pasażerów. Byli cali.
- Musimy szybko zmienić samochód - rzekł. Łatwiej było jednak powiedzieć, niż zrobić. W lusterku wstecznym zobaczył światła dwóch pędzących na kogutach radiowozów. - Trzymajcie się! - z całych sił pociągnął kierownicę w prawo i z dużą prędkością wjechał na skrzyżowanie, przy akompaniamencie klaksonów z trudem unikając kolizji z jadącym z naprzeciwka samochodem. Udało mu się wyrównać. Za nimi rozległ się pisk opon, a po nim łomot uderzenia. Jeden z radiowozów rozbił się przy przecinaniu skrzyżowania. Drugi wciąż pewnie trzymał się za nimi.
- Cholera, jak to działa?! - kobieta próbowała uruchomić radio. - Pomocy! - wołała, naciskając przycisk. Z głośnika wydobywał się tylko monotonny szum.
- Urwałem antenę taranując płot - Ariel wciąż zerkał w lusterko. - Nie zadziała.
Tańczył po drodze na całej szerokości, na granicy ryzyka lawirując między jadącymi samochodami. Cudem wpasował się między dwa zatrzymujące się na światłach wozy, które w pośpiechu zrobiły mu miejsce, z trzaskiem urywając lusterka. Radiowóz wciąż trzymał się za nimi. Tymczasem podziurawione kulami auto prowadziło się coraz trudniej, ciśnienie w oponie spadało. Zaczynało tracić prędkość i sterowność, ciągnąc ku prawej stronie jezdni. Policyjny ford dopędził ich i raz po raz uderzał w tył, próbując zepchnąć z drogi. Ariel zjechał maksymalnie na lewo, na sam środek ulicy, kierując się na tramwajową wysepkę. Walił w klakson, aż kilkoro ostatnich, nocnych pasażerów uciekło. Obrał kurs na betonowe słupki, które miały uchronić ludzi przed takimi właśnie przypadkami. Chwyciła go za rękę. Zadrżał, czując na swojej dłoni jej ciepły dotyk.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
- Wiem. Zapnij pas, cofnij maksymalnie fotel i daj mi chłopca.
Zrobiła, jak kazał. Posłusznie oddała mu też dziecko, a on przycisnął je do własnej piersi z siłą, z którą nie przytrzymałyby go żadne pasy. Pędził na słupy do ostatniej sekundy, wyczekując odpowiedniego momentu. W chwili, gdy radiowóz na pełnej prędkości zbliżał się, by znów w nich uderzyć, odbił kierownicą w lewo i zaraz wyprostował. Mgnienie oka później walnął nogą w pedał hamulca. Na ułamek sekundy, dokładnie na tyle, by minimalnie skorygować kierunek. Samochód zjechał w bok, a uderzony dodatkowo z prawej strony w tył przez radiowóz został ostatecznie wypchnięty z toru kolizyjnego ze słupami. Autem zarzuciło mocno na prawo, Ariel błyskawicznie skontrował. Dziurawa opona z hukiem rozleciała się na kawałki. Vento uciekinierów wpadło w poślizg, którego kierowca już nie kontrolował. Hamując, jak się da, wjechał w nieczynny o tej porze ogródek piwny. Sunąc bokiem po chodniku zmiótł barierki, krzesła i stoły, co znacznie zmniejszyło ich prędkość, a tym samym impet końcowego uderzenia. W końcu zniszczony volkswagen rąbnął w ścianę kamienicy. Eksplodowały poduszki powietrzne.
*
Dalej, obudź się! - poklepywał ją po twarzy. Otworzyła oczy i niepewnie rozejrzała się dookoła. Siła uderzenia nie była wielka, ale wystarczająca, by na chwilę odebrać jej przytomność i trochę przytłumić. Chłopiec miał się dobrze, Ariel utrzymał go podczas wypadku. Spojrzała na swoje nogi. Dzięki cofniętemu do końca fotelowi zostało dla nich kilka milimetrów miejsca w potrzaskanej komorze, a schowek pasażera nie zmiażdżył jej kolan. Tu i ówdzie miała tylko kilka zadrapań.
- Dziękuję... - wyszeptała, powoli odzyskując zmysły.
- Dziękować będziesz później! Odpinaj pas, szybko!
Zamek zaciął się jednak. Szarpnęła kilka razy, ale nie mogła go ruszyć. Ariel przeciął pas ostrym jak brzytwa pazurem, który na chwilę wysunął z palca. W przeciwieństwie do jego drzwi, te od strony pasażera dało się mocniejszym szarpnięciem otworzyć. Przytrzymał ją, gdy zachwiała się przy wysiadaniu.
- A co z tamtymi?
- Spójrz - wskazał na zmasakrowanego, policyjnego focusa, leżącego na dachu na torach. W świetle latarni połyskiwała krew, przez okno wystawała ręka. Tuż przed wrakiem stał tramwaj. Motorniczy dzwonił po pomoc.
- Nie żyją?
- Ludzie tak. Sędziowie mają się dobrze - skrzywił się. Dobrze wiedział, co mówi. Gdy wytężyli wzrok zobaczyli w środku wozu kłębiące się wściekle, czarne jak smoła cienie.
- Czemu nie wyjdą? - spytała.
- Mają pecha - roześmiał się. - Stoją tuż pod latarnią. Światło jest zbyt silne, by mogli się prześlizgnąć.
Demon odwrócił się i mieli już odejść, kiedy usłyszał swoje imię.
- Arielu...
Zatrzymał się odrętwiały. Kobieta spojrzała na niego z niepokojem.
- Arielu, zdradziłeś...
Zacisnął pięści. Powolnym ruchem skierował wzrok na rozbity radiowóz.
- Wciąż jeszcze masz szansę... - zasyczało uderzająco wyraźnie. Głos odbił się w jego umyśle wielokrotnym echem.
Czas jakiś patrzyli jeszcze na bezsilne, złe duchy. Gdyby wtedy słyszała rozmowę, która toczyła się w jego głowie, być może przeraziłaby się faktu, jak bliski był pokusie, by Im ulec i uzyskać dla siebie szansę na przejednanie. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia o walce, którą toczył w swoim wnętrzu. W końcu Ariel owinął się szczelniej płaszczem i ruszyli dalej ulicą. Deszcz słabł stopniowo, aż zamienił się w słabą mżawkę. W oddali słychać było syreny pogotowia, które wiele razy miały jeszcze rozbrzmiewać tej nocy...
*
Szli w milczeniu, trzymając się najjaśniejszych ulic Miasta. Ariel pogrążony był w myślach, kobieta nie śmiała go z tego stanu wyrywać. Gdy malec zaczął stękać i narzekać, że jest zmęczony, demon wziął go w ramiona. Wtedy chłopiec zasnął, wtulony w pierś syna nocy niczym w poduszkę we własnym łóżku.
Sporo minęło czasu, zanim zdobyła się na odwagę, by z nim porozmawiać. Zebrała się w sobie dopiero wówczas, gdy usiedli na ławce na przystanku autobusowym, by trochę odpocząć.
- Może powinniśmy skręcić w jakąś boczną ulicę? - spytała, by powiedzieć cokolwiek. - Tu jesteśmy widoczni jak na dłoni.
- To kiepski pomysł - oparł głowę o ścianę z pleksiglasu i westchnął.
- Dlaczego? Tamci zostali daleko w tyle, chyba nas nie ścigają.
- Tak, ale inni mogą czyhać w pobliżu. My nie próbujemy się ukryć. My próbujemy przeczekać. Zresztą boczne uliczki, nawet te oświetlone, pełne są Tropicieli.
- Tropicieli? - jej oczy zrobiły się wielkie jak talerze.
- To pomniejsi... pomniejsze... demony, jak to wy mówicie - długo szukał odpowiednich słów. - Stoją najniżej w hierarchii, zajmują się poszukiwaniem interesujących nas osób - wyjaśnił. - Jestem od nich silniejszy, ale często chodzą grupami po kilka, a nawet kilkanaście. Mi nic by nie zrobili, ale was mogliby skrzywdzić.
- Ale dlaczego? Dlaczego Oni chcą zabić moje dziecko?
