Stiletto
Mrok ogarnął wszystko wokoło, ukrywając kształty i kolory otoczenia i myląc niespokojny wzrok wędrowca. Gdziekolwiek zatrzymał spojrzenie, nie był pewien, czy widzi to, co wydawało mu się, że widzi. Czy ten ogromny powykręcany kształt po lewej stronie to drzewo? A tu, po prawej... czy to przewrócony pniak? Nie chciał nawet myśleć, co mogło czaić się w okropnej głuszy, w której zbłądził. Minęły już dwie godziny, odkąd nie mógł odnaleźć jakiejkolwiek ścieżynki, jakiegokolwiek prześwitu... czegokolwiek, co mogłoby prowadzić na otwartą przestrzeń.
Trzeba przyznać, że Daniel kiepsko przygotował się do tej podróży... ale też i nie miał zbytnio czasu na jakiekolwiek przygotowania. Wyruszył w pośpiechu zaraz po tym, jak przeczytał niepokojący list od matki, która pisała o kłopotach, z jakimi borykała się ostatnio. On sam opuścił rodzinny dom w Aestaere dwa lata temu i teraz przeklinał się, że nie został przy niej. Ktoś groził jej i przysyłał listy, w których domagał się ujawnienia miejsca pobytu ojca. Kilkakrotnie też próbowano ją napaść. Matka pisała, że ojciec musiał mieć z tymi ludźmi bardzo poważny zatarg. Nie mogli go nigdzie znaleźć, więc dręczyli jego najbliższą rodzinę. Bała się uprowadzenia. Miała dość srebrników, by wynająć najemników, ale, jak pisała, jeden z nich przepadł bez wieści trzy dni po tym, jak rozpoczął służbę. Matka nie miała w mieście wielu przyjaciół. Ludzie pamiętali ją jeszcze jako biedaczkę i ladacznicę, przygarniętą przez szalonego poszukiwacza przygód, ojca Daniela, i porzuconą przez niego. Cała rodzina nie cieszyła się popularnością w Aestaere.
Wiedział, że droga na skróty będzie ciężka... Wiedział, że łatwo może się zgubić. Jeszcze rankiem w gospodzie rozpytywał o mało znany szlak z gór, którym zamierzał iść. Była zima. Stary karczmarz odradzał mu podróż pieszo. Mówił, że w lesie nie znajdzie drogi w takich warunkach. Powinien był go posłuchać. Kilka razy tego dnia przekraczał niby-ścieżki, które kończyły się kilkadziesiąt metrów dalej, jakby wyryte w ziemi specjalnie po to, by go zmylić. Ale nie natknął się jeszcze na drogę, choć przecież pół godziny temu szedł dokładnie na wschód, kierując się wskazaniem gwiazd. Teraz niebo się zachmurzyło i nie mógł już mieć pewności, czy nie skręcił. Kilkakrotnie musiał omijać trudne przeszkody, ale starał się nie zmylić kierunku i parł przed siebie, od czasu do czasu czyniąc znaki na drzewach. Nie był już również pewien, czy potrafiłby je odnaleźć, gdyby postanowił zawracać.
Po pół godziny bezustannego marszu zdecydował się odpocząć. Znalazł śnieżną zaspę i usiadł na niej. Otworzył torby, po czym wyjął z nich żelazne racje. Twardy posiłek ledwie przechodził mu przez gardło, ale jadł, bo wiedział, że musi jakoś uzupełniać siły. Tanie wino rozlało się ciepłem w środku i pobudziło jego członki. Poczuł się lepiej.
