Drużyna żulizcienia
Minęło parę lat.
Wandal'f przez ten czas miotał się po całym Wśródglebiu w poszukiwaniu informacji
na temat pierścionka. W końcu w stolicy Garnodoru - Main Street znalazł jakąś starodawną książkę
pisaną łaciną kuchenną, gdzie autor zamieścił informacje o pewnym przedmiocie, który zapewniał
nosicielowi niewidzialność. "Czekaj, coś już takiego widziałem!", pomyślał Wandal'f
niezbyt trzeźwo, gdyż był już po paru mocniejszych od namiestnika Dentozorda, i czytał dalej.
Okazało się, że przedmiotem tym jest pierścień ("To-to ma Fred, ten kurduplas z Szajer!"),
który wykuł sobie dawno temu wielki władca ciemności, Monsieur Saurus, szef Marmuru. Po cholerę
go zrobił, tego za Chiny nie było napisane w knidze (chyba żeby podglądać orczyce), ale podobno
Saurus stracił go w wielkiej wojnie z Garnodorem, gdy Izydor, syn Elemelka odciął mu go z ręki.
Stary El-Rondel z zazdrości chciał wrzucić błyskotkę do ognistej góry Ale-ruiny, lecz Izydor nie
zgodził się, ponieważ dzięki pierścionkowi miał szansę wejść na mecz wodnego polo bez biletu.
Niestety niedługo później, jadąc dokądś tam, poślizgnął się, uderzył głową w wodę i zmarł, a
pierścień zaginął. Oczywiście o śmierć Izydora posądzano później Ilustratorowi ducha winnych
orków, którzy akurat tamtego dnia oddawali mocz do rzeki milę dalej.
"Ciekawa historyjka", pomyślał Wandal'f Szarobury, miszcz nad miszcze, prawie
zasypiając. Na końcu paplaniny była instrukcja jak rozpoznać ten tzw. Jedyny pierścień
("Jedyny? Czemu jedyny?", zdziwił się Wandal'f, wiedząc, że na świecie jest dużo
tandetnych ozdóbek, w końcu sam nosił na palcach u nóg 32). W każdym razie autor radził, aby
wrzucić obrączkę do ognia i wtedy ukarze się napis w małpiej mowie Marmuru:
"Eins, zwei oder drei!" co znaczy mniej więcej tyle, co zostało pokrótce streszczone
na początku tego tekstu (patrz: sama góra). "No, no", zamyślił się wspaniały czarownik.
"Muszę wrócić do Szajer i zobaczyć ten pierścioneczek!" Wyskoczył więc przez okno z ósmego
kręgu Main Street i pognał na swym wiernym rumaku Ziemistokrzywym (skradzionym królowi Bohunu,
Teofilowi de Grejt). Dzień i noc jechał bez ustanku gdy w końcu dotarł do Bad End.
- Ożesz kur**, już żeśta przyjechali? - zdziwił się jakiś chobit, biorąc Wandal'fa za nogi i
ściągając z siodła na ziemię.
- Ej, co pan, kurhan, zgupłeś? - miotał się Wandal'f pokazując swój oryginalny i jedyny w swym
rodzaju tatuaż na prawym półdupku, mówiący "To je Wandal'f, nosiciel płomienia Anoru i HIV".
- Sora, alem myślał, że już te Niezguły przyjechały, na czarnych koniach, patataj, patataj!
- Nie, debilu! Mój Ziemistokrzywy to je biały, bo go przedwczoraj prałem! Zresztą skąd wiesz,
że przyjadą? - zapytał podejrzliwie Szarobury, łapiąc chobita za schaby.
- No...bo tego... już depeszę wysłali do Zielonego Smoka, żeby im osiem pokoi zarezerwowali. -
ucieszył się głupek.
- Dobra, masz tu miedziora i nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś!
- No to graba!
Wandal'f zapukał do mieszkania Freda.
- Ej, kurna już dzisiaj dałem na WOŚP! Poza tym jest trzecia w nocy, żule! - odezwał się zaspany głos.
- To ja L'ecler, znaczy ten... eee - czarownik spojrzał za majtki. - Wandal'f Szarobury!
- Dobra, dobra, a ja jestem Fred Flinston! Wandal'fa niema od kilku lat, pewnie już gryzie glebę!
- Nie, żyję, ale mnie podagra męczy i chyba mam pierwsze objawy Alzheimera.
- Niech będzie. Wlazł! - to mówiąc chobit szarpnął drzwi, zapominając, że otwierają się
w drugą stronę i wyrwał je z zawiasów.
- Eee...ładnie tu masz i w ogóle, ale... no gdzie masz pierścień? - Szarobury delikatnie
zasugerował pokazanie błyskotki.
