ŚNIEŻYCA
Część I opowieści z Doliny
Byliśmy częścią karawany ciągnącej z odległego Luskanu.
Wiozła ona bogate płótna i dzieła sztuki, za które tutaj,
na północy, u bardziej skorych do wydania pieniędzy, dostać
mieliśmy krocie, jako zapłatę za ochronę wędrujących kupców.
Zmierzaliśmy w stronę Dziesięciu Miast Doliny Lodowego Wichru,
a dokładniej ku Bryn Shander, miasta powszechnie znanego
w Krainach jako stolica Dekapolis - jeśli to pustkowie w
ogóle mogło posiadać jakąkolwiek stolicę. W pokrytej skorupą
śniegu i lodu, pustej i wietrznej tundrze, pośród ziem zajmowanych
od wieków przez nieliczne już w tych latach barbarzyńskie
plemiona Doliny, szliśmy ku nadchodzącej przygodzie. Nieujarzmiona
Północ miała nam wiele do zaoferowania, choć zdobycie tych
wszystkich skarbów, o których prawiły tutejsze legendy,
nie było wcale łatwe - o czym doskonale wiedział każdy z
nas.
Rankiem, następnego dnia o pełnym świcie, napotkaliśmy na
swojej drodze zmasakrowane szczątki człowieka, przykryte
zmarzniętą bryłą lodu.
-Zagryziony. - mówił do mnie mój towarzysz, Bregan, gdy
patrzyliśmy na widmo ludzkiego życia, leżące pod naszymi
stopami, choć ja nie słuchałem dokładnie jego słów. To coś,
co teraz przypominało raczej bryłę zmarzniętego ciała, a
nie istotę żywą, miało rozgryzioną całą szyję, a także poorany
zębami lub pazurami kark i głowę w okolicach oczu. Upiorny
widok.
Byliśmy na czele kolumny, a więc kupcy z karawany ze swoim
dobytkiem jechali gdzieś za nami. Znajdowali się jeszcze
daleko, więc Bregan zsiadł z konia, by bliżej przyjrzeć
się trupowi. Skruszywszy uprzednio butem grupą warstwę lodu
przykrywającą zwłoki, dotknął palcami zmarzniętej głowy
martwego, ale zaraz z sykiem odsunął dłoń, ponieważ palce
zaczęły mu przymarzać do zimnej skorupy, która przykryła
ciało. Ja również zszedłem z wierzchowca i pomogłem mu w
oględzinach.
-To kobieta. - powiedział, kiedy odkryliśmy już dobrze zachowane
szczątki na tyle, iż mogliśmy w miarę dokładnie rozpoznać
ich kształty.
-To tylko zmarznięty szkielet, nic więcej. - rzekłem i zacisnąłem
wargi. Zdałem sobie sprawę, że zachowuję się jak tchórz.
Spojrzałem przed siebie, na wielką zaspę, przegradzającą
nam drogę, przez którą musieliśmy się przeprawić, aby móc
poruszać się dalej ku północy.
-Próbujesz zagłuszyć własne nerwy. - Bregan spojrzał na
mnie przenikliwym spojrzeniem.
-W kościach czuję, że gdzieś tam czeka nas śmierć. - odparłem,
po czym zdumiałem się, ponieważ sam nie poznałem barwy swojego
głosu.
Potężny mężczyzna obok mnie, przykryty grubymi warstwami
skór, który od lat był mi towarzyszem podróży, nie odpowiedział,
tylko wpatrywał się bez przerwy w zmasakrowane ciało, bez
powodzenia próbując szukać jakichkolwiek śladów, świadczących
o tym, co wydarzyło się w ten dzień, gdy umarła leżąca przed
nami kobieta...
To było dalej o kilka zasp i utyskiwań na bolące nogi. Karawana
jechała blisko, ponieważ w takiej zawiei jak ta, musieliśmy
wszyscy trzymać się razem, aby nie zgubić drogi i nie stracić
z oczu towarzyszy podróży. Napastników, którzy się pojawili
znikąd, było ze dwudziestu. Jechali na wilkach, obleczeni
w skóry, w rękach trzymając lśniące jak odłamki lodu miecze.
Pierwsze strzały posypały się na wozy, kiedy śnieg uderzający
prosto w nas sypał woźnicom i najemnikom w oczy. Przez odgłos
zamieci usłyszałem słowa mojego przyjaciela, który wołał:
-Zostańcie razem! Nie oddalajcie się! Zagryzą was, jeśli...
Strzała wbiła się w jego pierś, i te ostatnie słowa, jakie
wypowiedział, zamilkły wraz z jego życiem, gdy zwalił się
z hukiem z konia tuż pod koła przejeżdżającego po rozdeptanym
śniegu wozu. Wrzeszczałem ile sił w płucach, aby dali mi
łuk. Niestety, jakiś osiłek w skórze białego niedźwiedzia
zrzucił mnie z konia, zanim zdążyłem zorientować się, że
karawaniarze poddają się już atakującym, a najemnicy wokół
mnie mają własne problemy, którymi muszą się teraz zająć...
Wielki mężczyzna w skórach chwycił za cugle i ściągnął głowę
konia tak brutalnie, że wierzchowiec parsknął z dezaprobatą,
zaś potem poczułem tylko, że wypadam z siodła i ląduję na
mokrym śniegu, a barbarzyńca przyciska mi swoją broń do
gardła i coś woła. Jego wilk wgryzał się już w brzuch mojego
wierzgającego konia. Place miałem zdrętwiałe, a napastnik
trzymał mnie tak mocno, że nie mogłem za nic dobyć wiszącej
mi u pasa broni. Przez płatki śniegu na mych policzkach
i oczach dostrzegłem potężną bliznę, która przecinała mu
pierś przez całą jej szerokość. Krzyczał do mnie, a ja musiałem
się bardzo skupić, by rozróżnić jego słowa, poprzez odgłosy
bitwy i jęki walczących, oraz zawodzenie śnieżnej burzy
panującej wokół nas.
-Przystąp do mego ludu, albo zgiń! Stań się jeńcem Klanu
Szarego Wilka, lub oddaj nam swe życie!
Przez moment zastanawiałem się nad odpowiedzią, ale potem
przypomniałem sobie, że te psy nie miały litości dla Bregana...
Naplułem mu w twarz wszystkim, co miałem w ustach. Paskudny
pocisk spadł mu na skroń i przykrył oko, ale barbarzyńca
starł go niecierpliwie swoją prawą dłonią, w której trzymał
zakrzywiony i brudny od krwi miecz.
-Nigdy... - wycharczałem, a on wyśmiał mnie w żywe oczy.
Kiedy przykładał zimne ostrze miecza do mojego gardła, czułem,
jak wszystkie członki drętwieją mi z przerażenia. Wymamrotałem
ledwie słowa, które wtedy ocaliły mi życie.
-Poddaję się.
On nie czekał ani chwili. Ujął mnie w pół, po czym podniósł
do góry i postawił na chwiejące się nogi. Wilki wokoło pożerały
lub ścigały przerażone konie, a barbarzyńcy zabijali albo
brali do niewoli moich towarzyszy. Ciała Bregana nie mogłem
nigdzie dostrzec. Za parę dni przykryje je lód, tak jak
tę kobietę, którą znaleźliśmy na naszej drodze jakąś godzinę
temu.
-Czy to normalne u was, że tak witacie przyjezdnych, wy
paskudni synowie orków? - z początku chciałem być miły,
ale desperacja i żal przyćmiły me zmysły, dlatego do głowy
nie przychodziło mi nic poza wyzwiskami.
-Prawo krwi. - rzekł do mnie łamanym wspólnym i uśmiechnął
się wyjątkowo paskudnie. -Wy giniecie, a my bierzemy wasze
bogactwa do swojego domu, albo was jako jeńców, jeśli się
poddacie.
-Skoro znasz mój język i potrafisz się nim posługiwać, musisz
być wyjątkowo rozgarnięty jak na barbarzyńcę. - obelgę rzuciłem
na oślep, ale nie wyglądał na specjalnie urażonego.
Po kilku chwilach rozglądania się i łapania do w usta haustów
zimnego powietrza ze śniegiem, zrozumiałem jaki mnie czeka
los. Kiedy odwróciłem się do barbarzyńcy, wyglądał na rozbawionego
moim wyrazem twarzy.
-Co jest? Chciałbyś mnie może przywitać i zaprosić do swojego
domu, o wielki wojowniku z Klanu Zdechłego Kundla? - mówiłem
przez zaciśnięte zęby, w ręku trzymając własny miecz, który
wyjąłem niepostrzeżenie.
Nie spodziewałem się, że mi odpowie.
-Tak. - rzekł, po czym uderzył mnie w skroń z taką siłą,
że pociemniało mi w oczach. Upadłem na ziemię, a miecz,
który upuściłem, zatonął gdzieś w śniegu.