Nagle wstał i wypluł jedzenie, które bez przekonania żuł w ustach. Wpatrzył się w zamazaną sylwetkę... poruszający się cień, który przybliżał się od zachodu, dokładnie stamtąd, skąd przyszedł. Słyszał chrzęszczenie śniegu pod stopami podróżnego. Przejął go strach. Sięgnął do pasa po długie stiletto, niezwykle bogaty prezent od ojca, który otrzymał, gdy wszedł w dorosłość. Przechodząc przez zaspę, położył się na brzuchu po drugiej stronie i wpatrzył w zbliżającą się postać. Zakapturzona sylwetka wędrowca zatrzymała się w miejscu, w którym jadł posiłek, dokładnie kilka metrów od jego kryjówki. Daniel zobaczył, jak nieznajomy wyciąga dłoń i podnosi jego torbę, po czym otwiera ją i szpera w środku. Skarcił się w duchu, że ją zostawił. Drgnął, ale uświadomił sobie po chwili, że lepiej się nie pokazywać. I tak nie miał w niej nic cennego. Pieniądze trzymał w sakiewce za pasem. W dłoni wędrowca zamajaczył podłużny kształt... Daniel rozpoznał swój flet.
-Możesz już wyjść, braciszku. - odezwał się znajomy, mocny głos, który zawsze przypominał mu ojca.
Wyskoczył zza zaspy i rzucił się na spotkanie brata. Nie widział go od trzech lat, ale poznałby go zawsze i wszędzie. Ten głos, ten spokój w zachowaniu, duma w postawie. Jego brat był próżniakiem i włóczęgą, ale zawsze wydawał się kimś zupełnie innym... kimś wielkim.
Wpadli sobie w ramiona, wymieniając braterskie pocałunki.
-Edeger... - westchnął Daniel.
-Wyrosłeś. - brodaty, długowłosy mężczyzna zmierzył go uważnym spojrzeniem.
-Gdzieś ty się włóczył? Jak mnie znalazłeś? - pytał rozradowany młodzieniec.
-Gdzie się włóczyłem? Wiesz co? Nie zgadniesz! Byłem marynarzem, pływałem po Morzu Lune i zaciągnąłem się do zakonu paladynów w Uelle na wyspie Kanaa. Mam ze sobą parę świętych symboli i całkiem przyzwoity miecz. Pokazać ci?
-Ty... ty głupcze! Czemu nic nie pisałeś? Matka nie mogła zajść w głowę, co się z tobą stało. Pierwszy raz zniknąłeś na tak długo.
-O, czy rzeczywiście? - Edeger stropił się na moment. -Prawie trzy lata. - mruknął. -Ale spójrz, ile osiągnąłem.
-Wypieprzyli cię z zakonu? - zapytał Daniel, uśmiechając się do brata. Wiedział, że Edeger nie mógł usiedzieć długo na jednym miejscu.
-Kto cię nauczył takiego języka?! - paladyn pacnął go w głowę. Daniel oddał mu kuksańca w brzuch, czując twardą kolczugę pod tuniką. Edeger wykręcił mu rękę, obrócił się zręcznie wokół niego i popchnął brata na śnieg. Oczywiście Daniel wylądował w zaspie twarzą. Jedyne, co mógł zrobić, to zadeklarować kapitulację. Nie miał żadnych szans z tym siłaczem.
Kiedy siedzieli przy ognisku (noc była wyjątkowo zimna, więc bardzo szybko uradzili, że trzeba rozpalić ogień), Daniel zapytał brata po raz drugi, jak tamten go odnalazł.
-Wiedziałem, że wyruszyłeś z Dagarry dwa tygodnie temu. Wystarczyło iść po twoich śladach. Nie próbowałeś się ukrywać, a powinieneś. Na szczęście potem zniknąłeś w głuszy, co powinno zmylić naszych wrogów.
-Naszych wrogów? O czym ty mówisz? - Daniel zakrztusił się jedzeniem.
-To skomplikowane i ma związek z kłopotami matki. Chyba...
-Chyba? Jak to?
-Nie wiem na tyle dużo, żeby wyrokować, czy rzeczywiście coś jej grozi, i czy to ona napisała do ciebie ten list. Tuż przed odwiedzinami w Dagarrze byłem u Laury.
-Co z nią? Jak się miewa?