- Nie wiem, chyba tam gdzie go zostawiłeś, nie? - odparł Fred, wyciągając flaszkę zza pazuchy.
- Jep, tak jak myślałem, nigdy nie zajrzał do książki. - powiedział do siebie czarownik po kolei
wyjmując książki z regału, potrząsając nimi i wywalając na podłogę. - Jest! Patrz i ucz się!
- Piękny! - powiedział nieprzytomnie Fred.
- Też tak myślę! - ucieszył się Wandal'f, poprawiając fryzurę.
Czarodziej wrzucił obrączkę do popielniczki, gdzie dogasały pety po skrętach.
- Ale z ciebie żul - obruszył się chobit - taki ładny pierścionek.
- Ale patrz, jełopie, nic mu się nie stało! - rzekł Szarobury, dumnie prezentując przedmiot.
Fred rzucił się w stronę czarownika i zaczął oglądać jego rękawy. Ku jego rozpaczy wypadło z nich
tylko pięć asów i stadko królików. Ani śladu zapasowych pierścieni.
- A tera patrz i uważaj - podniecił się Wandal'f - Widzisz te napisy?
- Po elfowemu? - ucieszył się Fred, chełpiąc się swoją nieznajomością języków.
- Nie, debilu, w małpiej mowie Marmuru - wycedził powoli Szarobury, patrząc jakie wrażenie zrobi
to na małym chobicie. Żadnego, stwierdził z niesmakiem.
- Przeczytaj. - zażądał chobit.
- Ekhm... nie będę czytał w oryginale, bo byś mi się tu zejszczał ze strachu. Innymi słowy napisane
je tu:
"Ence, pence na której ręce pierścień nosi wujek Zosi?"
- Przepiękne - burknął Fred, budząc się z głębokiego snu. - I co to, kurna, znaczy?
- Nie wiem! W każdym razie to potężny przedmiot. Dobrze by było więc go...
- Wywalić! Po kiego mi taki badziew!
- Nie. Zaniesiesz go do Ryfendel. - postanowił Wandal'f.
- Co? Ale dlaczego akurat tam?
- Bo tak się składa, że mam bilet.
- To sam tam jedź!
- Hem... ale wiesz... w moim wieku, poza tym chyba mam chorobę lokomocyjną i tyfus...
- Jasne. Jak zwykle masz pewnie rację... Dobra pojadę tam. - zdecydował kurdupel.
- No to graba, w porządalu, co? - uradował się magunio.
- Tja... Kurna.
- Jaki łom, kurna! Frajer jakich ze świecą! Chłe, chłe, chłeeeee. - dobiegł głos zza okna.
Wandal'f wziął swoją użyteczną różdżkę i zbił nią szybę.
- To Sam Dziamdziak! - wykrztusił Fred.
- Sam we własnej osobie i nie jestem żadnym gadułą ani Gadułą, ja po prostu czasem... - nie
dokończywszy, osunął się na ziemię po zręcznym ciosie czarownika.
- Zabierzesz tego skurla ze sobą - stwierdził Wandal'f, opróżniając kieszenie podsłuchiwacza.
- Co? Za jakie grzechy? - Fred zaczął bić pokłony do Allacha, ale na nic to się zdało.
- Bo tak i już! - krzyknął czarownik tonem nie znoszącym sprzeciwu i w mig urósł w oczach,
że aż rąbnął łbem w sufit. - Oj, cholera! Ja wychodzę, spotkamy się Pod Napalonym Kapucynem,
w Beer! Aha, byłbym zapomniał, nazywasz się pan Dundermill i jedziesz do Byklandu, żeby kupić
tam mieszkanko. Weźcie ze sobą tego łachmaniarza, Peralgina Taka, a jego Mary Brendywsiok będzie
czekał w Byklandzie.
- Po jakie licho dajesz mi jeszcze dwóch obwiesiów? - rozpaczał chobit.
- Ano, sprawy czarowników, nie mogę powiedzieć - ucieszył się Wandal'f i poszedł sobie.
Minęło parę tygodni, bo Fred musiał spakować manaty i koniec końców w końcu wyruszył z Samem i
Peralginem. Wcześniej opchnął Bad End Badjeansom z Sakerwilli, żeby nie musieli już kraść
kartofli itp.
- Daleko jeszcze? - jęczał Peralgin, zwany potocznie Pikerem, a nawet Picią, kiedy zrobili już
34 metry od Bad End i wchodzili w ciemny las.
- Coś koło tego tamtego - odparł Fred, wskazując nieokreślony punkt na horyzoncie.
- Albo jeszcze dalej! - dodał Sam, śmiejąc się okrutnie.