-Witaj w Dolinie. - kiedy po raz kolejny zbliżał ku mnie
własne ostrze, przeszyła mnie fala mdłego strachu i zwątpienia,
ponieważ coś mi mówiło, że tym razem dumny wojownik zamierza
użyć na mnie swej broni w sposób, do jakiego została ona
stworzona... Ostatnie chwile życia przeleciały mi szybko
przed oczami, a potem widziałem już tylko krew...
WYBÓR
Część II opowieści z Doliny
Obudziłem się, przykryty ciepłymi kocami, w pomieszczeniu,
którego w pierwszej chwili nie potrafiłem rozpoznać. Był
to namiot wyłożony skórami, jak się przekonałem po chwili
potrzebnej na rozeznanie w otoczeniu. Na ścianach umieszczono
w nim liczne futra zwierząt zamieszkujących Góry Grzbietu
Świata i tundrowe okolice Doliny Lodowego Wichru - rozpoznawałem
w mroku kształty futer białych i brunatnych niedźwiedzi,
zajęcy i śnieżnych lisów wykurzonych ze swych nor. W środku
nie było nikogo, na zewnątrz słyszałem gwar jakiejś biesiady.
Dobiegały do mych uszu głosy wielu mężczyzn, a także świsty
wiatru hulającego pośród śniegów doliny. Miałem przynajmniej
nadzieję, że wciąż znajdowałem się w Dolinie Lodowego Wichru...
O ile nie odbyłem podróży w dalsze jakieś zakątki Faerunu...
Namiot pachniał starymi skórami i dymem. Musiano zapalać
w środku ogniska, by ogrzać się w ich cieple, kiedy na zewnątrz
panowały zimne noce takie jak ta... Przez lekko uchylone
poły owego schronienia przed chłodem, w jakim się znajdowałem,
widziałem, że na zewnątrz panował mrok. Zapadła noc, a ja
najwyraźniej przebudziłem się z bardzo długiego snu. Co
ciekawe - z początku nie wiedziałem, czemu tak paskudnie
bolała mnie głowa... Poczułem jednak, że nałożono mi na
nią solidny opatrunek, co zaciekawiło mnie jeszcze bardziej.
-A więc... więc była bitwa. I...
Gdy przypomniałem sobie, że podróżowałem jako jeden z ochroniarzy
karawany luskańskiej, wiozącej dobra do Bryn Shander w Dekapolis,
reszta wydarzeń zeszłego lub trwającego jeszcze dnia zjawiła
się w mej pamięci prawie natychmiastowo. Mój przyjaciel
i wieloletni towarzysz podróży... Bregan z Grunwaldu - nie
żył, zabity przez napadających na przejezdnych podróżnych,
barbarzyńców z jakiegoś klanu północy, który...
Klan Szarego Wilka. - jego nazwę też przypomniałem sobie
dosyć szybko.
A więc postanowili oszczędzić mnie? - zastanawiałem się.
-Dlaczego? - nie mogłem zrozumieć.
Pamiętałem jednego z wojowników, którego nagie ostrze, trzymane
przezeń w dłoni, zbliżało się do mej szyi, bez wątpienia
mając na celu zadać mi rychłą śmierć. To było tak niedawno.
Jakby wszystko działo się chwilę, sekundę temu... A teraz
leżałem tu, z opatrunkiem na głowie i przykryty ciepłymi
kocami...
-Powinienem zginąć jak inni. Czemu więc żyję? - myślałem
głośno, wypowiadając te słowa jakby sam do siebie, choć
przecież nie mogłem udzielać sobie odpowiedzi na własne
pytania.
-Powinieneś, w istocie - nieoczekiwany głos dobiegł na pewno
z zewnątrz, choć mówiąca postać znajdowała się bardzo blisko
wejścia do namiotu. Wkrótce pojawił się więc spodziewany
gość - blondwłosy, potężny wojownik odziany w grube futra,
z mieczem u wiązanego niezdarnie, skórzanego pasa - praktycznie
takim samym jak ten, który jeszcze jakiś czas temu mógł
pozbawić mnie miejsca na tym świecie i zaprowadzić ku niebiesiom
lub w nieco mniej przyjazne miejsce - tyle że z ręki innego
barbarzyńcy.
Wstałem, odsłaniając się spod koców jakimi byłem przykryty,
i przyjrzałem się uważniej wojownikowi, który również mierzył
mnie przez jakiś czas wnikliwym spojrzeniem. Kiedy już nie
mogłem wytrzymać ciszy, jaka panowała, spróbowałem dowiedzieć
się, o co w tym wszystkim chodziło - sprawa ta istotnie
wielce mnie bowiem nurtowała.
-Czego ode mnie żądacie? - zapytałem, rozglądając się po
namiocie w poszukiwaniu ewentualnego środka obrony przed
uzbrojonym napastnikiem. Niestety, znalazłem tylko sterty
koców i skóry wywieszone na ściankach - w środku nie było
nic, co mogłoby mi pomóc w razie potrzeby. -Dlaczego stoję
tutaj, skoro rzekomo powinienem już nie żyć? Czy postanowiliście
oszczędzić mnie, zamiast zadać mi śmierć?
-Spokojnie. - odparł tamten. -Niczego od ciebie nie chcemy,
przynajmniej na razie. Twoje życie jest dla nas cenne, podobnie
jak życie każdego jeńca, znajdującego się w naszych rękach.
Mówił bardzo powoli, wyraźnie cedząc słowa i nie rzucając
ich na wiatr. Poza tym, posiadał zdecydowany dialekt północny,
znacznie twardszy od tego, jakim posługiwano się w okolicach,
w których się wychowałem.
-Jesteś bowiem jeńcem Klanu Szarego Wilka, o czym zapewne
sam już dobrze wiesz. - poinformował mnie poważnym tonem.
-Napadliście na nas. - stwierdziłem bezsprzeczny fakt, nie
dający mi spokoju od momentu, w którym przypomniałem sobie,
co wydarzyło się tego nieszczęsnego dnia, w czas śnieżycy,
gdy...
Potężny barbarzyńca nie odpowiedział mi. Patrzył na mnie
tylko swoimi przejrzystymi, niebieskimi oczyma i uśmiechał
się.
-Zabiliście mojego przyjaciela. Kupcy... najemnicy... wszyscy...
-Wszyscy pojmani lub martwi. Nie mylisz się. - powiedział
ze spokojem, nadal się uśmiechając. -Jednak ty, jako jeden
z niewielu walczących przeciw nam, dostąpiłeś zaszczytu
pozostania u nas w niewoli.
-Coś mi się nie wydaje, by z takimi wygodami traktowało
się u was zwyczajowo jeńców. Więc czemu mnie oszczędziliście?
-Trudne pytanie. To nie moja sprawa. Ja cię tylko pilnuję.
-Tutaj? W tym ciepłym namiocie? Po co zwykłemu jeńcowi takie
wygody?
Rozejrzałem się z niedowierzaniem wokoło, jakby na poparcie
mych słów. Nie trafiły one jednak do potężnego wojownika.
-Wolisz na zewnątrz? Tu przynajmniej nie zamarzniesz. -
stwierdził oczywisty fakt.
-Być może... - przytaknąłem. -Lecz wciąż nie rozumiem sensu
tego wszystkiego. Owszem, żyję, z czego powinienem się może
i cieszyć, ale...
-Powinieneś być wdzięczny Rjekanowi.
-Komu?
-Rjekan. To on cię oszczędził.
-W porządku. Czy nie wiesz jednak może przypadkiem, dlaczego
nie oszczędził Bregana?
Tym razem to on nie wiedział zapewne o kim mówię, lecz nie
przejął się tym zbytnio.
-Zapewne, ten o którym mówisz, był mniej uległy niż ty sam.
Parsknąłem śmiechem, od czego zabolała mnie głowa w miejscu,
gdzie zostałem niedawno uderzony...
-O ile sobie przypominam, chciałem pchnąć mieczem tego paskudnego
draba, co to proponował mi poddanie się i pójście do was
w niewolę. Istotnie więc - okazałem się bardzo uległy, bez
wątpienia...
Złotowłosy wojownik popatrzył na mnie uważnie, mrugając
ciężkimi powiekami. Na moment zaczął oddychać gwałtowniej
niż dotąd, lecz potem nieco się uspokoił i nabrał powagi.
Znowu mówił do mnie tym samym, wyjątkowo łagodnym tonem,
choć w oczach miał wyraźny gniew, którego nie udało mu się
stłumić do końca.
-To nie był Rjekan, cudzoziemcze. To nie o nim mówię.
-Kimkolwiek on był... pragnę jego śmierci. Tak jak każdego
z was.