- Nie wiem.
- Musisz wiedzieć! Jesteś jednym z Nich!
- Nie wiem, uwierz mi - powiedział spokojnie. - W naszym świecie nie jestem nikim ważnym, nie mówią mi wszystkiego. Wykonuję po prostu polecenia z góry.
Pokręciła głową, nie mogąc uwierzyć.
- Czy świat naprawdę jest taki zły?
- Tak... - zamknął oczy. - Po zmierzchu jesteśmy wszędzie. Nie odstępujemy was na krok.
- Więc jak mamy żyć? - parsknęła gorzko. - Jak mamy radzić sobie z tym wszystkim?
Ulicą przemknęła karetka, a po niej druga. Chwilę później przejechał radiowóz na sygnale.
- Nie jesteście sami - mruknął, gdy syreny były już daleko. Chłopiec w jego ramionach poruszył się we śnie.
- Co masz na myśli?
- Anioły. One także istnieją.
- Może. Tylko gdzie one są?
Na to pytanie nie potrafił udzielić odpowiedzi, bo, w gruncie rzeczy, sam jej nie znał. Nie znał, choć bardzo chciał poznać. Gdzie był Stróż chłopca, gdy on, Ariel, próbował go zabić? Gdzie byli Stróże innych, kiedy Sędziowie mordowali policjantów na komisariacie? Gdzie był ich Ojciec, którego ludzie nazywają Bogiem, kiedy we trójkę uciekali samochodem przed pościgiem? Nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Także i jego napełniało to rozgoryczeniem. Bo czy wszystko da się wyjaśnić słowami, że wyroki boskie są niezbadane?
- Która godzina? - spytał, by przestać o tym myśleć.
- Pół do drugiej.
- Trochę ponad trzy godziny do wschodu słońca... Jest dla was pewna szansa...
Spojrzała na niego niemal z tkliwością.
- Jest dla NAS szansa - poprawiła z naciskiem.
Uśmiechnął się z lekka i pokręcił głową przecząco.
- Ja już jestem stracony - rzekł - ale wam może się udać. Możecie z rana wyjechać gdzieś do rodziny, przyjaciół. Możecie Ich zgubić, przynajmniej na jakiś czas. Macie szansę, bo dzień jest dla was.
- A dla ciebie nie? Przecież światło ci nie szkodzi, tak jak tamtym.
- Tamci to Sędziowie, najsilniejsi, najpotężniejsi z nas. Ich ciała są utkane z żywego cienia. Brzydzą się nawet sztucznym światłem i nienawidzą go, bo przez nie nie mogą się poruszać. Mogą przybierać fizyczną postać, ale tylko w wyjątkowych okolicznościach i bardzo tego nie lubią. Dlatego wolą wysługiwać się ciałami ludzi. Ja natomiast jestem bardziej podobny do was. Mam zwykłe, materialne ciało, tyle, że sto razy szybsze, silniejsze i sprawniejsze. Nie zapominaj jednak, że mimo wszystko jestem synem nocy, dzieckiem Ciemności. Zniosę blask lampy czy latarni, ale to wszystko. W dzień muszę się ukrywać. Tyle, że od dzisiaj nie mam już gdzie.
Zamilkła, przygnębiona. Demon oddychał miarowo, gładząc dziecko po plecach.
- Dlaczego nam pomagasz? - zdobyła się wreszcie na to pytanie.
Uchylił powieki.
- Musi przecież być jakiś powód.
Zamyślił się, wzdychając głęboko.
- Pomagam wam, bo po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mam marzenie.
- Jakie?
- Boję się je wypowiedzieć, żeby go nie stracić...
- Rozumiem.
Minuty płynęły leniwie. Znów zaczynało padać, a chmury gromadziły się na niebie, na nowo zasłaniając gwiazdy. Ariel patrzył na jedną z nich aż zupełnie znikła.
- Wierzysz, że każdy może się zmienić? - zapytał po chwili.
- Tak - odparła poważnie. - Myślę, że jeśli naprawdę chce to tak.
- A zło, które się wyrządziło... - spojrzał na nią. - Można je naprawić?
- Czasu nie da się zawrócić - chwyciła go za wolną rękę. - Ale można próbować żyć lepiej, niż do tej pory...
W jego oczach nie było już nic z wściekłej dzikości, którą straszył ją jeszcze przed kilkoma godzinami. W tej chwili przypominały one raczej głębokie studnie, które przez dziesięciolecia, a może stulecia bez ustanku drążyły żal, gorycz i bezsilność; studnie, w których kopiąc co raz głębiej i głębiej cudownym trafem odkryto w końcu drugie źródło; źródło świeżej, życiodajnej energii, która teraz właśnie wymywała nagromadzoną przez te wszystkie lata stęchliznę.
Kobieta niespodziewanie uśmiechnęła się, sama do siebie.
- Co? - spytał zdezorientowany.
- Nic, nic - zaśmiała się. - Wciąż nie wiem, jak ci na imię, kolego z piekła rodem.
Wtedy i Ariel się roześmiał, a był to śmiech czysty i radosny.
Zbyt długo jednakże trwał już ten czar. Chociaż więc otworzył usta, by zdradzić swoje imię, zaraz ugrzęzło mu ono w gardle. Daleko na horyzoncie, gdzieś za Miastem, niebo przeciął piorun, schodząc na ziemię. W tej samej chwili zgasły wszystkie światła w okolicy, a przez druty wysokiego napięcia przeszedł miękki syk. W spojrzeniu Ariela znów pojawiły się płomienie.
- I co teraz?! - kobieta spanikowała, zrywając się z ławki. Demon także się podniósł.
- Spokojnie - próbował zachować zimną krew. - Gdzie tu jest jakiś kościół?
- Chcesz iść do kościoła???
- Nie mamy wyjścia. Gdzie jest najbliższy?
- Niedaleko, dwie przecznice stąd.
- Chodźmy tam - zakomenderował. - Szybko!
Puścili się biegiem, kierując się na wyczucie. Miasto było martwe, panowały niemal kompletne ciemności, rozświetlane tylko z rzadka reflektorami samochodów. Ciche dotychczas ulice z wolna zapełniały się mieszkańcami podziemnego świata. Pomruki i zawodzenia rozlegały się z każdego zaułka. Nielicznym przechodniom albo udawało się uciec do klatek schodowych i bram, a z nich do mieszkań, albo byli wyłapywani jeden po drugim przez Tropicieli, którzy dla zabawy w ich ciałach plądrowali sklepy i niszczyli Miasto.
Rozległ się grzmot. Grom gruchotał ziemię gdzieś całkiem niedaleko. Wicher zawył upiornie między budynkami, tu i ówdzie coś naszeptywało tajemniczo. Ariel wiedział, że się zbliżają. W całkowitych ciemnościach dysponowali mocą przeraźliwą, poruszali się zaś szybciej od wiatru. Przyśpieszył jeszcze biegu, trzymając ją za rękę i w ten sposób ciągnąc za sobą. Biegli w deszczu przed siebie, zatraciwszy już w zasadzie dawno wyczucie kierunku. Choć Ariel widział w ciemnościach doskonale, nie znał przecież Miasta, kobieta zaś co chwila się myliła. Czy to jednak za sprawą szczęścia, czy zrządzenia losu, wypatrzyli z oddali coś jakby światełko. Skierowali się wtedy ku niemu, a gdy już zbliżyli się na odpowiednią odległość zobaczyli, że była to świeczka paląca się w oknie kościoła. Odetchnęli z ulgą. Dopadli do drzwi i zaczęli łomotać kołatkami, przestając dopiero, gdy im otworzono. Cieniste hordy ujadając zatrzymały się na bezpieczną odległość od poświęconej ziemi, była ich jednak wielka siła.
*
Ksiądz, poczciwy mężczyzna około sześćdziesiątki, zamknął za nimi drzwi i dobrze sprawdził zamki.
- To będzie trudna noc - stwierdził ponuro. - Co was sprowadza o tak późnej porze? - spytał głosem mimo wszystko serdecznym, przypatrując im się ciekawie. Stał przed nimi w nocnej koszuli i kapciach; wyszedł im na spotkanie bezpośrednio z łóżka.