- Kiedy obiad? - dopytywał się Piker-Poker.
- Obiad. - rozmarzył się Dziamdziak i uderzył głową w ziemię.
- Patrzcie, czarny jeździec! - Fred próbował odwrócić uwagę towarzyszy od jedzenia, którego
przecież nie zabrali.
- A kolacja chociaż będzie? - nie dawał za wygraną Peralgin.
Fred aż ucieszył się gdy naprawdę zobaczył przed sobą galopującego konia, na którym ledwo
utrzymywał się zakapturzony jeździec, cały w czerni, który co chwila spadał z rumaka i ciągnął
się po ziemi.
- Kryjmy się! - zawołał z nieukrywaną radością i chobity wskoczyły w trzy ustawione przy drodze
beczki z piwem.
Niezguła podjechała blisko i nagle z jednej beczki wychylił głowę Sam Dziamdziak, trochę już spity,
podśpiewując:
- Hej, głupi Niezguło! Zgadnij w której bece pierścień!
Nie na żarty wkurzony upiór ze złości skopał oby trzy beczki, które zaczęły toczyć się w dół.
Gdy w końcu rozbiły się na jakichś drzewach, zapiwione chobity wylazły ze środka, by spotkać
się oko w oko z grupą elfów.
- Los idiotes karamboles unsere cerveza! - wykrzyknął jeden z elfów w swym języku.
- Scheisse! Nicht balangas? - powiedział inny.
- Dlaczego wy w naszych beczkach jesteście? - zapytał chobity elf na przedzie.
- No cóż, wszystko zaczęło się gdy szliśmy na zakupy po drugiej stronie lasu, ponieważ tam
hipertarg Żeą miał dziś przecenę różowych garnków do muchomorów, gdy nagle z nieba nadleciały
trzy wielkie kury na jednej nodze i recytując azerbejdżański przekład Pana Tadeusza od tyłu,
stoczyły walkę z pięciometrowym robakiem w koszulce Jabby Huta. Wtedy nadleciała mucha władająca
plastikowym toporem i zażądała od nas biletów na mecz quidditcha dla nudystów. Niestety mieliśmy
tylko w trzecim rzędzie, więc razem z wężoustym barmanem utopiła nas w łyżce dziegdziu. Na szczęście
w porę nadszedł trzygłowy miś Kolargol i dzięki swym mocom Dżedaj zrobił nam lewatywę, dzięki
której przeżyliśmy. Niestety, chwilę później krogulczy osioł z żółtymi zębami, szukający zemsty
za kochanka - lalusiowatego łososia, zjedzonego przez niedołężną trollicę wrzucił nas do tych
beczek. - rzekł Peralgin.
- Hmm...To całkiem możliwe - odpowiedział przedni elf. - Jestem Gilbert Ingliszman z rodu Finlanda,
cioteczny kuzyn drugiego stopnia wujka macochy Memalda Multiriona, a po matce praprawnuk Zulusa Czaki.
- Ja zaś jestem Fred X. Badjeans, przybrany syn Billba Badjeansa. Moim prawdziwym ojcem był
Tanio Badjeans, a matką.eee.nie pamiętam.
Gilbert i inni elfowie spojrzeli na siebie znacząco i zaczęli szukać czegoś w ziemi, kopiąc rękami
i nogami.
Fred nie tracąc animuszu kontynuował:
- To jest Sam Dziamdziak, syn Szastprasta Dziamdziaka, a to Peralgin z rodu Taków, syn Paladyna.
Nagle Gilbert podał mu wygrzebaną z ziemi dżdżownicę.
- To taki rytuał. Każdemu spotkanemu towarzyszowi dajemy robale do zjedzenia. - podał je także
Samowi i Pikerowi.
- Dzięki - wycedzili wszyscy trzej i każdy dał swoją dżdżownicę chobitowi po prawej, więc chcąc,
nie chcąc Sam musiał zjeść wszystkie.
- Masz swój obiad! - zaśmiał się Fred. Sam nie był mu dłużny i podstawił mu nogę, gdy ten chciał
podziękować uszatym za gościnę, skutkiem czego wylądował na butach jakiegoś elfa. Peralgin nie
chcąc pozostawać biernym, związał ich obydwu sznurówkami, gdy później siedzieli wraz z elfami
przy ognisku, a Fred za to wrzucił mu kiełbasę do paleniska. Sam oddał mocz do kubka z winem b
Peralgina, a ten wrzucił mu plecak w przepaść, Freda zaś zdzielił patelnią. Nie zdziwili się
zatem, gdy następnego ranka, po zbudzeniu, nie widzieli już żadnych elfów w okolicy. Idąc dalej
natknęli się na farmę Ma(r)gota, miejscowego farmera i nasienia zła. Jak zwykle zresztą starali
się podpieprzyć mu parę kilo pieczarek i jak zwykle zostali poszczuci jego psami. Już miały ich
zagryźć gdy pojawił(a?) się Mary.