-Postępujesz bezmyślnie. Czy naprawdę zdaje ci się, że jesteś
aż tak potężny, by pokonać wojowników naszego Klanu? Jesteś
sam jeden - bez broni. Jesteś zdany na naszą łaskę. -Barbarzyńca
cedził słowa, rzucając przy tym gniewne spojrzenia i mrugając
zażarcie.
-Nie... zdaję sobie sprawę, że was nie pokonam... sam...
Lecz wolę bohaterską śmierć od niewoli. - odpowiedziałem
zuchwale.
-Ależ, jesteś jak najbardziej wolny, zapewniam cię! - zakomunikował
mi niespodziewanie mój rozmówca. -Nie jesteś nam niezbędny,
więc jeśli chcesz, możesz odejść w każdej chwili. W takim
czy innym sensie...
-Dlaczego więc trzymacie mnie w swoim obozie? Czy nie lepiej
byłoby po prostu mnie zostawić?
-Wciąż możesz stać się naszym bratem krwi.
Odpowiedź ta nie zaskoczyła mnie specjalnie, ponieważ taki
układ spraw już mi wcześniej proponowano, w nieco mniej
przyjaznych okolicznościach. Nie rozmyślałem też długo nad
swoją własną ripostą, której zapragnąłem udzielić złotowłosemu
strażnikowi.
-Nigdy. Zabiliście mojego brata. - powiedziałem.
-Teraz możesz stać się naszym bratem. Zapomnij o przeszłości.
Rozpocznij nowe życie.
-Czy to zgodne jest z klanowymi tradycjami? - zapytałem
z ironią. -... by przyłączać byle kogo do zgrupowania wojowników
czystej krwi - jak wy?
-Nie.
Przez chwilę barbarzyńca milczał. Na zewnątrz słychać było
tylko wiatr hulający po tundrze i odgłosy biesiady panującej
w obozowisku. Kiedy znowu otworzył usta, aby mówić, przykryłem
się szczelniej swoimi nakryciami, aby nie zgubić resztek
ciepła, które szybko umykały z mego ciała.
-Brakuje nam wojowników. Klan Wilka się rozpada. Inne Klany
toczą z nami wojny.
-A wy napadacie na karawany kupieckie. - przerwałem, dając
mu powód do myślenia. On jednak nie czekał z dalszymi słowami,
jakby mój argument nie miał dlań znaczenia w obliczu panujących
okoliczności.
-Potrzebujemy zapasów żywności, a w wolnych miastach nie
możemy ich zdobyć.
-Brakuje wam też pewnie pieniędzy... - stwierdziłem.
Człowiek północy pokiwał głową.
-My nie mieliśmy żadnych zapasów żywności, poza zaopatrzeniem
na drogę. - odparłem na to, co mówił uprzednio.
-Dlatego zostawiliśmy wasze wozy...
-Nasze wozy tak... lecz nie nas... - Byłem wściekły na bezmyślność,
jaka biła z wypowiedzi złotowłosego wojownika Klanu. -Czy
nie możecie po prostu polować? - spytałem, tłumiąc w sobie
nagły gniew.
-Stada reniferów na dalekiej północy, blisko morza, są ostatnio
bardzo nieliczne i trudne do wytropienia. Wszystkie znane
szlaki zaś, którymi co roku podążają zwierzęta, zajął i
obstawił nasz wróg. W górach czeka nas jedynie śmierć, ponieważ
zwiadowcy donoszą nam o goblińskich hordach panoszących
się po Grzbiecie Świata. W tundrze zaś, wszystko, co nam
bliskie, to śnieg i wyjący wiatr, oraz wilki, które są równie
zdesperowane i głodne co my. Tylko kupcy mogą zapewnić nam
zapasy potrzebne do przeżycia.
-Zamiast zabijać, moglibyście więc z nimi handlować.
-Nie mamy czym. Starszyzna klanowa nie pozwala zresztą zadawać
się z ludźmi z południa. Twierdzą, że musimy rozmawiać z
nimi siłą, ponieważ są najeźdźcami, którzy wypychają barbarzyńców
z ich ojczystej ziemi.
-Być może to prawda, ale w taki sposób sami doprowadzacie
się do zagłady. Poza tym - zabijacie też pojedynczych podróżnych.
Czy naprawdę jesteście aż tak zdesperowani, że musicie napadać
na każdego na drogach?
Mężczyzna zdawał się nie rozumieć co do niego mówię.
-Nieprawdą jest to, co prawisz. Pojedynczych podróżnych
puszczamy wolno. Zresztą, ostatnio jest ich coraz mniej
na szlakach prowadzących do cywilizowanego Dekapolis.
-A martwa kobieta na drodze? Zmarznięte ciało, które znaleźliśmy
tuż przed miejscem, w jakim na nas napadliście? Co powiesz
na to?
-Nie wiem, o co ci chodzi, cudzoziemcze. Nie zabiliśmy żadnej
kobiety. Może jakieś zwiadowcze grupy zapuszczały się samotnie
na szlak, ale...
Przerwałem mu gwałtownym wyciągnięciem dłoni.
-Jeśli odmówię przystąpienia do was, co mi uczynicie? Czy
zabijecie mnie, ponieważ jestem człowiekiem nie pochodzącym
z tych ziem? Nie pojmuję, dlaczego na normalnych warunkach
nie możecie zawrzeć ugody z ludźmi z Doliny. Zabijanie nie
jest rozwiązaniem! Prędzej czy później zapłacicie za swoje
czyny. Musicie to zrozumieć.
-Normalne warunki już nie istnieją. Dekapolis wypowiedziało
nam wojnę, podobnie jak nasi bracia z innych Klanów. Nie
mamy już sojuszników na północy, ani nigdzie indziej.
-Z tego, co wiem, to już któraś taka wojna w historii Doliny.
I pewnie równie niewiele znacząca co poprzednie...
Moje słowa wyraźnie uderzyły mego rozmówcę. Wściekł się
niespodziewanie tak bardzo, że wszedł do namiotu cały, choć
dotąd stał tylko u wejścia, i schwycił mnie za ramiona,
potrząsając mną mocno, jakbym zupełnie nic nie ważył w jego
potężnych łapskach.
-Ostatnia wojna zgubiła połowę północnych Klanów. Nie mów
więc, że nie miała znaczenia.
-Sami ją zaczęliście. Nie jest to winą ludzi, że ich napadacie.
Oni się jedynie bronią przed wami. To wy jesteście najeźdźcami,
nie mieszkańcy wolnych miast i kupcy z południa.
Moje argumenty widać trafiły do wojownika, ponieważ puścił
mnie i rozejrzał się tylko bezradnie wokoło. To, co mu mówiłem,
było oczywistą prawdą, choć zapewne nie chciał jej przyjąć
łatwo do siebie.
-Za dużo już zostało powiedziane. - rzekł po dłuższej chwili
milczenia, w trakcie której przygrywał nam do towarzystwa
jedynie natrętny świst szalejącego na zewnątrz wichru.
-Staniesz się jednym z nas, lub zginiesz na tundrze. Bądź
rozważny i wiedz, że nie musimy udzielać ci takiej oferty.
Ani tobie, ani żadnemu z naszych jeńców.
-Potrzebujecie silnych mężczyzn do opieki nad słabszymi
w Klanie. Wasze wilki niewiele się zdają, jeśli chodzi o
zdobywanie pożywienia, czy tak?
-Problem w tym, że nie mają już na co polować.
-Zawsze możecie łowić ryby. - zaśmiałem się.
Wojownik zawtórował mi do śmiechu. Po chwili jednak zasępił
się, a potem zobaczyłem, że na jego twarzy zapłonął nagły
jakiś, nieoczekiwany gniew, nie wiadomo czym spowodowany.
-Jesteś bardzo zuchwały jak na człowieka w niewoli. Myślisz,
że rozwiążesz wszystkie nasze problemy, czyniąc nam jednocześnie
łaskę ze swojej obecności? Jak na razie sprawiasz nam jedynie
kłopot.
-Dopóki ten... Rjekan nie postanowi inaczej, mniemam, iż
pozostanę żywy. Poza tym... to nie ja jestem od rozwiązywania
problemów waszego stada.
Barbarzyńca wyjął zakrzywiony miecz i wbił go przede mną
w ziemię z impetem i złością, przebijając skóry, którymi
było wyłożone podłoże.
-Rjekan nic nie znaczy przy starszyźnie klanu! - prawie
napluł mi w brodę, krzycząc wniebogłosy. Chwilę później
opamiętał się i mówił ciszej nieco. -Mogę wpłynąć na nich,
aby spuścili na ciebie wyrok śmierci. Nie przyjdzie im to
trudno, biorąc pod uwagę, że jesteś nam nieprzychylny i
bardzo się stawiasz.
Wojownik uśmiechnął się paskudnie, a ja nie czułem się już
tak pewnie jak jeszcze przed chwilą.
-Czego ode mnie chcecie? - spytałem nieco zbyt żałośnie.