-Chłopcze... - westchnął Edeger i uśmiechnął się. -Na pewno lepiej, niż którekolwiek z nas. Twoja siostra złapała sobie niezłą partię - przystojnego kupca ze wschodu, który osiedlił się w Domosso. Domyślam się, że jest ciężarna... - mrugnął do brata i pociągnął łyk wina.
-Domyślasz się?
-Nie chciała mi powiedzieć. Chłodno mnie przyjęła, dlatego wyjechałem dość szybko. Jedyne, czego zdołałem się dowiedzieć, to fakt, że miała ostatnio spore kłopoty. Ktoś rozpytywał się o nią w mieście, ktoś kilka razy włamał się do jej domu, jeden ze strażników został znaleziony martwy na schodach w hallu. Słyszałem też, że jacyś ludzie szukają ciebie i wypytują o matkę. Dlatego, nie czekając, wyruszyłem do Dagarry, przykazując tej zołzie, by uważała na siebie i pisała tak często, jak to możliwe. Kazałem jej wysyłać listy do Aestaere. Wiedziałem, że muszę tam pójść z tobą. Niestety, spóźniłem się. Czytałem w twoim pokoju list od matki (na szczęście służąca wpuściła mnie, rozpoznając we mnie twojego wyrodnego brata...). Prawda, poznałem jej pismo... ale mogli ją równie dobrze zmusić do pisania. Może się też gdzieś ukrywać, skoro wypytują o nią. Wielu ludzi wie, że mieszka w Aestaere. List mógł zostać podrobiony. Powinien on już też dawno dojść do Laury (jeśli został wysłany), dlatego boję się, że i ona jest teraz w podróży. Najgłupsze jest to, że nie podróżujemy razem. - Edeger zamyślił się. -Miałem spore szczęście, że cię znalazłem. Od dwóch godzin zaznaczałeś drzewa. Domyślałem się, że poszedłeś skrótem. Musimy uradzić, co dalej.
-Skoro wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie, powinniśmy odnaleźć Laurę. Przynajmniej wiemy, że, jeśli wyruszy, będzie podróżować szlakiem.
-Mam nadzieję, że mężunio zapewnił jej odpowiednią ochronę. Proponuję nie szukać jej na drogach. Ona właśnie, choć nie ukrywa się, jest w najmniejszym niebezpieczeństwie. Dorobiła się sporego majątku i nie pozwoli zrobić sobie krzywdy. Musimy iść do Aestaere, i to jak najszybciej.
-Zapomniałeś o czymś, drogi bracie. Dokładniej mówiąc, o kimś. - Daniel wyraźnie spochmurniał.
-Maera. - westchnął Edeger. -Nie mam pojęcia, gdzie ona jest. Służąca mówiła, że rok po moim wyjeździe przeniosła się do stolicy... Ale szukać w tym mieście jednej osoby... to może zająć cały rok! Byłem tam po drodze, kiedy podróżowałem do Domosso. Ale wtedy nie wiedziałem, że mieszka w Kioro. Ona jest najmłodsza z nas... Tak mało ją znam. Psia kość! - splunął. -Cholera, jeśli coś jej się stanie, będę sobie to wypominał do końca życia. Matka mówiła mi, żebym się nią opiekował...
-Ona sama powiedziała, że da sobie radę. Jest odważna.
Edeger spojrzał na brata i położył mu rękę na ramieniu.
-Z całej naszej czwórki wy dwoje najmniej przypominacie staruszka. Jesteście podobni do matki.
-Nie. Maera jest inna... - powiedział Daniel.
To ją najbardziej kochał z rodzeństwa.
Było po dziewiątej. O tej porze drzwiami i oknami waliły do gospody tłumy stałych bywalców i podróżujących gości. Jedni pili do późnej godziny, inni zostawali na nocleg, jeszcze inni grali w karty albo pytali o kobiety. Maera była tego dnia wyjątkowo zmęczona. Karczemny zaduch nużył ją, zaś całodniowa, ciężka praca wyczerpywała. Ale miała ładną buzię i stary Khagan - właściciel - lubił ją, dlatego dorzucał jej zawsze kilka miedziaków do zapłaty. Często zostawała do późna, żeby mieć oko na pijanych gości, bo reszta dziewek zwiewała do domu, albo upijała się z bywalcami gospody. Khagan nie pilnował tych idiotek... a ona, jako jedyna, umiała pilnować się sama. W zeszłym tygodniu Lena przyszła do niej z płaczem i mówiła, że ma dziecko. Kretynka! Puszczała się z jakimś grubym gwardzistą, który zabałamucił jej w głowie opowieściami o rycerskich czynach.