- Zostaw ich Ma(r)got! - wykrzyknął Brendywsiok.
- Eh, no dobra - powiedział ze smutkiem farmer - tylko chciałem się zabawić. Worg, Kiełbasa!
Do nogi!
- E, Mary kochany! - Peralgin uściskał przyjaciela (czy może kogoś więcej?).
- Hej, pokaż moje nowe mieszkanko - wtrącił się Fred, nie mając zbytniej ochoty na oglądanie
czułości dwóch chobitów.
- Dobra, spox! Po co te nerwy? - obruszył się przewrażliwiony Mary. - Mieszkasz koło Byczego
Dworu, panie Badjeans.
- Dundermill! Jesteśmy tu incognito, łosiu.
- Spoko, Fred. - zachichotał Mary.
- No to wporządalu! - uradował się Sam, klepiąc wszystkich po plecach, a nawet niżej.
- Hej, to było całkiem fajne, mógłbyś to zrobić jeszcze raz? - ucieszył się Piker, ale zaraz
mina mu zrzedła, gdy zobaczył spojrzenie Mary.
- Komu w drogę temu kopa na rozpęd, czy jak to tam mówią - rzekł Fred i powędrował do swojego
nowego domu.
- Zara, zara! - zatrzymał go Mary - wyniuchałem tu jakiś większy przekręt. Czyżbyście zamierzali
wyrwać się z Szajer?
- Tak, tak.To znaczy nie!
- Szkoda, bo myślałem. - zasmucił się Brandywsiok.
- Nie myśl tyle, tylko rób co ci każą - dodał okrutnie Dziamdziak, kiedy ujawniły się jego
despotyczne zapędy.
Po tej krótkiej, ale jakże trafnej wymianie zdań wszyscy walnęli się do wyr i spali aż do następnego
dnia. Azaliż, gdy noc już odeszła w niepamięć ocknęli się w ten piękny nowy dzień i Fred wraz z Samem
zaczęli pakować toboły. Po czym, zamknąwszy pozostałych dwóch chobitów w komórce pod schodami,
uciekli na wschód. Zawsze na wschód.
- Aleśmy ich wytentegowali, co nie, panie Fred? - podniecił się Dziamdziak.
- Tjaaa. - ziewnął Badjeans, od rana jakiś taki senny.
Wtem zza zakrętu wpadli na nich Peralgin Tak i Maryan (tak brzmiało jego pełne imię) Brandywsiok.
- Nie z nami takie numery, Badjeans - zaśmiał się Mary.
- Tak! Bujać to nas, ale nie my! - dodał Piker, jednak po chwili spostrzegł, że coś porąbał. - Tak
czy inaczej, nie uciekniecie nam.
Fred westchnął ciężko. Wiedział, że dłużej i tak nie można tego było ukrywać. W końcu to jego
friendsy i należą się im jakieś wyjaśnienia.
-(ciężkie westchnienie) Wiedziałem, że dłużej i tak nie można tego było ukrywać. W końcu
jesteście moimi friendsami i należą się wam jakieś wyjaśnienia. Zostałem wybrany przez wielkiego
czarownika, Wandal'fa Szaroburego.
W tym momencie oba chobity zaczęły tarzać się ze śmiechu, co wywołane było faktem nazwania
Wandal'fa "wielkim czarownikiem".
- .aby wykonać bardzo ważne zadanie. Ten oto pierścień - to mówiąc wyciągnął go zza
pazuchy - należy odnieść do niejakiego El-Rondla z Ryfendel. To moja misja i mój cel. Moje
miasto i moje ziomale. Moje.
- Starczy już tego, Badjeans. - przerwał mu brutalnie Maryan. - Idziemy z tobą.
- Nie wiecie w co się pakujecie. To gówno jest o wiele głębsze i bardziej śmierdzące niż
wygląda. Wielu z nas może nie wrócić żywymi z tej wyprawy.
- Wzięliśmy trochę Playchobitów. - wtrącił nieśmiało Peralgin.
- To kiedy ruszamy? - spytał Fred.
Ruszyć, ruszyli od razu. Na początku spotkali grupę początkujących Niezguł. Na (nie)szczęście
zdołali im uciec za Brandywódę. Następnym etapem ich podróży miał być Niemłody-już-Las. Szli
sobie, i szli, wesoło pogwizdując, podśpiewując, nucąc i wyjąc, gdy nagle śpiący nastrój Freda
udzielił się wszystkim. Doszli do jakiegoś strumyka nad którym rosła wielka palma i usnęli.