-Jutro ruszamy w stronę Morza Ruchomego Lodu, w poszukiwaniu
obozów naszych wrogów do zgrabienia. Potrzeba nam skór,
broni i pożywienia na następne tygodnie ciężkiej zimy. Może
natrafimy też na wędrowne renifery i los się do nas uśmiechnie?
Lepiej, w każdym razie, podejmij do tego czasu odpowiednią
decyzję na temat swojego dalszego losu. Opornych i słabych
zostawimy na szlaku, zaś tych, którzy oddadzą się naszej
woli, wynagrodzimy długim życiem i tytułami klanowymi. Zastanów
się, co bardziej ważne jest dla ciebie - życie, czy honor
i głupota, jaka ci teraz przyświeca. Masz całą noc na postanowienie.
Pozostawiam cię z twoimi wyborami. Wybierz dobrze. - Barbarzyńca
zamyślił się na moment, jednocześnie schwycił rękojeść miecza
w obie dłonie, wyjął go z ziemi, wsadził za pas i powiedział.
-Wybierz, albo zgiń. -I odszedł, pozostawiając mnie sam
na sam z hulającym wiatrem i z moimi myślami.
Rankiem obozowisko budziło się do życia - niektórzy już
poszli w drogę, inni dopiero co zbierali się ku podróży.
Zwiadowcy z wilkami ruszyli przodem, potem zaś, za nimi,
potoczyła się cała reszta. Ludzie rozbierali namioty, kładli
skóry na grzbietach tych kilku koni pozostałych jeszcze
z naszej karawany, i pakowali je do własnych tobołów, w
których dotąd trzymali wszystko, co należało do obozu. Zobaczyłem
wtenczas paru znajomych najemników i ze trzech kupczyków
z naszej grupki, ale zdawało mi się, że niewielu z nich
cieszyło się z tego, iż podczas napadu faktycznie ich oszczędzono.
Wydawało się, że przed barbarzyńcami rysowała się długa,
mozolna i pełna trudów wędrówka, w której my wszyscy, bądź
co bądź, musieliśmy również uczestniczyć. Nie dla każdego
takie życie malowało się w obiecujących barwach. Większość
z nas straciła więcej niż kiedykolwiek wcześniej...
Mój znajomy - Ulfagar - jak się później przedstawił, odwiedził
mnie ponownie jeszcze nad ranem, kiedy wstawał dopiero świt.
Mówił mi wtenczas o tymczasowych zarządzeniach przywódców
Klanu względem mnie i moich pobratymców, i o tym, że wkrótce
stanę wraz ze wszystkimi pojmanymi, przed zgromadzeniem
starszyzny Wilków. Mieli oni rozsądzić o naszym przyszłym
losie i o ewentualnej przydatności jako wojowników oraz
członków barbarzyńskiej watahy. Do siedziby Klanu było jednak
ze dwa dni drogi przez tundrę, a więc na razie nie zaprzątałem
sobie głowy rozmyślaniem nad mą przyszłością, która i tak
miała się okazać wkrótce, bez najmniejszego wpływu mnie
samego...
Po spożyciu szybkiego posiłku złożonego z kawałków surowego
mięsiwa oraz chłodnej wody do popicia, i po zmienieniu opatrunku
na głowie (mimo wszystko mocno oberwałem w nią w trakcie
niedawnego napadu - pozostał spory guz, który należało co
jakiś czas opatrywać), zebrałem cały namiot, w którym mnie
ułożono w nocy, i z pomocą Ulfagara, upchnąłem wszystko
to w jeden pokaźny wór, który nakazano mi potem nieść na
plecach przez całą drogę.
Wędrówka była z początku łatwa, zaś rześkie powietrze doliny
dodawało nam sił w stawianiu kolejnych kroków, lecz z godziny
na godzinę pakunek ciążył mi coraz bardziej, wiatr doskwierał
coraz mocniej, a nogi odmawiały posłuszeństwa z każdą kolejną
chwilą. Idący obok mnie, przede mną i za mną wojownicy nie
wydawali się być strudzeni podróżą, ale mnie samemu zdecydowanie
brakowało konia, który mógłby powieźć me zbolałe ciało na
swym grzbiecie aż do wyznaczonego celu. Kiedy wieczorem
zatrzymaliśmy się na postój blisko wielkiego zmarzłego jeziora,
w którym barbarzyńcy nałapali kilka pstrągów kostkogłowych
na kolację, padałem już sam ze zmęczenia. Tym razem nie
mieliśmy czasu na rozkładanie namiotów i całego obozu na
nowo. Wraz z kolejnym brzaskiem musieliśmy bowiem wstać
do dalszej drogi, a więc należało szybko zapaść w sen, by
rano obudzić się wypoczętym i gotowym. Ułożono nas - jeńców
- blisko jednego z ognisk i przykryto kocami oraz grubymi
skórami. Rychło oddaliśmy się w ramiona błogiego spoczynku,
pamiętając, że o świcie zbudzimy się w chłodnej rzeczywistości,
która dla nas nie będzie już nigdy taka sama jak była dawniej...
W nocy śnił mi się potwór podobny do tych, jakich widziałem
za dnia wiele w szeregach barbarzyńców z Klanu. Był on wielkim
wilkiem o żółtych ślepiach i paskudnie ostrych zębach. Szczerzył
się na mnie, lecz nie pragnął mnie pożreć, o czym skądś
wiedziałem - to zaś sprawiało, że nie lękałem się go...
może widać to było w jego oczach, które zdradzały coś zupełnie
odmiennego niźli mord - coś znacznie mniej pierwotnego...
Przemawiał też w znanym mi języku - wyraźnie słyszałem,
jak mówił, w przerwach między kolejnymi warknięciami. Kiedy
się zbudziłem, dokładnie pamiętałem jego słowa.
-Wybórrr... Jesteś jednym z nas... Wyborrru dokonaj... Albo
zgiń...
I wtedy już wiedziałem, że w tym wszystkim, co się stało,
jest tylko jedno wyjście, jakie mi pozostało. Żal za stratą
przyjaciela nie mógł już nigdy zostać mi wynagrodzony, ale
szykowanie zemsty przedłożyłem sobie na później, aby teraz
zająć się czymś znacznie istotniejszym. Zamierzałem przeżyć
- w świecie surowym i okrutnym - w Dolinie Lodowego Wichru.
I to pragnienie zgasiło wszystkie inne wołania, odzywające
się wtenczas w mojej niespokojnej duszy. Wpatrując się w
dawno już zagasłe ognisko, słyszałem jak obóz barbarzyńców
po raz kolejny budził się do nadchodzącej wędrówki. Poganiane
wilki ruszały w drogę na przedzie watahy - my mieliśmy się
potem udać ich śladami. Szliśmy nadal na północ, zostawiając
za sobą dawne życie i wspomnienia, jakie po nim pozostały.
Przestało bowiem mieć znaczenie to, co przeminęło... Liczyła
się tylko rzeczywistość, i to jej - z konieczności - musieliśmy
powierzyć siebie samych. Wybór należał jedynie do nas. I,
zaiste, wielkie szczęście mieliśmy, że nam go ofiarowano.
PRÓBA TOPORA
Część III opowieści z Doliny
Klan Szarego Wilka miał swą właściwą siedzibę
na zachodnim brzegu wielkiej rzeki Shaengarne, biegnącej
od gór Grzbietu Świata aż do jeziora Maer Dualdon, gdzie
zakładali swoje osady cywilizowani ludzie Dekapolis. Dokładniej,
na mapie znajdowała się ona mniej więcej w połowie rzeczywistej
długości rzeki. Ich obóz, było to po prostu zwykłe, tundrowe,
białe pustkowie, przykryte stwardniałym śniegiem i owiewane
lodowym wichrem - rzeka rozlewała się w dolinie tuż obok.
Wszędzie stały namioty, płonęły ogniska i chodzili ludzie
odziani w skóry. To tutaj po raz pierwszy od długiego czasu
poczułem ciepło szałasu i kocy, smak pieczonego mięsa oraz
rozgrzewającą moc słodkiego wina, którego szczodrze użyczył
mi z własnego bukłaka mój nowy przyjaciel - Ulfagar. Prędko
dowiedziałem się, co szykuje na ten i następne dni po naszym
przybyciu Wielka Starszyzna Klanowa, zasiadająca w radzie
plemienia. Miało się odbyć posiedzenie barbarzyńskich klanów,
na które zaproszono wodzów i ich świtę z większości plemion
Doliny Lodowego Wichru. Posłowie na wilkach popędzili przez
śnieg i lód na spotkanie swym braciom, by zanieść im wieść
o zawieszeniu wojny i o uroczystości, którą zaplanowano
na omówienie warunków pokojowych między wszystkimi mieszkańcami
tej części Faerunu. Ulfagar powiedział, że była to jedyna
szansa Klanu Szarego Wilka na przetrwanie w tundrze... Jeśli
bowiem wszędzie Wilki miały wrogów - jak mogły być pewne
każdej nocy, że obudzą się jeszcze następnego dnia? Nie
mogły. Dlatego dzicy zdali się na pokojowe słowa i miód
pitny, który miano podać na uczcie podług zwyczaju. I choć
miodu mieli mało, sami zdecydowali, że nie będą żłopać własnych
trunków, aby mogli napoić wszystkich gości - by tamci nie
uznali skromnego przyjęcia za zniewagę i nie wypowiedzieli
plemieniu na powrót okrutnej wojny, widząc jego słabość
i brak szacunku dla tych, co prawdziwie rządzą Doliną.