Maera nie wierzyła w rycerzy. Przypomniał jej się ojciec w polerowanej zbroi... Kiedyś myślała, że to prawdziwy rycerz... Ale odkąd ich zostawił i przepadł na dobre, a matka wspominała o nim tylko ze łzami w oczach, odmieniła swoje zdanie. Edeger, jej brat, był podobny do ojca i nigdy nie było go w domu. Kiedy wracał, zabawiał u nich kilka dni, robił awantury i uciekał. A Daniel... Daniel nie był rycerzem. On był bardem. Lubił zamykać się w pokoju i grać do późnej nocy. Lubił też z nią rozmawiać, razem czytywali książki... Różne rzeczy - od romansów po kucharskie przepisy. Daniel był jej najbliższy. Kiedy jednak i on opuścił rodzinny dom, nie wahała się długo. Matka, choć cała we łzach, nakłaniała ją do wyjazdu.
-Jedź, córeczko. Odszukaj swoje szczęście. Masz dość pieniędzy, masz znajomych i rodzinę w wielu miejscach.
Początkowo mieszkała u ciotki w niewielkim domku pod Kioro, ale nie mogła znieść nudnego życia i ciągłych narzekań pod adresem jej ojca, matki i rodzeństwa. Wyniosła się po cichu i nie zostawiła po sobie żadnego śladu. A teraz była tutaj, bez przyjaciół i bez perspektyw, ciężko pracując na życie. Nie chciała, mimo to, oglądać się za siebie i wracać jak przegrana do domu matki.
Drugiego tygodnia jej pobytu w Kioro pobili ją na ulicy i ukradli większość pieniędzy...
W gruncie rzeczy, była przegrana.
Z zamyślenia obudził ją dźwięk własnego imienia. Ktoś wypytywał o nią, a Khagan pokazywał ją palcem przystojnemu młodzieńcowi w ciemnym płaszczu. Przetarła zmęczone oczy i podniosła się z taboretu. Nieznajomy, podchodząc, wskazał, by usiadła, po czym sam spoczął obok. Wpatrywał się w nią długo i intensywnie.
-Maera Sindael, jak mniemam. - odezwał się w końcu. Jego głos był miękki i przyjemny. Spod długich, opadających na czoło ciemnych włosów patrzyły przenikliwe szare oczy umiejscowione w gładkiej, zadbanej i przystojnej twarzy. Maera, pomimo przyjaznej prezencji nieznajomego, poczuła dreszcz strachu. Znał jej nazwisko, co znaczyło, że musiał też znać jej ojca lub słyszeć o nim. To zaś, samo w sobie, nie wróżyło nic dobrego. Odnalazł ją w takim miejscu, w ogromnym mieście pełnym ludzi. To znaczyło, że jej szukał... że szedł po jej śladach, wypytywał, szpiegował i śledził. I kto wie, jakie miał zamiary.
-Z kim mam przyjemność? - zapytała. -Jak mnie pan znalazł i czego pan chce? - dodała po chwili.
-Ach, nie ma powodu się denerwować. Przyjechałem z bardzo daleka... w interesach.
Głos zmienił mu się nagle na bardzo nieprzyjemny - knujący... Maera drgnęła pod dotykiem jego dłoni.
-Odczep się. - powiedziała po prostu i wstała.