Wtem palma zaczęła się ruszać! Złapała za zady Peralgina i Mary i nawet Freda, jednak Sam zdołał
uniknąć straszliwej śmierci. Najsampierw próbował zadźgać drzewo sztyletem, azaliż nie za bardzo
mu to wychodziło. Po wielu próbach, w końcu się poddał.
- Czy-li ci palma nie odbiła? Jak mam cię zarąbać?
Nagle na horyzoncie pojawił się wesoły dziadunio w gumowcach do pasa i kapelusiku z zatkniętym
piórem pingwina.
- Hop, hop! Tutaj, panie bobrze! Zadyma na 102! - zawołał Dziamdziak.
- Oj, czegóż chcą te małe ludziki, do cholery?
Czyż nie widzą, że bolą mnie już nery?
Nikt im wyjaśnić tego nie może?
Ach, chyba Bom Tomato im pomoże! - zaśpiewał dziwny przybysz.
- Twa pomoc byłaby nie od rzeczy!
Ale rzeczywistość tutaj skrzeczy.
Jak maciupki popierdółka taki
Zabierze palmie te pędraki? - odśpiewnął mu Sam.
- Trochę mnie wkurza twoje śpiewanie
Jako, że podłe to jest fałszowanie.
Ale ode mnie oczekuj pomocy
Zobaczysz co w Boma mocy! - naraz wyciągnął zza pasa gwintówkę, model no.5, ulepszona
wersja, i jak nie trzaśnie, jak nie świśnie, i już palma bez ruchu leży.
- Dzięki, ty dziwna istoto. - rzekł Fred, zdrapując warstwy gumna, co osiadło na jego ślicznym
kubraczku.
- Ej! To ja mam śliczny kubraczek! - zdenerwował się Bom Tomato.
- Ty-ej, stary! Nie wiesz może jak stąd wyjść? - spytał się, łagodząc sytuację, Piker.
Tomato zaśmiał się: - Koleś, ty gadasz do mistrza! Ale zaraz, za przysługę przysługą odpłaćcie.
Chodźta do mojej chaty, moja cna żona Borówka, czy jak jej tam, zrobiła dziś ciasto. Nie zaszkodzi
wam spróbować, a i mnie się mniej ostanie (co szczęściem jest niezmierzonym).
- Dobra, byleś nas nie otruł. - ostrzegł Badjeans.
- No to jazda! Wio!
I poszli. Znów przeszli kawał lasu, może nawet nie w tę stronę co chcieli, ale w końcu znaleźli
się na ciemnej polanie gdzie w oddali majaczyła rozwalająca się, gliniana lepianka.
- Witajcie w moim królestwie. Ja to ja, czyli Bom Tomato, Tomato Bom!
- Ja to też ja, Badjeans Fred, a to są moi towarzysze, znani z imion i nazwisk, ale to już
kiedyś zostało powiedziane.
- A i ja nie chciałbym wiedzieć - odparł Bom, patrząc na chobity z odrazą. - Widzieliście może
ostatni odcinek "Złoto polskich"?*
- Oczywista! Marcysia kocha Zbysia, co synem jest Rysia, a pan Zenek woli Genię, co ją poznał
w trzeciej scenie!
- Bomie Tomato!! - odezwał się basowy głos.
- To moja żonka, Aronia, czy cuś - szepnął Bom. Chobity ujrzały grubą, obleśną babę odzianą
w płócienny wór.
- Co robisz o tej porze w tak podejrzanym towarzystwie?
- Ależ, madam, to są goście, którzy przyszli spróbować twojego ciasta!
- A to co innego! Witajcie, mili przybysze. Nazywam się Jagoda. Wejdźcie, proszę.
- Wolałbym nie - odparł Mary - mam klaustrofobię. W zamkniętych przestrzeniach czuję się jak
w klatce!
- Biedne dziecko. No cóż, gdybyś jednak zmienił zdanie, to już byłoby z pewnością za późno. W
końcu dochodzi piąta. Bomie, czas ci wypić ziółka, nieprawdaż?
- Oczywiście. Wchodźcie, wchodźcie. A ty Mary, uważaj na wilki. Ostatnio się tu coś rozpanoszyły!
Wewnątrz było całkiem przytulnie, jeśliby nie liczyć zwieszających się zewsząd pajęczych sieci,
jakiejś cieczy na podłodze, biegających wkoło szczurów i rzeszy rozwydrzonych dzieciaków.
- Eee.Bomie, jeśli łaska, co mógłbyś mi o tym powiedzieć? - spytał Fred, mając na myśli pierścień.