Na spotkaniu ze starszyzną byliśmy obecni wszyscy. Siedmiu
kupczyków, którzy jako jedyni przeżyli masakrę w czasie
śnieżycy i dwunastu najemników, broniących się zażarcie
w boju, ale zmuszonych do poddania, gdy tamtego dnia okazało
się, że nie mamy już szans. Byłem również i ja - też najemnik,
choć nie do końca. Obok mnie stał Rjekan - ten, który postanowił
mnie oszczędzić od miecza i spotkania z bogami. I choć od
dłuższego czasu starałem się dowiedzieć, czemu zawdzięczam
tę dziwną sympatię barbarzyńcy, posępny wojownik milczał
jak grób i odzywał się tylko do własnych braci z wilczego
plemienia, nigdy nie odpowiadając na moje pytania.
Członkowie starszyzny to byli pomarszczeni, dumni dziadkowie
o długich, białych brodach i sępnych spojrzeniach. Nosili
grube skóry z wilków, lisów i niedźwiedzi, a na stołach
przed sobą położyli miecze i topory, na znak, że są mężami
zaprawionymi w boju. Byli dobrze zbudowani - ich umięśnienie
wskazywało więc, że spędzili poprzednią część swojego życia
na doskonaleniu się w sztuce wojennej.
-To najwspanialsi wojownicy klanowi. - mówił Ulfagar.
Bez wątpienia, skoro dostali się na sam szczyt społeczeństwa
tych brutalnych ludzi, gdzie kobiety żyły tylko po to, aby
rodzić dzieci, a najlepiej - kolejnych wojowników.
-Jesteście w naszej niewoli, lecz proponujemy wam układ.
Silniejsi z was dostąpią zaszczytu dołączenia do naszego
klanu. Czy odpowiada wam takie postanowienie? Zawsze możecie
odejść lub wybrać inną drogę, ale to, co ofiarujemy, jest
jedynym rozsądnym rozwiązaniem. - starzec siedzący po środku
wydawał się poważnym, ale miłym człowiekiem.
-Gdyby pragnęli odejść, już dawno by ich tu nie było. -
Białobrodzi mówili między sobą. Ten, który zwrócił się do
nas jako pierwszy, to był Broghar, a drugi zwał się Berngardem
Siwym. Reszta miała mniejsze znaczenie, dlatego nie odzywała
się bez pytania o radę.
Dziwne tu mają zwyczaje, skoro na siedem osób wśród zgromadzenia
rządzącego Klanem, głos mają tylko dwaj, i to tacy, którzy
serdecznie siebie nie lubią. Jeśli wśród nich panuje na
domiar złego konflikt wewnętrzny, jakie szanse ma ten Klan
na przetrwanie w Dolinie? - zastanawiałem się.
-Weźmiecie topory i staniecie do boju przeciw naszym wrogom,
kiedy wam rozkażemy. Damy wam możność zapładniania naszych
kobiet i czynienia im dzieci, ale tylko wtedy, kiedy zasłużycie
się jako wojownicy i ojcowie plemienia. Czy zgadzacie się
na to? - Wielki Broghar był może z pozoru łagodny, ale teraz
zadawał pytania z surowością w oczach.
Najemnikom spodobała się ta część o zapładnianiu.
-Pochylcie głowy i powiedzcie tak. - polecił nam Rjekan,
wielki dowódca zwiadowców.
Na rozkaz młodego wilka pokłoniliśmy się radzie i rzekliśmy,
co nam kazano.
-Jest was tutaj dziewiętnastu, choć zapewne mniej będzie
zdolnych do walki. Pozostałych uczynimy naszymi sługami
i nie będą mogli dostąpić prawa bycia wojownikami. Czeka
was wszystkich próba topora, w której wykażecie, na co jesteście
zdatni.
Berngard Siwy nie pytał nikogo o zgodę.
Kiedy wyszliśmy, zaczerpnąłem tchu i odlałem się pod drzewem.
Potem poszedłem sprawdzić, jaką broń dla mnie szykują.
Skoro to próba topora, pewnie dadzą mi do walki bitewną
siekierę. Lepiej pomachać nią trochę i przyzwyczaić się
do broni.
Po drodze do namiotu dla jeńców spotkałem Ulfagara przy
jego szałasie. Ostrzył zakrzywiony miecz i opierał się o
ściankę swojego mieszkania. Kiedy podszedłem bliżej, przerwał
i uśmiechnął się na powitanie.
-Czy tylko zwiadowcy walczą podobnymi kosami? - zapytałem,
ponieważ zauważyłem, że wszyscy wojownicy w obozie Klanu
posiadali jako broń topory i maczety, zamiast takich mieczy
jak ten należący do Ulfagara i innych jego towarzyszy.
-Tak, kieł przeznaczono jedynie dla wilków. Pozostali walczą
łapą niedźwiedzia lub toporem - lecz każdy z nas - zwiadowców
- uczy się posługiwania także i tymi brońmi.
-A łuki? - spytałem i obejrzałem dokładniej ostrze Ulfagara.
Było nieskazitelnie czyste - jak śnieg, na którym staliśmy
i jak niebo wiszące nad nami.
-To niegodny wojownika oręż. - powiedział.
-Czy to znaczy, że jeśli wystrzelę strzałę w chmury, jestem
przeklęty przez waszego boga wojny?
-Strzałą lub włócznią można polować na zwierzę. Ale z człowiekiem
walczy się ręczną bronią. Nauczysz się wkrótce naszych praw
i zwyczajów, cudzoziemcze.
-Już nie mogę się doczekać, aby poznać je wszystkie. Szczególnie,
że jeśli nie będę ich przestrzegał, zatłuczecie mnie za
niesubordynację.
Ulfagar, choć zwykle nie bawiły go moje docinki, uśmiechnął
się nieznacznie.
-Czy jednak nie lepiej byłoby atakować wroga z dystansu,
by później dopiero przystąpić do niego z bronią? W ten sposób
szanse na zwycięstwo stają się większe dla tych, co posiadają
w szeregach łuczników. - poddałem, kontynuując rozmowę.
-Unikamy łamania zakazów boga wojny. Tempos nie zezwala
na zabijanie przeciwnika, jeśli uprzednio nie spojrzy mu
się w oczy. Ten, kto morduje z ukrycia, nie jest godny nazywania
wojownikiem.
-W takim razie, możecie najpierw zbierać się na polu bitwy
i patrzeć sobie w oczy, jeśli macie takie zwyczaje. - zaśmiałem
się.
W obozie rozległ się dźwięk potężnego rogu, oznajmiający
czyjeś przybycie.
-To grają wypatrujący. Zjechali już pierwsi bracia.
-Co właściwie znaczy cała ta uczta i biesiada? Oficjalnie
macie przecież wojnę. Jak więc możecie siadać do stołu ze
swoimi wrogami?
-To proste - zaczął mi tłumaczyć Ulfagar. -Jeśli upije się
swojego przeciwnika we własnym domu, to potem wystarczy
tylko dobić go jak ranne zwierzę, kiedy śpi nad opróżnionym
dzbanem po winie.
Barbarzyńca uśmiechnął się do mnie i założył miecz za pas.
-W ten sposób wygrywa się wojny. Żaden wojownik nie odmówi
napicia się miodu, nawet z rąk własnego wroga.
-Odnoszę wrażenie, że sobie ze mnie żartujesz... Przed chwilą
mówiłeś o honorze i godności wojownika. Chyba nie zamierzacie
ich zatłuc w jednym wielkim namiocie, gdy się już urżną
jak żubry? Macie podobno rozmawiać o pokoju... Choć wszystko
to wydaje mi się nad wyraz dziwne...
-Nie, nie zabijemy gości pod własnym dachem. Masz rację,
że to niegodne. Świętych praw nie wolno łamać. Ale dałeś
się nabrać.
Wojownik oddalił się, gwiżdżąc wesołą melodyjkę na wietrze.