- Szukamy schronienia, ojcze - powiedziała kobieta.
- Zawsze je tutaj znajdziecie - rzekł z uśmiechem, w blasku świecy przyglądając się jej twarzy. Ariel odwrócił się, próbując uniknąć światła. Ksiądz nie dał się jednak zwieść, choć zareagował spokojnie.
- Masz wokół siebie niepokojącą aurę, synu - zmarszczył czoło.
Demon otworzył usta, by coś powiedzieć. Uprzedziła go.
- Wszystko ojcu wytłumaczymy - rzekła, chwytając księdza za rękę. - Proszę, usiądźmy gdzieś i porozmawiajmy.
Pokiwał głową, nie spuszczając czujnych oczu z Ariela.
- Dobrze - przytaknął po namyśle. - Chodźcie za mną
*
Siedzieli w niewielkim pokoiku w domu parafialnym przylegającym do budynku kościoła. Na stole paliła się wątła, dająca niewiele światła świeczka. Demon na wszelki wypadek zajął miejsce jak najdalej od księdza, słusznie odnosząc wrażenie, że jest to człowiek wielkiej wiary. W ogóle czuł się w budynku parafii co najmniej nieswojo, a przedmioty sakralne sprawiały, że robiło mu się gorąco. Delikatny dotyk kobiety dodawał mu nieco otuchy. Chłopiec, przebudzony i ożywiony, z zapałem pałaszował ciasto, którym poczęstował go ojciec Tadeusz. On sam, mieszając herbatę, dzwonił łyżeczką o ściany szklanki, doprowadzając Ariela do pasji. Gdy w końcu przestał, demon zamruczał z nieskrywanym zadowoleniem.
- W porządku, co tu się dzieje? - zagaił wreszcie.
Oboje westchnęli jednocześnie.
- Sama dobrze nie wiem, ojcze - kobieta rozłożyła ręce bezradnie. - W zasadzie wiem tylko tyle, że Oni... - głos jej się złamał. - Oni chcą zabić moje dziecko - wykrztusiła, spoglądając na synka. Na szczęście malec pochłonięty był słodyczami. - Nie wiem nawet dlaczego. Potrzebujemy pomocy, ojcze. Jakiejkolwiek pomocy.
Ksiądz wpił w demona badawcze spojrzenie.
- A co ty tu robisz?
- On mnie chroni - kobieta wyręczyła go. - Gdyby nie on nie byłoby mnie tutaj.
- Wierzę ci, dziecko, ale jego pytam - ojciec Tadeusz nie spuszczał z Ariela wzroku. - Odpowiesz? - zwrócił się do niego.
Demon odwrócił twarz. Wrodzona skłonność do kłamstwa tym razem gdzieś uleciała.
- Miałem wykonać wyrok - mruknął.
Kapłan rozparł się na krześle, aż zatrzeszczało oparcie. Spojrzał na chłopca z buzią umazaną czekoladą. Malec podszedł do Ariela i pociągnął go za rękaw, chcąc pokazać coś według niego interesującego. Matka drżącymi rękoma przyciągnęła go do siebie i wytarła twarz papierową serwetką.
- Spójrz mi w oczy - rzekł ksiądz.
Demon niechętnie podniósł głowę.
- Żałujesz? - zapytał.
- Tak.
Ksiądz wziął głęboki oddech. Przez wiele lat spowiadał ludzi, wśród których bardzo często znajdowali się i tacy, którzy nie żałowali swoich przewinień. Teraz usłyszał skruchę z ust istoty, dla której kłamstwo i nienawiść były podstawowymi zasadami egzystencji. Oto miał przed sobą sługę Szatana, który buntował się przeciw swojemu panu, odczuwając żal z powodu zła, w którym miał swój udział. Tego nie wyobrażał sobie nigdy, nawet w najśmielszych snach. Ludzkość stać musiała u progu Sądu Ostatecznego, skoro ustalony porządek walił się w gruzy na jego oczach, a demon niosący śmierć i zniszczenie uczył się współczucia i wyzbywał z egoizmu. Chociaż za Pismem wierzył, że co od Stwórcy brało swój początek, do Niego też musiało w końcu wrócić, to jednak przez lata duchowej rutyny zaczął traktować owo przesłanie raczej jako metafizyczną wskazówkę dla człowieka, niż jako dosłowność. I nagle, po kilkudziesięciu latach czekania, przekonywał się na własnych oczach, że wszystko jest prawdziwe. Wracało do niego to mrowienie po plecach z czasów młodości, będące wynikiem przeświadczenia, że na ziemi toczy się ciągła walka, o skali dla człowieka niepojętej. Po raz pierwszy od pierwszych lat kapłaństwa czuł, że szeregi, w które dawno temu wstąpił, nie stoją na przegranej pozycji.
- W porządku - rzekł, otrząsając się z zamyślenia. - Wierzę ci. Nic więcej mnie nie interesuje. Powiedzcie tylko jak mogę wam pomóc?
Ariel przypatrywał się kapłanowi z zainteresowaniem. Ufność i szacunek, jakimi go obdarzył, były dla niego czymś tak niezwykłym, że nie mógł w nie uwierzyć.
- Musimy przeczekać do świtu - powiedział powoli, opierając łokcie na stole. - Potem chłopak będzie bezpieczny.
- Możecie zostać, jak długo chcecie - ksiądz uśmiechnął się do malca. - Tu nic wam nie grozi.
Ariel pokręcił głową.
- Obawiam się, że się mylisz, księże. Przyjdą po niego, jeszcze zanim wzejdzie słońce.
- To Dom Boży, poświęcona ziemia. Synowie Ciemności nie mają tutaj wstępu.
- Więc co ja tutaj robię?
Kapłan zmrużył oczy.
- Może ty jesteś inny?
- Nie liczyłbym na to tak bardzo...
Na korytarzu jęknęły nie nasmarowane zawiasy. Kobieta drgnęła, wstrzymując oddech. Rozległy się kroki, słychać było plaskanie klapków o deski podłogi. Ksiądz chciał coś powiedzieć do demona, ale ten sam się domyślił. Wstał, rozpędził się, wbiegł na ścianę i przywarował w najciemniejszym rogu sufitu. Kobieta otworzyła szeroko usta ze zdumienia, kapłan pokiwał głową.
Do środka wszedł młody mężczyzna.
- Ojcze Tadeuszu, nie śpisz! - zawołał od progu. - Jak to dobrze! Miałem taki dziwny sen!
Dopiero po chwili zauważył kobietę i dziecko. Speszył się nieco, przypominając sobie o swoim stroju.
- P-przepraszam. Widzę, że masz gości...
Ksiądz wstał i podszedł do młodzieńca.
- Ta kobieta i jej syn przyszli po schronienie - rzekł, chwytając go za ramię i odwracając w kierunku drzwi. - Udzielimy im go. Przygotuj któryś z pokoi.
- Oczywiście... Zaraz pościelę łóżka.
I młodzieniec byłby już wyszedł, gdyby nie dziecko. O ile bowiem kobieta starała się robić dobrą minę do złej gry, to spoglądając na młodego kleryka, to pozornie interesując się swoimi dłońmi, o tyle malec nie mógł oderwać spojrzenia od przyczajonego nad ich głowami Ariela. Zainteresowany, co tak go zaciekawiło, chłopak powędrował za jego wzrokiem. Wtedy najpierw zesztywniał, a później wytrzeszczonymi oczyma spojrzał na ojca Tadeusza.
- To właśnie mi się śniło! - wyszeptał ze zgrozą. - Demony w naszym domu!
Ariel spojrzał na niego zaciekawiony.
- Spokojnie - ksiądz zrobił pojednawczy gest. - Usiądź, proszę. Musimy porozmawiać.
- I ty, ojcze? - zapytał chłopak, niczego nie rozumiejąc. - I ty z nimi???
Ariel odwiesił się z sufitu i powoli opuścił.
- Nie zbliżaj się! - krzyknął nowicjusz jak oparzony. Sięgnął po krzyż zawieszony na szyi. - Odstąp, diabelski pomiocie!