- Czysty szmelc. Na złom z takim i już!
- Czy jednak nie pociąga cię władza jaką on daje?
- Walić władzę! Fuck the law - Bom rozpiął swój kubrak, ukazując koszulkę z symbolem anarchistów.
- Bomie, opanuj się, na Ilustratora. - zakrzyknęła Jagoda, czy jakoś tak.
- Och, Fred. - szepnął Tomato, co sprawiło, że chobit nieco się odsunął z niesmakiem. - Nie o
to chodzi. Ja mam żonę, widzisz.
- Na nic takie wymówki, zboczeńcu! - żachnął się Badjeans.
- Kiedy ja. naprawdę, nikt mnie nie rozumie! Wszyscy tylko chcą bym się śmiał i śpiewał, ale to
nie takie łatwe, w tym ponurym świecie. Zewsząd otacza nas smutek i przygnębienie. A do tego
jeszcze to cholerstwo - wskazał na zgraję bachorów oblegających grupę wędrowców dookoła. Jedynie
ogień odstraszał ich przed podejściem bliżej. - Sam widzisz, że niełatwo zachowywać dobrą minę do
złej gry. Poza tym to i siamto, i do tego jeszcze tamto, ale nade wszystko tego i ten tego i
wsioryba, w dodatku ple, ple, ple.
Ale Fred nie słuchał. Odpłynął już dawno w krainę snów.
- Mówiłem, żebyś do ciasta nie dodawała tych grzybków! - westchnął Tomato.
Gdy chobity w końcu się ocknęły, Fred zauważył, że mimo wszystko wolałby już nie mieć do
czynienia z Bomem, jego żoną i jej ciastem. Czym prędzej więc uprzejmie się pożegnali i wybiegli
na świeże, nietoksyczne powietrze, zbierając resztki Mary sprzed chałupiny. Niestety jednak,
zaraz za nimi pośpieszał Bom Tomato.
- Szybciej, to może go zgubimy! - nie tracił nadziei Fred.
- Nic z tego, wciąż siedzi nam na ogonie - zauważył Peralgin.
- Może mu wpier*****, co? - spytał łagodnie Sam.
- Sam, sam mu nic nie zrobisz, bo widzisz że on sam jest potężny jak sam Ilustrator! - powiedział
Fred (sam!).
- Ej, kurhan, poczekajcież! - zawołał Tomato i zatrzymał zgraję kurdupli, używając swych
nietuzinkowych mocy. - Chciałem wam tylko rzec, że jeśli spotkają was jakieś kłopoty, to
zagwiżdżcie w to! - dodał, ukazując gwizdek (instrument dęty, plastikowy) nieokreślonego koloru
z wyrytą inskrypcją.
- A co tu je napisane? - Zapytał Mary.
- Ażebym ci ja to wiedział. - zadumał się Bom i umilkł.
- E.tego, to my już może pójdziemy. - wtrącił Fred.
- Jasne. - zgodził się Bom. - Tylko odwiedźcie te Kurhany, to niezła atrakcja! - powiedział i
zaczął rozdawać chobitom przewodniki w 8 językach, czapeczki, baloniki, ulotki i tony innych
bzdetów. - Pamiętajcie! Wstąpcie do Unii! - dodał na odchodnym i zniknął.
- Dżiz! Niezła soc-propaganda, nie ma co - zauważył Sam.
- He, ale można by było tam pójść - stwierdził Badjeans, przeglądając foldery.
- Według mapy to tuż za lasem, jakieś kopce kościuszkowskie tam są, czy inny czort. - rzekł Peralgin.
- Kto pierwszy ten fujara! - zakrzyknął Mary i podpędził w stronę Kurhanów. Za nim peleton, łeb w
łeb biegną pozostałe chobity.
- Oż, kur. - zakrzyknął Mary, widząc widok jaki się rozciągał na tej szerokości geograficznej.
- .hany! - ucieszył się Piker szykując łom. - To do otwierania! - wyjaśnił, widząc miny, jakie
stroił Fred.
Tak więc weszli we mgłę, która okrywała niegościnny Gościniec nieprzejrzanym całunem i nie minęła
chwila, a już się wszyscy pogubili.
- Mary! Peralgin! Sam! - krzyczał bezustannie Fred. Wtem ujrzał otwarte wrota do jednego z Kurhanów,
obok którego leżał łom Pikera i strzęp łachów Sama.
- Czas działać! - wycedził Fred i krzycząc jakieś głupoty wpadł do środka. Tam znienacka dopadł
go upiór! Straszliwy, obrzydliwy i chyba tylko z tą Jagodą, czy jak ją tam zwum, równać się mógł.