Popatrzyłem za nim ze zdziwieniem, a potem zdałem sobie
sprawę, że najemnicy i kupcy już zbierają się, by przystąpić
do próby topora i podążają w kierunku śnieżnej areny. Mijając
przykryte skórą namioty, udałem się i ja w tamtą stronę,
mając nadzieję, że nie zostanę zabity jeszcze zanim cała
wojna barbarzyńców rozpocznie się na dobre.
-Topór, tarcza, hełm. Wszystko gotowe. Mam już wszystko.
Zaczynajmy. - popatrzyłem po zebranych, obcych mi zupełnie,
ponurych wojownikach odzianych w skóry. Z ich spojrzeń wywnioskowałem,
że życzyli mi wszystkiego najgorszego. To nie dodawało odwagi.
-Gotowi do próby topora. Wystąpić. - rozległ się głos sędziującego
nad walką Berngarda Siwego.
Rjekan stał obok niego i spokojnie rozglądał się wokoło.
Odnosiłem wrażenie, że jest znudzony.
-Rjekanie, synu Wylfdana, wystąp. Oto twój przeciwnik.
Stary Broghar stojący po przeciwległej stronie wskazał na
mnie czubkiem palca.
Zatkało mi dech w piersiach.
A więc jednak Rjekan - mój potajemny sprzymierzeniec i sojusznik.
Ciekawe, czy pozwoli mi wygrać...
-Czy, aby przejść próbę topora, muszę zabić waszego wojownika?
- zapytałem, poprawiając chwyt na tarczy i umacniając hełm.
Barbarzyńcy popatrzyli po sobie i parsknęli śmiechem. Byli
wśród nich pierwsi przybysze z Klanu Niedźwiedzia i Klanu
Łosia. Ci drudzy zachowywali się najbardziej butnie i drwili
zawsze ze wszystkiego, co tylko wydało im się zabawne. Ulfagar
mówił, że to dlatego, iż zawsze są pijani od miodu. Teraz
również się śmiali, zapluwając sobie brody śliną.
-Nigdy człowiekowi z dolin nie udało się jeszcze pokonać
w pojedynku syna wilka z gór. Ale jeśli upuścisz krwi Rjekanowi,
rozpatrzymy twoje uczestnictwo w klanie. - Berngard był
dzisiaj w wyjątkowo dobrym humorze, ponieważ nie drwił ze
mnie jako jeden z niewielu zebranych.
Jak go zabijesz, stracisz natomiast swoją głupią głowę.
- pomyślałem.
-Aha... Rozumiem. Pytam dlatego, że jestem pierwszy w szyku
i nie znam waszych zwyczajów. Czy on jednak może mnie zabić?
-Mogę - odpowiedział za starszych Rjekan. -Ale nie muszę.
Jeśli jednak upuścisz mi krwi, ja odetnę ci w zamian głowę.
-Więc jak mam... - zacząłem, zdezorientowany.
-Nie gadaj tylko walcz. Gadatliwość jest cechą głupców,
kobiet i kastratów.
Ten żart przypadł publiczności do gustu.
-Nie jestem kastratem! - zawołałem piskliwie i rozbawiłem
ich jeszcze bardziej.
-To czemu kwiczysz? - Rjekan już zbliżał się do mnie ze
swym toporem. Nie miał tarczy ani hełmu, ale wyglądał tak,
jakby był pewien, że mnie pokona. Prawdę mówiąc, ja również
w to nie wątpiłem. Ale wystarczyło tylko upuścić mu krwi...
To nie będzie trudne.
-Muszę ci powiedzieć, że boję się trochę, iż nie wytrzymam,
i zamiast naciąć ci skóry, odetnę ci na przykład całą rękę.
Gdy wpadam w szał...
-Tylko półmężczyźni dodają sobie odwagi przechwałkami. -
przerwał mi tyradę. -Spróbuj mnie choć zranić, południowcu.
Rzuciłem się na niego z bojowym okrzykiem, który zabrzmiał
w zimowym powietrzu jak pisk przerażonego warchlaka. Wojownicy,
a nawet moi przyjaciele z karawany nie mogli powstrzymać
śmiechu. Rjekan przymierzył w skupieniu i uderzył toporem.
Walnął tak mocno w tarczę, że zastanawiałem się, co by było,
gdybym jej nie nadstawił. Ręka zdrętwiała mi aż po ramię
i została tym samym wykluczona z dalszej walki. Pozostała
mi prawica, ale topór był zbyt ciężki by nim sprawnie obracać.
Zamachnąłem się niezdarnie i trafiłem w powietrze.
-Czy w ten sposób zamierzasz mnie zabić? Tu jestem! - wołał
mi już zza pleców barbarzyńca. Poruszał się szybko jak lis.
Zanim się odwróciłem, on już był z lewej strony. Kopniakiem
wysadził mi topór z dłoni. Potem przyłożył mi łokciem w
skroń i obudziłem się na ziemi. Rjekan przykładał mi ostrze
do gardła. Czułem jego chłód na grdyce, kiedy przełykałem
ślinę. Byłem pokonany.
-Czy już wszystko skończone? - zapytałem zdyszany. Bolała
mnie głowa. Bandaże poluzowały się i poczułem, że krwawię.
Wojownik nie raczył mi odpowiedzieć. Chełpił się przed innymi,
unosząc topór wysoko w górę. Odpowiadały mu drobne wiwaty
i aplauzy tych, co nie dziwili się, że zwyciężył pojedynek.
Zrzuciłem tarczę z bezwładnej lewej ręki, aby mi nie zawadzała.
Postanowiłem spróbować walczyć dalej.
-Oszczędź pokonanego, o wielki Rjekanie. - błagałem, wstając
niezdarnie.
W odpowiedzi kopnął mnie w kostkę z całej siły, bym upadł,
lecz ja podwinąłem nogę i sam uderzyłem nią w tył jego własnej.
Potem chwyciłem go prawicą za ramię i wykręciłem do tyłu,
tak, że poleciał plecami na śnieg. Zanim zdążył się zamachnąć
toporem, ja wziąłem już do ręki swój, choć cholernie mi
ciążył.
Wojownicy podżegali Rjekana do dalszej walki. Bez wątpienia
zrobiło się ciekawie. Cieszyłem się w głębi serca, że mogłem
dać im takie widowisko. Upokorzony barbarzyńca otrząsnął
się ze śniegu i rzucił w mą stronę, szarżując, ale tym razem
to ja usunąłem się sprzed jego cięcia i toporem zręcznie
uderzyłem go w ramię z boku. Rjekan jęknął z bólu, zaś po
jego ręce pociekła krew. Kiedy popatrzył na mnie, w oczach
miał tylko żądzę mordu.
-Utnij mu łeb! - zawołał niejaki Burglir z Klanu Łosia,
pewnie jak zwykle pijany.
-Walka skończona! Pierwsza krew! - poznałem głos Ulfagara.
Rjekan mierzył mnie przez chwilę spojrzeniem, po czym zwrócił
się do zebranych.
-Walka skończona. Ten oto południowiec upuścił mi krwi i
upokorzył... Tym samym stał się wojownikiem Klanu Szarego
Wilka i jest jednym z nas.
Zapadło milczenie, które przerywał jedynie świst wiatru
i stłumione oddechy zgromadzenia.
-Wyznaczam czas na nasz pojedynek na śmierć i życie tuż
przed obradami w Miodowej Sali, czyli dziś wieczorem.
Chodziło mu o ucztę, na której spotkają się klany. Zaparło
mi dech w piersiach.
Byłem zaszokowany, myślałem bowiem, że Rjekan jest w jakiś
sposób moim przyjacielem i nie pozwoli mi zginąć - już raz
oszczędził mnie bowiem od śmierci. Pamiętałem, że to on
wstawił się za mną, kiedy jeden z wojowników-zwiadowców
chciał ściąć mi łeb po napaści, kiedy wszyscy dostaliśmy
się do niewoli.
-To prawdziwy wojownik. - powiedział do mnie Ulfagar, kiedy
barbarzyńcy rozchodzili się po napitek, w przerwie oczekiwania
na następne walki. -Upokorzyłeś go. Teraz chce wziąć odwet
i na powrót umocnić swoją pozycję w oczach starszyzny.
-To nie ma najmniejszego sensu.
Cisnąłem zakrwawionym toporem pod jego nogi. -Co więc miałem
zrobić, aby przejść próbę topora i nie zaprosić jednocześnie
tego osiłka do tańca na śmierć i życie?
Ulfagar tylko potrząsnął bezradnie głową.
-Być może Rjekan oszczędzi cię, ale pamiętaj, że honor wojownika
liczy się tutaj, jako coś ważniejszego niźli jego życie.
-Och, będę pamiętał, dzięki. - parsknąłem. -Dla mnie jednak
życie jest ważniejsze...
Ulfagar był zasępiony, ale szybko odzyskał humor.