Kobieta doskoczyła do przerażonego mężczyzny, próbując go uspokoić. Na niewiele się to zdało.
- Kogoś ty sprowadziła do Domu Bożego?! - wykrzykiwał. - Sam Szatan go tu przysłał!
Demon skrzywił się nieco, widząc krucyfiks, ale to było wszystko.
- Sam Szatan? - odparł. - Pochlebiasz sobie, młodzieńcze. Poza tym - szybkim ruchem zabrał mu z ręki krzyż, zrywając srebrny łańcuszek - nie wiedziałem, że księża oglądają filmy.
Nowicjusz zaniemówił i o mało nie zemdlał. Ariel potrzymał krzyżyk w ręce, przyglądając mu się przez chwilę z dziwną, zamyśloną miną. Wydawało mu się, że przez maleńką sylwetkę Chrystusa przeszedł delikatny błysk. Wyrwany z zadumy oddał krucyfiks ojcu Tadeuszowi. Ten odsunął jeszcze jedno krzesło od stołu i wskazał młodzieńcowi miejsce.
- Siadaj. I nie rób cyrków.
Chłopak, blady i na wpół sparaliżowany, usiadł z prawdziwym trudem. *
Ojciec Tadeusz wraz z Arielem stali przy oknie. Rozmawiali już dłuższy czas. Obaj odkrywali dzięki sobie nieznane im światy, krok po kroku, ostrożnie niczym przelęknione dzieci, wchodzili w głąb wcześniej niedostępnych im krain. Dyskutowali o wierze niczym dwaj starzy znajomi, czasem spierając się ostro, czasem spokojnie i cierpliwie przedstawiając swoje punkty widzenia. Zachłannie chłonęli wiedzę, o której posiadaniu nigdy nawet nie myśleli. Ksiądz porównywał obraz piekielnego królestwa z tymi wizjami, które znał z "Biblii", apokryfów i średniowiecznych dzieł literackich, zestawiał mity i legendy o Szatanie krążące wśród ludzi z tymi, które opowiadał mu demon. Ariel z kolei dowiadywał się, że można żyć inaczej, z pasją chłonął cytowane przez kapłana fragmenty Pisma, dopytywał się o niebiosa i o to, kim według ludzi był Jezus Chrystus. Człowiek - sługa boży i demon - żołnierz armii ciemności, rozmawiali jak równy z równym. W pewnym momencie roześmieli się, a wtedy ojciec Tadeusz zrobił ruch, jakby chciał klepnąć po przyjacielsku Ariela w plecy. Jego ręka zatrzymała się kilka centymetrów od ramienia demona. Płomienne oczy Ariela rozjarzyły się na sekundę ciepłym blaskiem. Ramię księdza jednak opadło, a on sam uśmiechnął się nieswojo.
- Dlaczego tego nie zrobiłeś? - spytał Ariel.
Kapłan spojrzał na niego i westchnął. Piękna chwila bezpowrotnie minęła.
- Dlaczego? - dopytywał się demon. - Powiedz mi...
- Nie wiem. Chyba nie potrafię... Jeszcze nie teraz.
Demon opuścił powieki. Jego twarz spochmurniała, mięśnie twarzy ściągnęły się, tworząc skoncentrowaną, ale jednocześnie jakby obojętną maskę.
- Nie zrozum mnie źle...
Ariel pokręcił głową.
- Rozumiem cię doskonale. Nie ma o czym mówić.
Odwrócił się i cofnął od okna. Stał tak przez chwilę, dusząc w sobie gorycz. W końcu wyszedł, zamykając za sobą. Poszedł na piętro, do matki i jej syna leżących w łóżku, które wraz z młodym klerykiem przeniósł do niewielkiej komórki bez okna. Spali spokojnie, z pogodnymi obliczami. Przyklęknął przy nich, sycąc się widokiem oddychającego miarowo dziecka i miłej dla oka twarzy kobiety. Zapragnął pogłaskać jej policzek, bał się jednak, że ostrymi pazurami mógłby zrobić jej krzywdę. Jego dłoń drżała, kiedy trzymał ją nad jej głową. Zamknął oczy. Powoli, delikatnie, zbliżył rękę do jej twarzy. Zaledwie ją muskając, pogładził ciepłą i miękką skórę ostrożnym, skupionym ruchem. Nie umiał się modlić, w każdym razie nie tak, jak ludzie; jego modlitwy od kiedy pamiętał polegały na szeptaniu bojaźliwych próśb o łaskę, opierających się o strach, że pewnego dnia owej łaski zabraknie. Gdy nagle zapragnął prosić o coś innego, gdy z całego serca zapragnął błagać o to, by ta chwila trwała wiecznie, nie wiedział, jakich ma użyć słów. Przede wszystkim nie wiedział jednak, do kogo ma się zwrócić. W końcu podniósł się z kolana, otwierając oczy. Wyszedł jak najciszej, przymykając drzwi. Stanął przed nimi na korytarzu, wyprostowany i dumny. *
Wstawajcie, szybko! - potrząsał kobietą, wyrywając ją ze snu. W progu stał ojciec Tadeusz ze świecą, przebrany już w sutannę. Tuż za nim niecierpliwił się nowicjusz.
- Co się dzieje...? - mruczała rozespana.
- Musimy iść! No dalej, wstawaj!
Usiadła nieprzytomnie na łóżku, biorąc chłopca w ramiona. Ariel podał jej płaszcz i kurtkę dziecka.
- Czemu idziemy...?
- Oni tu wejdą - powiedział ojciec Tadeusz. Twarz miał skupioną, lewą dłoń zaciskał w pięści.
Zrezygnowana, podniosła się w końcu, podając rękę Arielowi. Gdzieś za ścianą coś załomotało, po czym rozległ się trzask.
- Prowadź ich! - krzyknął ksiądz do młodzieńca. - Powodzenia - zwrócił się do Ariela. - I przepraszam.
Demon spojrzał na niego, odchodząc już w głąb korytarza, nie powiedział jednak nic. Wciąż miał w oczach rękę księdza, zatrzymującą się kilka centymetrów od jego ramienia po to, by zaraz się cofnąć. Pociągnął kobietę za sobą, biegnąc za młodzieńcem.
Ojciec Tadeusz westchnął. Jego świeca zgasła z cichym sykiem. Poprawił koloratkę i odwrócił się. Trzymając różaniec złożył ręce do modlitwy. Fala gęstego mroku parła ku niemu po schodach. Srebrny krzyżyk przy różańcu huśtał się na wszystkie strony. Z zaciętą twarzą postąpił krok naprzód. W skupieniu szeptał słowa dawno nie zmawianych modlitw. Oddychając głęboko, próbował opanować drżenie rąk i co raz szybsze bicie serca. Cienie przed nim gęstniały, pomrukując w tłoku. Żaden nie ważył się podejść. *
Już niedaleko! - zawołał chłopak, gdy zostali nieco w tyle. Prowadził ich zawiłymi, ciemnymi korytarzami piwnicznymi, będącymi częścią średniowiecznego klasztoru, połączonego z kościołem podziemnym przejściem. Biegł przyświecając sobie małą latareczką, znał jednak te tunele na pamięć.
- Dokąd idziemy!? - odkrzyknął Ariel, biorąc dziecko na ramiona, by odciążyć kobietę. Przez głowę przelatywały mu dziesiątki scenariuszy rozwoju sytuacji, z których próbował wybrać najkorzystniejszy. Sam przed sobą musiał jednak przyznać, że w tej chwili bardzo mizernie oceniał ich szanse na przeżycie.
- Ojciec Tadeusz kazał mi was stąd wyprowadzić od strony klasztoru - młodzieniec nieco zwolnił. - Ma tam być bezpieczniej, niż przy kościele. No i stamtąd będziecie mieli niedaleko do mostu.
- Do mostu? - demon zdziwił się. - Czemu mielibyśmy tam iść?
- Bo na moście działa oświetlenie - wyjaśnił nowicjusz, otwierając duże, szklane drzwi i skręcając w boczny korytarz. Ta część była odrestaurowana dla zwiedzających, na ścianach wisiały obrazy klasztoru i portrety. - Do mostu pociągnęli prąd z innej elektrowni. Podobno mówiłeś, że te stwory boją się światła, tak przynajmniej wspomniał ojciec Tadeusz.