Na jego twarz powrócił łagodny uśmieszek, ale ona nie czekała na to, co powie. Działała instynktownie. Bardzo szybkim krokiem udała się po schodach na górę, skręciła w lewo i wbiegła po drabince na stryszek. Starannie i cicho zamknęła za sobą klapę. Szybko odnalazła swoje posłanie. Zebrała niewielki dobytek, odziała się w ciepły, podszyty futrem płaszcz i rozejrzała wokoło, szukając miedzianego kluczyka. Kiedy znalazła go na krzesełku obok pryczy, podeszła do zachodniej ściany i otworzyła niewielkie drzwiczki. Uchyliwszy je, wysunęła stopę i kopnęła zwiniętą sznurową drabinkę. Jeśli jedna z dziewczyn mieszkających tutaj uciekała z gospody w miasto lub wracała z nocnej eskapady, korzystała z tej naprędce wykonanej drabinki i drzwiczek prowadzących ze strychu na dach.
Na zewnątrz nie było wiele zimniej, niż tutaj, w ich "sypialni".
-Ma? Gdzie idziesz?
Słodka idiotka i jej najlepsza przyjaciółka, Sae, podniosła się z posłania, opatulona w grube koce. Musiało obudzić ją przenikliwe zimno.
-Zmykam. - powiedziała.
-Do ukochanego? - uśmiechnęła się blondynka i mrugnęła filuternie. -Wreszcie znalazłaś chłopca!
-Tak. - powiedziała Maera, po czym, słysząc głosy na korytarzu, zsunęła się raczej, niźli zeszła, po sznurowej drabince. Na dole zakopała się w śnieżną zaspę. Mokra i obolała, przebiegła na drugą stronę ulicy, wpadła w zaułek, obeszła stertę śmieci i skręciła w prawo, idąc w kierunku rynku. Obchodząc wielkie rondo i park, znalazła się niedaleko zachodniej bramy. Wóz, cały zapełniony, powoli podjeżdżał do przodu. Podbiegła do woźnicy i krzyknęła:
-Znajdzie się miejsce?
-Dokąd? - spytał staruch, zatrzymując konie.
-Do Giotty. - powiedziała. Postanowiła odwiedzić ciotkę i poprosić ją o radę, pieniądze lub cokolwiek, co mogłoby jej pomóc.
-Wskakuj koło mnie, mała. - powiedział woźnica. Wiedziała, że miała szczęście i... ładną buzię. Inaczej pewnie by ją zignorował. Wóz był wypchany po brzegi, a miejsca na zydlu niewiele.
-Dziękuję panu.
Dała woźnicy dziesięć miedziaków.
-Zastanawiam się, mała, dokąd ci ludzie podróżują o tej porze? Zdaje się, że więcej ich teraz wyjeżdża, niż przybywa do miasta. A przecież, psia kość, jest zima... śnieży paskudnie, wieje...
-Może nie mają gdzie zimować. - powiedziała i potarła dłonie.
-Ba. Może być, że nie mają. Ale prędzej zdechną z zimna tam - wskazał palcem obszar poza murami miasta. -niż tutaj. No - dodał po chwili. -chyba, że co inne ich wygania, nie?
Nie patrzyła mu w oczy i nie oglądała się. Schyliła głowę i okryła się płaszczem. Wiedziała, że nieznajomy z gospody wypytuje o nią strażników. Chwilę później kątem oka dostrzegła, że podbiega do wozu i wypatruje jej wśród opatulonych pasażerów wozu. Kiedy woźnica uderzył lejcami i konie pociągnęły pojazd za miejską bramę, odetchnęła z ulgą. Zdążyła się obejrzeć, zanim wielkie wrota się zatrzasnęły, lecz nie dostrzegła intruza. Zobaczyła, że za miastem, nieco z boku, po lewej stronie drogi, kilku ludzi trzymało konie w gotowości. Rozpalili własne ognisko. Mieli miecze i podróżne płaszcze.
Domyśliła się, że ma to coś wspólnego z jej osobą. Odszukała w torbie ozdobny sztylet, który dała jej matka - była to jedna ze zdobyczy ojca. Trzymała dłoń na rękojeści przez cały czas trwania podróży.
Autor: Jarlaxle
|