Fred, jak każdy normalny chobit w tym wypadku, opadł bez sił na ziemię.
Jaką godzinkę później zbudził się z przeklętym bólem głowy. Znajdował się w jakiejś komnacie
grobowej, czy coś, zapewne w jednym z pradawnych kurhanów. Obok niego siedziała reszta
przyjaciół, znaczy tych, co z nim wyruszyli.
- Mocny bimber, bym powiedział - rzekł Sam, wychylając kielona.
- Zgadza się - odpowiedział Mary, staczając się na posadzkę.
- Bez wątpienia - dodał Peralgin, plując przeciągle.
- Cóż za pomysły?! - wrzasnął Fred, biorąc flachę od spitej braci. - "Wino owocowe 28%"???
Nie mamy przypadkiem zadania do wykonania?!
- Nie żachaj się tak, spoko, mamy czas. - mruknął Sam i zaczął gryźć glebę.
Wtem opilców odwiedził upiór!
- Chciałbym zauważyć, że w tym jabcoku znajduje się środek na przeczyszczenie. Wasze dni
są policzone. - zaśmiał się szyderczo.
Wtedy Fred zrobił, to co miał zrobić. Bez namysłu, to był impuls. Ułamek sekundy wystarczył.
Zagwizdał w gwizdałkę Boma.
Przeszywający dźwięk sprawił, że chobity wytrzeźwiały w mig. Nagle zza kamiennych drzwi dało
się słyszeć pukanie.
- Kto tam? - spytał upiór!
- Ja z gazowni - powiedział Bom Tomato i wypalił z fuzji prosto w wizjer. Upiorny pan padł
martwo na miejscu. Drzwi powoli otwarły się, ukazując mutanta w całej okazałości. W surducie
Gucciego i kaloszach Armaniego. Trzeba rzec, że każdą część jego ubioru stanowiła kradziona
odzież.
- Pyrrusowe zwycięstwo - zasmucił się Dziamdziak, wskazując na zbitą butelczynę po jabolu.
- Pewno jaki rykoszet - wyjaśnił Bom.
- Następnym razem uważaj - ostrzegł go Piker, pokazując wcale nie to o czym myślisz. Bo pokazał
mu zaciśniętą piąchę.
- Bo jak nie do wpier*** - zaśmiał się Sam i wyszczerzył zęby do Harry'ego. O tak, Sam miał w
plecaku plakat Harry'ego Pottera z piaskiem pod oczami, który nieustannie szczerzył zęby.
Fred wymierzył mu policzek, jednak nie trafił.
- Nie bij Harry'ego - zaprotestował Sam, kryjąc łzy w oczach.
Piker, chcąc przypodobać się Fredowi, zasadził mu kopa, jednak pech chciał, że trafił Mary, co
zaważyło na przyszłości ich związku.
- Nie bijta się chopoki - rzekł Bom i zniknął.
- Chodźmy, chciałbym jeszcze dziś dojść do Beeru.
Do Beeru nie było wcale daleko, ale gdybyś był takim kurduplem, to nawet do kibla byś nie dotarł.
W końcu jednak czwórce chobitów udało się osiągnąć cel. Miasto Beer było małe i zapyziałe, ale
miało fast-food "Pod Napalonym Kapucynem", który jednocześnie był klubem dla gejów i
miejscem spotkań tutejszych szumowin.
Mimo protestów bramkarza, chobity siłą wdarły się do osady i zaczęły torować sobie drogę do
oberży.
- Mam nadzieję, że dadzą tam coś do żarcia - zaczął Mary, kosząc przechodniów grabiami.
- I do picia - kontynuował Sam, który rozmarzywszy się, zahaczył głową o krawężnik.
- Na pewno - uciął krótko Fred - jeśli, oczywista wzięliście forsę.
Piker, Mary i Sam popatrzyli po sobie z bezradnością.
- Dzisiaj ty stawiasz - wykombinował Piker, wskazując Badjeansa.
- Oż wy żule zaje****. - zasmucił się Fred, opróżniając kieszenie.
I tak oto, wesoło rozmawiając, chobity rzuciły się do środka karczmy.
- Schowaj pierścień - krzyknął Sam do Freda, gdy ginęli razem w tłumie. Badjeans jakoś dopchał
się do lady, gdzie spoczywał jakiś tłusty człowiek.
- Hej, to ja Dundermill! - zawołał Fred. Mężczyzna zbudził się z drzemki.
- Przepraszać, ale medytowałem - próbował się tłumaczyć, co Badjeans-Dundermill skwitował
powątpiewającym gestem środkowego palca. - Nazywam się Bar(li)man Masmix. Prawda w oczy kole,
co, panie Badjeans? - zachichotał.