- Tak, boją się... - przytaknął. Zaczął żałować, że przy pożegnaniu nie odwdzięczył się staremu księdzu nawet jednym serdecznym słowem. - Szybciej! - pociągnął za rękę kobietę, która zdawała się być jak szmaciana lalka. - Nie poddawaj się, uda nam się! Słyszysz?! Uda się!
Przebierała nogami, ale bez energii i przekonania. *
Fala ciemności wzbierała. Ojciec Tadeusz ściskał różaniec w spoconych dłoniach, nie przestając szeptać modlitw. Powietrze było coraz gorętsze i cięższe. Mężczyzna oddychał z trudem. Cienie kłębiły się na schodach, wciąż jednak nie potrafiły zdobyć się na odwagę i zbliżyć choćby odrobinę do księdza.
Budynkiem parafii poruszył wstrząs. Obrazy wiszące po lewej stronie schodów zaczynały się huśtać i spadały, jeden po drugim. W części pokojów rozleciały się szyby, krzyże odpadały ze ścian. Gwoździe z desek podłogowych drżały, z wolna wysuwając się i krzywiąc, by potem potoczyć się ku schodom, jakby przyciągała je tam niewidzialna, magnetyczna siła. W pewnym momencie cienie na schodach zaczęły jęczeć i zawodzić. Zupełnie nieoczekiwanie świeca, którą ojciec Tadeusz odłożył na podłogę pod ścianą, wystrzeliła w gorę czerwonym, wysokim płomieniem. Podobnie zapłonęły zaraz pozostałe, stojące na stołach w ozdobnych świecznikach. Cienie z piskiem rozpierzchły się. Płomień ze świecy księdza zbliżał się do ściany i odstępował od niej, jakby jej próbował. Przylegając do niej rozrastał się w nieprawdopodobnym tempie. Liznął ją wreszcie, strzelając do samego sufitu i w mgnieniu oka zajmując go na całej szerokości. Zdawał się być żywą istotą, kiedy płomiennym językiem, wbrew prawom fizyki, spełzł szybko po ścianie po drugiej stronie korytarza, tworząc na progu schodów ognistą bramę. Wielkie krople potu spływały po twarzy ojca Tadeusza, zalewając mu oczy. Chwytał powietrze ustami, rozszalałe serce wyrywało mu się z piersi. Groza zbliżała się. *
Biegli przestronnym holem. Odgłosy ich kroków odbijały się zwielokrotnione, w wąskim snopie światła latarki widzieli niekiedy nisko zawieszony, krzyżowo sklepiony strop.
- To te drzwi! - zawołał nowicjusz wskazując na wyjście znajdujące się kilkanaście metrów przed nim. - Zaraz za drzwiami skręćcie w lewo, przebiegnijcie przez plac i wyjdźcie furtką. Potem biegnijcie prosto, do końca ulicy. Zobaczycie światła mostu. Z tamtego miejsca będziecie mieli do niego jeszcze niecały kilometr.
Ariel kiwnął głową.
- Dziękuję.
- Weź go - nowicjusz wyciągnął z kieszeni krzyż, który Ariel uprzednio zerwał mu z szyi. - Niech cię chroni.
- Bez wiary symbole są na nic - odrzekł. - Zatrzymaj go. Tobie bardziej się przyda.
Chłopak uśmiechnął się.
- Trzymajcie się - powiedział i otworzył drzwi.
To były jego ostatnie słowa. W momencie, gdy odblokował zamek jego latarka zamigotała nerwowo i zgasła. Uchylił drzwi, zanim Ariel zdążył zareagować. Cienkie, połyskujące noże przebiły jego ciało wychodząc tyłem, tuż obok kręgosłupa. Między drzwiami a futryną zakotłowało się, czarne ramiona sięgnęły do środka. Kobieta wrzasnęła, dziecko przywarło do niej w panice. Ariel z furią w oczach rzucił się do wejścia, odrzucając chłopaka do tyłu i napierając bokiem na drzwi. Kreatury krzyknęły, kiedy zmiażdżył im drzwiami ręce. Po krótkiej walce udało mu się zamknąć drzwi. Nowicjusz nie żył. Przerażone oczy patrzyły nieruchomo. *
Czerwone płomienie świec przygasały. Wkrótce jedynym źródłem światła pozostała ognista brama rozpłomieniona na progu schodów i rozlewająca się na suficie nad nimi gorejąca rzeka. Nagle w jednej sekundzie wszystko zgasło, jakby wciągnięte przez syczący wdech gigantycznej istoty. W powietrzu unosił się ciężki zapach parafiny i spalenizny. Na jaki czas zapanowała bezgraniczna cisza, po której z wolna znów zaczęły się rozlegać chichoty i zawodzenia gromadzących się cieni. Ojciec Tadeusz wiedział, że ma przed sobą jednego z Nich.
- Odsuń się, marny klecho - rozbrzmiał władczy, mocny głos. - Już wystarczająco długo stałeś nam na drodze. Te cieniste karły mogą się ciebie bać, ale nie ja. Rusz się sam to pozwolę ci wybrać łagodniejszą śmierć.
Kapłan nie odezwał się. Serce łomotało mu rozpaczliwie, ręce drżały, oddech miał szybki.
- Rusz się, psie! - warknął demon i postąpił ku niemu, wciąż jednak wzbraniał się, by go dotknąć. Ksiądz nie cofnął się ani o krok. Stał nieco przygarbiony, w skupieniu tocząc nierówną walkę woli. Z oczami wciąż zamkniętymi, wyprostował ramiona i uniósł różaniec nieco do góry. Mrok przed nim potęgował się, ale jego wątła postać niezmiennie wstrzymywała napór gęstej, namacalnej ciemności.
- Idź precz, potępieńcze - odezwał się. - Nie masz tu czego szukać.
Sędzia zaryczał z mocą, aż wszystko dokoła zadrżało. Ojciec Tadeusz poczuł narastające kłucie w piersi. Demon nachylił się nad nim i obwąchał go dokładnie. Roześmiał się, charcząc głośno.
- Co się dzieje, staruszku? - szydził. - Serduszko wysiada?
Mężczyzna czuł, że słabnie. Starając się wytrzymać jak najdłużej uklęknął, nie przestając się modlić.
- Tak jest, nędzna wszo, na kolana! - ryknął Sędzia triumfując. - Oto, co przyszło ci z twojego pieprzonego życia w jego służbie! Korzysz się przede mną jak suka!
Ojciec Tadeusz otworzył oczy i spojrzał na stojącego nad nim demona. Ból w piersiach przeszywał go niczym długie, rozpalone sztylety.
- Ty i twój nędzny pan będziecie błagali Go o łaskę...
- Nie, klecho, to ty i twój słaby bóg będziecie wić się u Jego stóp! On jest panem wszystkiego! Jego królestwo jest wieczne!
- Żadna enklawa nie jest wieczna... - wykrztusił jeszcze, chwytając się za pierś.
Demon zasyczał chrapliwie.
- Twoja z pewnością nie jest. A jeśli naprawdę żadna, tak jak mówisz - szepnął mu drwiąco wprost do ucha - to twojego boga też nie. Przemyśl to, gdy będziesz zdychał.
Powiedziawszy to podniósł mężczyznę za szyję i uderzył nim o ścianę. Jego ciało przebiły dziesiątki powykrzywianych gwoździ, przybijając go do drewnianej powierzchni. Rzeka mroku zalała korytarz. Tropiciele popędzili za śladami ludzi, węsząc głośno w ciemnościach. *
Ariel prowadził kobietę schodami biegnącymi wciąż i wciąż do góry. Niósł płaczącego chłopca w ramionach, gorączkowo szukając dla nich drogi ucieczki. Drzwi, które udało mu się zamknąć, szybko uległy pod gradem ciosów i rozpękły się na kilka kawałków. Pogoń ruszyła za nim, ujadając i wyjąc na przemian.