-Czy wiesz, że na Miodowej Sali zostaniesz wpuszczony do
środka i zakosztujesz najsmaczniejszego mięsa i piwa, jakie
można włożyć i wlać do ust na całej północy? Rozchmurz się,
szykuje się bowiem wspaniała uczta.
-Och, doskonale, wprost nie mogę się doczekać waszej Miodowej
Sali. Tym bardziej, że przedtem czeka mnie pojedynek, w
którym pewnie stracę głowę. Co mi zrobicie jeśli jednak
ja go zabiję, a nie on mnie? Ukarzecie za niesubordynację?
Ulfagar popatrzył smętnie przed siebie i zastanowił się.
-Nie pokonasz Rjekana. - stwierdził.
-Tak czy inaczej, zginę. Po co wam ta cała wojna? -zapytałem.
-Wygląda na to, że i tak szukacie walki każdego dnia.
-Zawsze, gdy zjawi się okazja. - przyznał mi rację mój przyjaciel.
-Nawet między sobą... - westchnąłem.
-Ale jest jeszcze coś - dodał po chwili. -Czasami zdarza
się, że ten, co pokona przywódcę zbrojnych, wchodzi na jego
miejsce i zajmuje wysoką pozycję w Klanie. Czy wiesz, kim
się staniesz, jeżeli pozbawisz głowy i posady Rjekana? To
wręcz niewyobrażalne, ale możliwe, jeśli rada zaaprobuje
twoje prawa. Będziesz wtedy dowodził wszystkimi, którzy
dotąd wydawali ci rozkazy.
-"Z niewolnika do pana". Jest takie powiedzenie
na dalekim południu. Ciekawe, o ile mija się z prawdą...
-Cóż, od tego zależy twoje życie.
-Lepiej pójdę pomachać toporem. Uczta odbędzie się dzisiejszego
dnia. Nie wiadomo, co zdarzy się tego wieczora - wolę być
dobrze przygotowanym.
Ulfagar pokiwał głową i zaczął oddalać się z łukiem na plecach.
-Dokąd idziesz? - rzuciłem na odchodne.
-Polować. - odrzekł. -Może coś nawinie się dziś pod strzałę.
-Czy wrócisz na biesiadę?
Zastanawiałem się, ile miesięcy barbarzyńcy odkładali swoje
ubogie zapasy na tę okazję. Bez wątpienia była to ich ostatnia
szansa przetrwania.
-Postaram się, ale może mnie nie być. Czy chcesz może jeszcze
czegoś ode mnie? - zapytał Ulfagar.
-Tak. - powiedziałem. -Niewielkiej przysługi.
Złotowłosy zbliżył się, by posłuchać, co mam mu do powiedzenia.
-Jeśli mnie zabiją, stań do walki z Rjekanem i pomścij mnie.
Czy to jest zgodne z zasadami waszego Klanu?
-Nie jestem pewien, czy mi zezwolą, ale dobrze... postaram
się. - powiedział. -Jeśli on cię zabije, postaram się pokonać
go w otwartym boju.
-Nie musisz nawet pozbawiać go życia. Ważne, byś stanął
z nim do pojedynku, kiedy już będą mnie chować. To dla mnie
bardzo ważne.
-Odnoszę wrażenie, że żądasz zbyt wiele, lecz jesteś mi
przyjacielem, więc nie odmówię ci.
-Szukasz swojej szansy... Chciałbyś być przywódcą zwiadowców,
prawda?
-Po prawdzie tak, ale... wielu już próbowało i... - Ulfagar
pochylił się w moją stronę i chwycił mnie za ramię. -Liczę
na to, że dzisiaj wygrasz, bo... prawdę powiedziawszy...
nie chciałbym zostać trupem.
Po tych słowach odwrócił się i odszedł, nucąc na zimnym
wietrze wesołą melodię.
KREW I ŁZY
Część IV opowieści z Doliny
Przybyło tego dnia jeszcze wiele z północnych plemion, co
toczyły wojnę z nami. Byli tam ci z Klanu Renifera - wielcy
i szlachetni wojownicy, a także wolni ludzie z Klanu Kozicy
- przychodzący od gór Grzbietu Świata, oraz barbarzyńcy
z Klanu Łosia i Niedźwiedzia - ci, co byli u nas jako pierwsi.
Potem dotarł tutaj także Klan Lisa - poczet wojowników na
śnieżnych saniach, a i nawet Klan Wieloryba, który przybył
aż z okolic Morza Ruchomego Lodu - najbardziej wysuniętego
na północ kawałka Faerunu.
Zanim zaczęła się zabawa i przygotowania dobiegły końca,
kilkakrotnie byłem świadkiem wielu niebezpiecznych starć
pomiędzy dumnymi wojownikami pochodzącymi z różnych części
Doliny. Formalnie oni wszyscy toczyli przecież wojnę i byli
wrogami. Potajemnie pobudowali sojusze, by utworzyć je przeciwko
sobie nawzajem. Jedynie Klan Szarego Wilka nie posiadał
sojuszników. Dlatego zorganizowano Miodową Ucztę, na którą
raz do roku zjeżdżają się liczne plemiona barbarzyńców z
Doliny Lodowego Wichru.
Choć byliśmy gospodarzami biesiady, goście wkrótce poczuli
się w naszym obozie jak u siebie. Nikt nie musiał nikomu
usługiwać. Nie przypominało to wykwintnych przyjęć, w jakich
uczestniczyłem ongi w Waterdeep czy w Luskanie. Nigdzie
nie było dywanów i kosztownych sztućców. Żarło się palcami
i popijało tym, co było akurat pod łapą. To przypominało
zwyczajną pijacką burdę na świeżym powietrzu, z elementami
brutalnej walki i pojedynków o błahe powody. Było też dużo
krwi, mieszającej się z popijanym miodem.
Ja także wkrótce miałem odbyć pojedynek. Cały dzień przygotowywałem
się do tej walki. Ulfagar użyczył mi swego starego topora,
którego nie używał już jako zwiadowca. Teraz walczył już
tylko wilczym kłem, jednak wewnątrzklanowe starcia o władzę
zawsze toczyły się z pomocą świętej broni - dlatego i ja
musiałem ją posiadać. Barbarzyńcy powiadają, że sam Tempos,
ich bóg wojny, dzierżył ongi topór i gromił nim swych wrogów.
Mi jednak ta broń w żaden sposób nie leżała w dłoni, ani
nawet w obu dłoniach. Nie przygotowywałem się nigdy na ewentualność
walki toporem. Odkąd pamiętam, zawsze miecz był przedłużeniem
mego ramienia. Uczyłem się nim posługiwać, coraz bardziej
komplikując układ niektórych cięć i wchodząc w szermierskie
sztuczki, z których wyniosłem pewność, że poradzę sobie
w boju. A teraz, kiedy kazali mi uderzać tą ciężką bronią...
I jeszcze w pierwszej walce nie mogłem pozbawić go życia!
Rjekan wykorzystał okoliczność porażki do odwrócenia swego
upokorzenia w nowy pojedynek. Pokonałem Rjekana, ale musiałem
teraz zmierzyć się z nim znowu. Tym razem na znacznie bardziej
śmiertelnych warunkach...
To było tuż przed zmierzchem. Fakt, że słońce szybko zachodziło
o tej porze roku. Wszak nadeszła już zima. Najsurowsza z
tych, jakie pamiętałem.
Była tutaj kobieta - siedziała w pobliżu i cerowała zepsuty
kubrak. Odzienie prawdopodobnie należało do jej męża lub
kogoś z rodziny. Była piękna. Z początku nie zwracałem na
nią uwagi, ale kiedy oczekiwanie mi się dłużyło, nie mogąc
zaczepić na niczym spojrzenia, popatrywałem raz po raz w
jej twarz i uśmiechałem się, kiedy zwracała ku mnie wzrok.
Miała kasztanowe włosy spływające bujnie na ramiona i brązowe,
głębokie oczy. Zastanawiałem się, czy umiała dobrze mówić
w moim języku. Niektórzy barbarzyńcy zachowali jeszcze swoją
pradawną mowę, ale szybko rozprzestrzeniający się na ich
ziemiach południowcy wpoili im własne słowa i nauczyli mówić
po cywilizowanemu. Było to dawno temu, kiedy tutaj przybyli.
Barbarzyńcy musieli nauczyć się panującego powszechnie języka,
aby móc handlować z przybyszami. Od tego czasu coraz więcej
osiedlało się tutaj podróżnych, aż wkrótce powstały małe
osady wtulone w brzegi ogromnych i zasobnych w ryby jezior
Doliny. Tak zrodziło się Dekapolis. Barbarzyńcy nigdy nie
przyjęli do końca faktu, że muszą zamieszkać na tundrze
obok innych ludzi, a nawet Krasnoludów z Kopca Kelvina.