- Skąd wiesz, że nazywam się.tak jak powiedziałeś? - wzruszył się Fred.
- Bo tu jest napisane - powiedział barman i wskazał na list od Wandal'fa.
- Dawaj to! - chobit rzucił się na kartkę papieru zapieczętowaną plasteliną. Roztworzył ją
niezwłocznie. Oto co wyczytał z parszywego pisma czarodzieja:
Drogi Fredzie Badjeans Dundermill, znaczy!
Kiedy będziesz czytał te słowa (jeśli ten wieśniak Masmix oczywiście dostarczy ci mój list, w końcu
dałem mu tego miruvora*, nie?) to prawdopodobnie będę leżał w jakimś rowie z potwornym bólem głowy
(po pojedynku z jakimś złym czarnoksiężnikiem, rzecz jasna). Nie trać jednak nadziei! Masz szansę
spotkać mojego przyjaciela, Dżipa, on się tobą zajmie.
Lots of love
Wandal'f
PS. Nie wkładaj go na palec już nigdy więcej!
PPS. Nikomu w ogóle nie mów, że go masz!
PPPS. Sprawdź czy nie zostawiłem może kartofli w garze!
PPPPS. Upewnij się, że Dżip to na pewno Dżip. Naprawdę nazywa się Argon, a pod koniec książki
zostanie królem.
PPPPPS. Wszelkie pytania kieruj do biura obsługi klienta!
PPPPPPS. Nie wiem co pisać, ale naprawdę lubię liczbę 7. Więc jeszcze jeden pe-esik!
PPPPPPPS. To już ostatni.
PPPPPPPPS. Nie mogłem się powstrzymać, ale już kończę. Na pewno.
PPPPPPPPPS. A wiesz, że Niezguł jest 9?
PPPPPPPPPPS. A to, żeby była pełna liczba P!
PPPPPPPPPPPS. Chociaż 11 to liczba pierwsza.
Wandal'f
- A niech mnie kulę biją! - Masmix zachłysnął się, widząc co tam Wandal'f napisał.
- Ożesz kurhan, nie mów co! - prosił Fred, który był dopiero w połowie listu.
Gdy koniec końców skończył, zażądał, aby Masmix zaprowadził go do jego boksu, to je pokoju.
Po drodze chobit zbierał swoją wesołą kompanię, która walała się po kątach oberży. Wchodząc do
izby ujrzeli dziwnego człowieka odzianego w różowe pończochy i kapelusz z pawim piórem. Co
najdziwniejsze, znajdował się w ich pokoju.
- Kelner! W tym pokoju jest człowiek! - zawołał na skargę Badjeans.
- Cichaj Fred. To ja - Dżip! - szepnął Dżip uchylając rąbka tajemnicy.
- A może rombka, co? - zachichotał Piker, który zawsze był dobry z matmy.
- Wchodźta no tu, to cosik wam powiem. - zaprosił do nieswojego pokoju tajemniczy wędrowiec.
Chobity ostrożnie przesunęły się w stronę izby.
- Staram się nie rzucać w oczy - rzekł Dżip nakładając na twarz maskę Pałer randżers jako że był
randżerem, znaczy strażnikiem.
- Zaraz, zaraz - wtrącił się Fred - jak masz naprawdę na imię?
- Podchwytliwe pytanie. Ale. Argon!
- I zostaniesz na koniec królem? - dopytywał się Badjeans.
- No nie wiem. Chyba. - Dżip rozmarzył się tak, że aż musieli go siłą ściągać na ziemię. Z
jego kieszeni wypadła garść niebieskich migdałów.
- O tym myślałem cały dzień! - ucieszył się Argon zbierając. - Ale oczywiście też o was.
Wandal'f mówił mi że przyjedzieta. Tak mię się zdaje. W każdym razie nie może teraz z wami
jechać, bo.bo ma ważne sprawy i już!
- Niemłoda wymówka - westchnął Sam.
- Ależ z ciebie cham, Sam! - wkurzył się Mary. - Ja to miałem powiedzieć!
- Spoko, nie bijta się chłoposzki. Chciałem wam rzec, że Niezguły są tuż za wami! - Wtem kamera
pokazała Niezguły które katapultowały się za bramę Beeru (niektóre nie trafiły) i biegły do gospody!
- Ale nie bójta żaby - kontynuował Argon. - Ja was uratujem.
I wyjąwszy fajkę, w celu jej zapalenia, podpalił sobie maskę PR i złamał fajkę na ćwiartki.
- Już to, k***a, widzę. - skomentował Fred.
Autor: Harry Lord of Aliens
|