Z pierwszego piętra szybko się ewakuowali. Hałasy z głębi klasztornych korytarzy i trzaski dochodzące ze ścian utwierdziły go w przekonaniu, że nie jest bezpieczne. Z drugiego piętra nie było żadnej innej drogi ucieczki prócz tej, którą przyszli. Tropiciele tymczasem byli już na schodach i szybko szli ku górze. W rozpaczliwym odruchu rzucili się znów ku stopniom i wbiegli na trzecie piętro. Gdy już się na nim znaleźli zamknęli za sobą drzwi. Miotając się nerwowo po wielkim pomieszczeniu Ariel zwrócił uwagę na wielkie, przeszklone wejście prowadzące na renesansową przybudówkę - ogromny, wiszący tuż nad skrajem głównego placu taras. Osłaniając chłopca przed odłamkami szkła kopnął drzwi, tłukąc je na drobne kawałki, po czym doskoczył do krawędzi. Krople deszczu z szumem rozbijały się o dziedziniec, chłodny wiatr dął bezlitośnie. Od bruku dzieliło ich jakieś dwanaście-trzynaście metrów.
Przeklął siarczyście. Dla niego taki skok nie był problemem, jednak dla kobiety mógł się on skończyć tragicznie. W najlepszym wypadku połamałaby sobie nogi.
- Ile ważysz? - spytał ją nagle. - No ile?!
- Pięćdziesiąt siedem, może osiem... Jezu, nie wiem! - podbiegła do niego i wychyliła się, by zobaczyć, jak są wysoko. - Do czego ci to potrzebne?!
Drzwi dzielące ich od schodów stęknęły groźnie. Ariel podjął decyzję:
- Skaczemy.
- Oszalałeś?! Zabijemy się!
- Może nie, jeśli będziesz się mnie trzymać - miarkował, jakie mają szanse. Trzymając chłopca w ramionach wszedł na szeroką krawędź tarasu i wciągnął na nią kobietę. - Chwyć mnie za szyję i obejmij mnie udami. Trzymaj się tak mocno, jak zdołasz. Uważaj na nogi przy lądowaniu. Ja będę trzymał małego.
Demon przez jakiś czas wahał się jeszcze, czy nie ma innego wyjścia. Miał wolną tylko jedną rękę - o jedną za mało, żeby móc w pełni wykorzystać niezwykłe możliwości cienistego okrycia. Kiedy jednak Tropiciele wpadli na piętro, podsadził kobietę i kazał jej się trzymać. Odwrócił się plecami do dworu i odskoczył. Na ile był w stanie rozpostarł poły płaszcza, którego głęboka czerń zlała się z ciemnościami panującymi na zewnątrz. Ułamki sekund przed upadkiem zyskał odrobinę cennej powierzchni nośnej, która osłabiła nieco uderzenie. Z cichym stęknięciem spadł najpierw na stopy, odbijając się i w ten sposób częściowo amortyzując skok. Dopiero wtedy z ciężkim łomotem zwalił się na plecy, przyjmując impet na siebie i chroniąc dziecko oraz matkę przed połamaniem się. Przez kilka chwil nie mógł nabrać powietrza.
- Wstawaj! Musimy biec do mostu! - szarpała nim, kiedy próbował się podnieść. - Dalej, wstawaj!
Ariel stanął krzywiąc się z bólu i zataczając się. Pierwszych kilka kroków było bardzo niepewnych. Kulał na prawą nogę, starał się jednak tego nie okazywać. Przy każdym poruszeniu dawał o sobie znać odbity przy uderzeniu bark. Czuł wszystkie, nawet najmniejsze kości. Kobietę też coś bolało, ale nie wyglądała najgorzej. Malcowi, zdawało się, nic się nie stało.
Ciągnięty przez nią za rękę zebrał się, zacisnął pięści. Ignorując ból zdobył się na wysiłek i ruszył przez plac ku furtce. Na balkonie popiskiwali Tropiciele. W chwili, gdy cała trójka opuściła klasztorne zabudowania, na tarasie pojawili się Sędziowie. Najpotężniejszy z nich zaryczał gniewnie. Jego skargę spotęgował i poniósł dalej silny, dudniący grzmot. *
Ucieczka jedną z głównych arterii Miasta okazała się udręką. W strugach deszczu posuwali się wolno, Ariel nie mógł już bowiem nieść chłopca. Choć duma nie pozwalała mu tego okazać, czuł się słaby. Noga bolała go potwornie, stłuczony bark hamował ruchy całego ciała, prawe ramię miał sztywne i opuchnięte. Szedł sam, choć kręciło mu się w głowie i zdarzało się chwiać. Wokół przygważdżały ich nienawistne spojrzenia cieni i Tropicieli, którzy jednak nie ważyli się podejść. Choć demon był wyraźnie osłabiony, mimo wszystko budził respekt płonącymi wściekle oczami i determinacją bijącą z jego oblicza. Sługi ciemności nie odstępowali ich w ciemnościach na krok, jak hieny czekając na potknięcie ofiary ze świecącymi blado ślepiami.
Ariel nie miał złudzeń, że Sędziowie pozwolą im uciec tak po prostu. Słyszał ryk, który uniósł się ponad Miasto niby mocarny grzmot i wiedział, że istota, która go wydała, nie odpuściła. W otaczających ciemnościach Sędziowie mogli znaleźć się przy nich w kilka chwil. Albo więc coś ich zatrzymało, albo gardząc zdrajcą chcieli pobawić się nim jeszcze przez chwilę, obserwując z wysoka, jak miota się co raz bardziej desperacko.
W oddali zobaczyli światła mostu. Dzieląca ich od niego odległość wydawała im się nie do pokonania, choć mimo tego poczuli przypływ otuchy. Cienie i Tropiciele zarzucili pościg. Demon zacisnął zęby i przyspieszył kroku. Nie wiedział, która jest godzina, nie opuszczało go jednak przeczucie, że jeszcze kilkanaście minut i zacznie się przejaśniać.
Na ile to było możliwe trzymali się środka drogi. Przed sobą zobaczyli światła. Od strony mostu nadjechał duży, zdezelowany van, mijając ich na wyciągnięcie ręki. W środku wyjąc radośnie jechała grupka chuliganów, wracających z walk po meczu. Od dudniącego, tandetnego hip-hopu prawie odpadały blachy. Kiedy samochód był już daleko za nimi i wjeżdżał w głąb Miasta rozległ się pisk opon. Ariel odwrócił się zaniepokojony. Van zawracał, żółtawe reflektory świeciły w ich kierunku.
- Na bok! - krzyknął, stając twarzą ku nadjeżdżającemu autu. Kobieta i dziecko zeszli z drogi i stanęli za barierką. Zaczynał się wjazd na most.
Demon zbierał siły do karkołomnego wyczynu. Van zbliżał się z wyjącym silnikiem. Muzyka w środku ucichła, nie było też słychać pijackiego darcia. W środku nie siedzieli już ludzie, tylko marionetki w rękach Tropicieli.
Gdy samochód był już tuż-tuż Ariel wyskoczył w górę. Spadł z hukiem na dach, chwytając się mocno ramion dachowego bagażnika. Kierowca próbował zrzucić go, skręcając gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę. Zwisając z dachu demon wychylił się przed przednią szybę. Silnym ciosem wybił w niej dziurę i sięgnął ku kierownicy. Tropiciel w ciele szalikowca spanikował i uderzył obiema stopami w pedał hamulca. Zrobił to jednak o sekundę za późno. Przed momentem Ariel z całej siły skręcił ostro kierownicą na lewo.
Van stęknął i zjechał w bok, ale tak gwałtowny manewr nie mógł pozostać bez konsekwencji. Koła lewej strony samochodu oderwały się od jezdni. Ariel zdążył jeszcze puścić się w odpowiedniej chwili, by zostać wyrzuconym przez siłę odśrodkową. Potoczył się po asfalcie, zdzierając skórę ramion i kalecząc twarz. Udało mu się jednak. Wysoki transporter walnął w barierkę po czym zaliczył dachowanie, wyrzucając w powietrze kawałki szkła i blachy. Tropiciele w środku ryczeli wściekle. Stary van stanął w płomieniach.
Kobieta podbiegła do Ariela, dźwigając go na nogi. Nawet malec próbował podtrzymać słabnącego demona, opierając jego dużą, ciemną dłoń o swoje ramię. Przemoczeni i zmarznięci, z prawdziwym trudem powlekli się dalej. Ariel dyszał ciężko, oszołomiony. Jasne światła opromieniające drogę na moście otoczyły ich swoim ochronnym blaskiem. W momencie, kiedy latarnie zapewniły im bezpieczeństwo jęknął boleśnie i zwalił się na ziemię. W oczach kobiety pojawiły się łzy.
- Wstawaj! - krzyknęła bijąc go w pierś. - Wstawaj! Nie możesz się teraz poddawać!
Ariel uniósł ramię do góry próbując usiąść. Świat dookoła niego wirował, widział nieostro, ciało bolało go od skrajnego wysiłku.
- Która godzina... - spytał słabym głosem.
Kobieta odciągnęła rękaw, by spojrzeć na zegarek, ale wtedy niebo przecięło mrożące krew w żyłach wycie. Ariel zbladł zupełnie. Dlaczego ten malec był dla Nich tak ważny? Dlaczego dla niewinnego, niegroźnego dziecka decydowali się przejść przez wrota wymiarów i przybrać w pełni materialną postać? Nie wiedział. Wiedział tylko, że jest zdecydowany bronić go aż do śmierci. W oczach błysnęła mu determinacja granicząca z szaleństwem. Zachłysnąwszy się adrenaliną wyłączył w sobie odczuwanie bólu, na ile to było możliwe. Usiadł z wysiłkiem i wyciągnął ramiona. Gdy pomogła mu wstać wsparł się na jej ramieniu. Chłopiec kuląc się stał po lewej drugiej stronie.
Wytężył wzrok. U wjazdu na most, niedaleko płonącego vana, stało pięć wysokich, czarnych sylwetek. Okrywały ich ciemne płaszcze, podobne do jego. Już stąd widział, że górują nad nim wzrostem i budową ciała. Ruszyli ku nim, bujając powoli szerokimi barkami w całej potędze swojego upiornego majestatu. Płomień w jego oczach przygasł. Zdał sobie sprawę, że nie ma z nimi szans.
- Za mnie! - odpychał ich ramionami. Dziecko krzyczało głośno przestraszone i tuliło się do matki.
Demon w akcie rozpaczy wzniósł błagalne spojrzenie ku niebu.
- Gdzie jesteś...? - wyszeptał. - Czemu nic nie robisz...
Nie było żadnej odpowiedzi, od zachodu powiał jedynie silny wiatr. Czarne, straszliwe postacie zbliżały się, powoli pokonując niechęć przed światłem. Spod poły płaszcza każdy z nich wyciągnął długi, szeroki niemal na dłoń miecz. Ariela paraliżował strach.
- Pomóż mi...
Pięciu upiornych wojowników zbliżyło się do niego, otaczając go półkolem. Z trudem walczył z wszechogarniającą go grozą. Powoli wyprostował się z godnością i przybrał chłodne, groźne oblicze, choć była to tylko poza. Długie, szablaste szpony wysunęły się z jego placów.
- Oddaj ich bez walki - syknęli Sędziowie jeden przez drugiego. Chłód ich głosów przebił jego pierś i zacisnął się lodowatą pięścią wokół jego serca. - Bądź posłuszny, to może ocalisz skórę.
- Wróćcie do niego i powiedzcie mu, że już mu nie służę.
Demony zaśmiały się.
- Myślisz, że jesteś taki dobry? - szydziły z niego. - Próbując ocalić tego bachora skazałeś na śmierć kilkunastu niewinnych ludzi...
- Nie ja ich zabiłem tylko wy...
- W konsekwencji twoich decyzji, Arielu - odparł jeden z nich, najpotężniejszy. Jego tembr głosu był cieplejszy i bardziej przymilny. - Pomyśl tylko: jedno dziecko. Jedno - powtórzył wyraźniej. - A by podtrzymać choć na chwilę jego płomień istnienia zdmuchnąłeś tyle innych...
- Nie! - krzyknął z pasją. - Nie wmówicie mi tego! To nie ja mam ich krew na rękach!
- Arielu - rzekł bies powoli, wyciągając dłoń - twoje ręce są splamione krwią tak samo, jak i moje. Odrzuć na bok słabości i przestań się oszukiwać. Już nie pamiętasz, jak zabijałeś na każde skinienie swojego Pana...? To była i wciąż jest twoja droga. Nie zmienisz swojej natury.
- Pamiętam o tym i będę pamiętał przez całą wieczność - odparł, uważnie obserwując ruchy każdego z nich, nie dając się zajść z boku. - Ale nie oddam wam dziecka i tej kobiety.
Bies zrozumiał, że niczego nie wskóra. Cofnął ręce i mruknął ponuro:
- Nędzny zdrajco, będziesz błagał o śmierć, tułając się po Jego ogrodach potępiony na wieki.
- Ja już jestem potępiony. Tak, jak my wszyscy.
Sędzia wpił w niego ogniste spojrzenie. Starając się złamać jego siłę woli, rozchylił nieznacznie usta. W jego gardzieli buzował ogień. Z wolna przybierał na sile drażniący, paraliżujący jęk.
Nagle Ariel zrozumiał. Sędzia próbował Zawodzenia, krzyku, od którego zatrzymywało się serce każdej śmiertelnej istoty. W chwili, kiedy zabójczy skowyt jeszcze narastał, Ariel odwrócił się ku matce i jej dziecku i nakrył ich swoim płaszczem. Z nieba spadły martwe ptaki, ryby w rzece wypływały do góry brzuchami. Siła okrzyku osiągnęła apogeum wprawiając w drżenie konstrukcję mostu. Na chwilę ogłuchli. Gdy skowyt już ucichł, Ariel nadal stał prosto. Ściągnął okrycie ku sobie. Kobieta i dziecko oddychali.
Sędzia ryknął ze złością. Zamachnął się mocno mieczem i rzucił się na Ariela. Demon uskoczył, rozszarpując pazurami płaszcz innego Sędziego i przebił się poza krąg. Nogą odepchnął trzeciego, który zbliżył się z boku. Matka i jej synek pozostali bezbronni, jednak uwaga wszystkich pięciu demonów skupiła się w tej chwili na walczącym desperacko buntowniku. Nie musieli się nimi zajmować, gdyż nie mogli daleko uciec, warto więc było pozbyć się męczącego natręta, który lada chwila miał zostać powalony na ziemię.
Tak też się po chwili stało. Przytłoczony przewagą przeciwników Ariel nie mógł walczyć długo. W pewnym momencie jego żelazne pazury skrzyżowały się ze spadającym z góry ostrzem Sędziego. Szpony nie wytrzymały uderzenia i rozprysły się, raniąc demona i jednego z Sędziów. Ariel przyklęknął, przygnieciony siłą ciosu. Kiedy próbował wstać dostał silnego kopniaka w brzuch. Uderzenie odrzuciło go na dwa metry, pozbawiając tchu. Sędziowie doskoczyli do niego, zaczęli go okładać i kopać.
- Nie, mój drogi, nie umrzesz dzisiaj - wycedził jeden, raniony przez Ariela w twarz. - Poniesiemy cię przed Jego oblicze i On zadecyduje, jakim męczarniom cię poddać.
Nie było już nadziei. Kobieta siedziała na drodze i krzyczała, obejmując drżącego malca. Potężne demony raz po raz z rozmachem waliły w Ariela ciężkimi, podkutymi butami. Początkowo miotał się jeszcze i próbował wyrwać, po jakimś czasie tylko pojękiwał przy każdym kolejnym ciosie. Płomień w jego oczach gasł.
Wtedy powiał wiatr. Silny podmuch szarpnął płaszczami demonów, napawając je niepokojem. Skatowany Ariel poczuł znajome mrowienie. Przez chwilę jeszcze niedowierzał, ale gdy chmury nad mostem rozstąpiły się, a dokoła pojaśniało, uśmiechnął się nieznacznie. Kobieta stojąca z dzieckiem z boku niczego nie rozumiała. Demony stojące w kręgu nad Arielem nagle coś odrzuciło, kilka tak, że wylądowały na ziemi. Zupełnie bez powodu zaczęły miotać się jak oszalałe, wymachując mieczami w powietrzu i znów padając. Miała wrażenie, że tu i ówdzie, wydawałoby się znikąd, rozbłyskują w powietrzu miękkie, niebieskawe światełka.
Ariel, oparty o przerdzewiałą, mostową barierkę, patrzył na toczącą się walkę. Trzech skrzydlatych Stróżów odcięło Sędziów od niego i trzymało ich na dystans. Dwóch z nich napierało na trzy demony, jeden, znajomy już Arielowi, wziął na siebie dwa pozostałe. Ariel próbował się poderwać, żeby mu pomóc, ale był zbyt słaby. Upadł, trzymając się barierki. Kobieta, oprzytomniawszy, doskoczyła do niego płacząc. Wtedy stało się coś, czego Ariel nie przewidział - Stróż chłopca otrzymał śmiertelne pchnięcie. Zanim upadł zdobył się jeszcze na cios i jednym, płynnym ruchem odrąbał demonowi głowę. Pozostali przy życiu Sędziowie zginęli chwilę później od ciosów dwóch innych Stróżów.
Ariel padł na czworaka. Odpychając kobietę, podpełznął ku konającemu aniołowi. Stróże przyklękli przy swoim pobratymcu i zwiesili głowy.
- Nie smućcie się - odezwał się anioł z promiennym uśmiechem. - Czyż można wyobrazić sobie piękniejszą śmierć, niż w obronie nieskalanego życia...?
Demon doczłapał się do niego. Sapiąc ciężko usiadł na nogach i spojrzał w jego twarz.
- Czemu nie pojawiliście się wcześniej?! - zapytał z wyrzutem. Stróże zmrużyli gniewnie oczy, ale konający anioł uśmiechnął się.
- On nie działa nadaremno i nie marnotrawi swoich sił.
- Marnotrawi?! - Ariel zakaszlał. - Tylko cudem dotarliśmy aż tutaj!
- Zaiste - przytaknął anioł - cudem...
Demon otworzył szeroko usta. Stróż umierał, choć jego twarz była pogodna, bez cienia bólu czy żalu.
- Co teraz będzie z chłopcem?
Anioł spojrzał na niego swoimi jasnymi źrenicami.
- Zajmiesz moje miejsce.
Jego oczy zrobiły się wielkie ze zdumienia. Stróżowie zaszemrali niepewnie, patrząc ze zdziwieniem na leżącego przyjaciela.
- Chcesz tego, przyznasz sam - rzekł anioł.
- Chcę... - jęknął demon wzruszony. Płomienie w jego wejrzeniu zmieniły kolor z wzburzonej jasności na delikatną, ciepłą czerwień. - Chcę - powtórzył - ale nie wiem jak! Nie jestem taki jak wy.
- Już raz go ustrzegłeś - szepnął Stróż już ciszej. - Ważne, że tego pragniesz. Reszta przyjdzie sama.
Powiedziawszy to, anioł podał demonowi swoją świetlistą dłoń. Ariel patrzył na nią z niedowierzaniem. W końcu przemógł się i uścisnął ją, a wtedy poczuł, jak przepełnia go kojące ciepło, energia i wola życia.
- Zrób z tego dobry użytek - Stróż uśmiechnął się do niego jeszcze jeden, ostatni raz. - I pamiętaj na przekór wszystkiemu: nigdy nie jesteś sam...
Anioł skonał. Ariel pochylił się nad nim, składając mu rękę na piersi. Dwaj Stróżowie z przygnębionymi twarzami podnieśli się i podeszli do klęczącego Ariela. Chwilę stali w milczeniu, w końcu odezwali się:
- Jeśli on wybrał cię na swojego następcę to jesteśmy z tobą - położyli mu dłonie na ramionach. - Możesz na nas liczyć w każdej potrzebie.
Demon kiwnął głową. Aniołowie podnieśli ciało swojego przyjaciela i zarzucili sobie jego ramiona na barki. Patrzył na nich jak zahipnotyzowany, kiedy długie, srebrzyste skrzydła oddalały się, sunąc po mokrym asfalcie. Ziemia drżała. Ciała Sędziów na powrót stały się cieniami, teraz jednak zapadniętymi i bezwładnymi. Deszcz rozmazywał je i rozmywał, ciemne strugi spływały do kanałów. Ariel poczuł, że coś go szarpie z tyłu. Obejrzał się.
- Wszystko w porządku? - dopytywała się kobieta. - Odezwij się, proszę cię!
Westchnął, rozglądając się. Aniołów już nie było.
- Tak, wszystko w porządku - sapnął, wstając powoli przy jej pomocy.
- Boże, upadłeś na kolana i byłeś nieprzytomny! - zaszlochała, padając mu w ramiona i ściskając go. - Bałam się, że nie żyjesz!
- Żyję... - odparł, obejmując ją i tuląc jedną ręką, a drugą przygarniając chłopca. - Teraz już żyję... *
W objęciach stali długo. Ona dziękowała mu, ściskając go i krztusząc się łzami, on milczał, niezdolny do wyduszenia z siebie słowa. Za chwilę niebo miało zacząć robić się jaśniejsze i zdawał sobie sprawę z tego, że musi odejść. Z oddali doszedł do ich uszu odgłos syreny ambulansu. Po drugiej stronie mostu błysnęły światła i niebieskie koguty. Ariel delikatnie, ale stanowczo odepchnął ją od siebie.
- Muszę iść.
- Dlaczego?!
- Wiesz dobrze. Zaraz zacznie się przejaśniać, nie mogę tu zostać. Poza tym - ruchem głowy wskazał na karetkę - nie mogą mnie zobaczyć. Narobiłbym wam kłopotów.
- Więc schowaj się, ukryj, ale jak znów zrobi się ciemno wróć! Znajdziesz nas, prawda? - spytała. Broda jej się trzęsła, po policzkach wciąż spływały łzy.
Potrząsnął głową.
- Nie mogę.
- Ale dlaczego?! - uderzyła pięściami w jego pierś.
- Bo to nie moje życie - odparł cicho. - Chciałbym, wierz mi, ale nie potrafię. W jednej rzeczy Sędziowie się nie mylili: nie da się zmienić swojej natury. Pewnych rzeczy nigdy się nie nauczę.
- Nauczysz! - zaprotestowała. - Nauczysz się wszystkiego! Już zapomniałeś naszą rozmowę na przystanku?
Chłopiec pociągnął demona za rękaw, próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Nie idź... - powiedział swoim słodkim głosikiem. - Zostań.
Ariel przyklęknął przy dziecku, wpatrując się w jego twarz. Uściskał je serdecznie, tuląc tak mocno, jak tylko potrafił.
- Mały twardziel z ciebie - pogłaskał jego policzek. - Nie bój się - dodał - jeszcze nieraz się zobaczymy...
Powiedziawszy to popchnął go delikatnie ku matce i odstąpił o krok. Patrzyła mu w oczy.
- Wyglądasz pięknie, kiedy płaczesz - powiedział ciepło z dziwnym wyrazem twarzy. - Ale ja nigdy nie uroniłem łzy. Nie umiem, nawet teraz, choć tak bardzo chcę...
Szybkim ruchem odwrócił się i ruszył ku żelaznym belom. W strugach deszczu wbiegł na rusztowanie, uciekając przed goniącym go żalem. Wspinał się najszybciej jak mógł. Szybko zniknął im z oczu, wchodząc wysoko ponad latarnie. W końcu stanął na samym szczycie. Zamyślony, odetchnął świeżym, lekkim powietrzem. *
Ambulans zatrzymał się na środku mostu. Dwaj sanitariusze wysiedli z samochodu, by okryć kobietę i dziecko kocami, po czym zapakowali ich do środka. Odjechali na sygnale, którego odgłos rzeka poniosła daleko, aż po horyzont. Uśpione Miasto wciąż pogrążone było w ciemnościach, mrok jednak ustępował.
Wschodziło słońce.
Chełmno, 23-29 czerwca 2004
Autor: Equinoxe
|