Nieustanne wojny wielokrotnie szarpały tą okolicą. Ci ludzie
nigdy nie przyzwyczaili się do prawdy, że zostało im zabrane
to, co należało do nich i tylko do nich od lat. Ciekaw byłem
jak ta dzika odczuwała mój pobyt w obozie jej współplemieńców.
Byłem przecież obcy - nie pochodziłem stąd. Ale sądząc po
tym, jak na mnie patrzyła... Coś było w jej oczach, co wzbudzało
moje zainteresowanie. Może i ona chciała ze mną porozmawiać?
Na moment zapomniałem o Miodowej Sali, dzisiejszym przyjęciu
mnie do klanu, o stroju ze skór, jaki miałem na sobie i
o tym, że strasznie boję się dzisiejszej walki. Myślałem
tylko o sposobie, w jaki mógłbym umilić sobie czas. Ale
kiedy się podniosłem z kamieni i zbliżyłem, kobieta zniknęła
nagle w namiocie. Czyżby się mnie bała? Odwróciłem się w
stronę dźwięku dochodzącego zza mych pleców. Jakby warknięcie,
albo...
Wilk.
Jak ze snu. Ogromna bestia o szarym futrze i żółtych, obłędnych
ślepiach. Wiedziałem już, czego przestraszyła się dziewczyna.
Ktoś w obozie spuścił wilka ze sznura - u szyi dygotała
mu zerwana lina. Zanim go znajdą i z powrotem przywiążą,
może już kogoś zagryźć. Co gorsza, teraz nie miałem przy
sobie broni. Cały dzień trenowałem toporem, a potem nie
chciałem już go nosić ze sobą. Był zbyt ciężki i źle wyważony.
Ciążył mi. Poszedłem nad rzekę aby nałowić ryb, i po drodze
zostawiłem go w namiocie Ulfagara. Do głównej części obozu
- tuż nad brzegami Shaengarne - było jakieś piętnaście minut
drogi. To stamtąd pewnie wilk wymknął się zwiadowcom. Teraz
był jednak tutaj, a ja nie wiedziałem, co zrobić, by go
nie rozzłościć, a jednocześnie nie narażać się na jego ugryzienia.
Jego oczy zdradzały odwieczną żądzę mordu, do jakiej był
przyzwyczajony.
Kobieta schowała się w namiocie, ale chwilę potem usłyszałem
za sobą szelest rozchylanej skóry. Wychyliła głowę i powiedziała,
abym wszedł do środka. Cofnąłem się powoli. Bestia mierzyła
mnie spojrzeniem, ale jakby nie zwracała uwagi na moje ruchy.
Poruszałem się dość powoli. Wkrótce strach przemienił się
w niecierpliwe stąpanie. Jeszcze kilka kroków. But ugrzązł
mi głęboko w śniegu. Nie szkodzi. To już tutaj. Nie wedrze
się do namiotu. Założymy go skórami.
Potem uświadomiłem sobie, że wilk odwraca się i odchodzi.
Czynił to powoli, ale zdecydowanie. Musiałem znudzić go
sobą. Odetchnąłem z głęboką ulgą. Nie lubiłem blasku tych
okrutnych ślepi.
Na moment oczy moje i tej kobiety spotkały się. Była na
wpół wychylona z namiotu. Skórę miała śnieżną i gładką,
wargi lekko rozwarte. Wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem
smutku. Nie potrafiłem wyraźnie rozpoznać, co malowało się
w tym spojrzeniu.
-Jesteś tym, który dzisiaj zmierzy się z Rjekanem. - powiedziała.
Mówiła pięknie wspólnym językiem ludzi.
Znała mnie. To nie ulegało wątpliwości. Wszyscy w obozie
mnie znali, po tym, jak upokorzyłem dowódcę zwiadowców.
-Ten wilk. - powiedziałem. -Boisz się go?
-To niebezpieczna bestia. Nazywają go Nether. Lubi Rjekana,
dlatego często tu przychodzi. Nikt nie może go upilnować.
Ale nie wejdzie do namiotu. Zwykle nie atakuje ludzi. Kiedy
tylko nie stanowisz dla niego zagrożenia, odejdzie. Mimo
to, zagryzł już kilku ludzi. Rok temu śmierć spotkała samego
szamana. Wilki wyły przez całą noc. To było straszne. Mieszkałam
jeszcze wtedy z rodzicami. W całej zagrodzie brakowało tylko
Nethera. Rankiem znaleźli go śpiącego pod namiotem zabitego.
Szaman miał rozpłatane gardło. Ale nie ukaraliśmy bestii
- wszyscy bali się podejść do niego, a Rjekan powiedział,
że powinniśmy mu darować występek. Broghar przyznał mu rację.
Zresztą, wilk był najlepszy ze wszystkich tropiących. Szaman
zawsze dokuczał zwierzęciu. Denerwowało go, że Rjekan miał
tak wysoką pozycję w Klanie. Zwiadowca cieszył się większymi
względami w radzie niż on sam - a przecież każdy wysłannik
Temposa w niej zasiadał. Mówiono, że szykował spisek na
Rjekana. Dlatego wilk go zabił.
Kobieta przerwała na chwilę. Wsłuchiwałem się w odgłosy
wieczora i w to, co było słychać z pobliskiego obozu. Biesiada
już się zaczynała. Wrzaski, śpiewy i ujadanie rozpraszały
ciszę zimowego, bezwietrznego zmierzchu.
-Znasz Rjekana? - spytałem. Dziewczyna poruszyła się nerwowo.
Choć przez cały czas rozmowy ze mną wyglądała na lekko speszoną,
teraz całą przykrył ją ognisty rumieniec.
-On uczynił mi dziecko. - powiedziała.
Rozdziawiłem usta w zdumieniu.
-Noszę je od dwóch miesięcy.
Protekcjonalnie położyła rękę na brzuchu przykrytym delikatną
skórką z zająca.
-Muszę... muszę iść. - wycofała się. -Życzę ci powodzenia,
nieznajomy.
Urwała. Popatrzyła głęboko w moje oczy. W jej własnych odbijało
się jakieś pragnienie, które sprawiło mi niewypowiedzianą
radość. To było pierwotne uczucie. Nie wiedziałem, co znaczy.
Ale serce mocniej wtedy zabiło mi w piersi.
-Powiedziałam mu, aby nie czynił ci krzywdy.
Przełknąłem ślinę.
-Posłuchał cię?
-On zawsze słucha. Choć jest porywczy, mówi, że nie zamierza
cię zabić. On ma ukryte plany co do ciebie. Nie lękaj się.
-A więc jest mi przyjacielem?
Obruszyła się lekko, ale potem tylko uśmiechnęła z rozbawieniem.
-Nikt nie jest przyjacielem Rjekana, jeśli nie pochodzi
z tego samego plemienia co on i nie jest jego bratem. Ale
tak - Rjekan mówi, że możesz być mu towarzyszem. Nawet druhem
w boju.
-To zapewne bardzo znaczny zaszczyt. Jak masz na imię? -
spytałem. Byłem zaintrygowany tym, co mi powiedziała. Chciałem
wyrazić swą dozgonną wdzięczność za pocieszające słowa,
jakie usłyszałem od tej nieznanej, dzikiej dziewczyny.
-Uvien.
Dziękuję, Uvien. Dzięki za pociechę, jaką wlałaś w me pozbawione
nadziei serce.
Wyciągnąłem do niej rękę. Chciałem pocałować ją w dłoń.
Cofnęła się z przerażeniem.
-Wy, południowcy, macie dziwne zwyczaje. Chcecie posiąść
sobie czyjąś kobietę od razu, kiedy ujrzycie ją na oczy.
Za takie coś Rjekan zabiłby cię.
-Mówiłaś, że nic mi nie zrobi. - podchwyciłem i uśmiechnąłem
się.
Podszedłem dwa kroki bliżej. Poczułem jej oddech wydobywający
się z ust obłoczkiem mglistej pary.
Odepchnęła mnie prawą ręką, a lewą zasunęła poły namiotu.
-Do widzenia, cudzoziemcze. - powiedziała ze środka. -Nigdy
tu nie wracaj.
Obejrzałem się na drogę, wypatrując śladu wilka. Musiałem
się spieszyć, ponieważ pojedynek miał mieć miejsce za kilka
chwil. Nie chciałem jednak, aby bestia napadła mnie niespodziewanie,
gdy będę szedł w powrotną stronę.
-Uvien. - rzekłem. -Zabiję Rjekana i posiądę cię.
Nie odpowiedziała.
-Nie wracaj. Odejdź. Dlaczego mnie dręczysz? Przecież nawet
się nie znamy. - prawie wyszlochała po chwili.
-Chcę dać ci lepsze życie. Nie wiesz, jak dobrze jest być
cywilizowanym człowiekiem.
-Nie obrażaj mnie. Idź. Oby cię zabił, zuchwalcze. Nie jesteś
jednym z nas.
-Życzysz mi źle?
-Nie. - uspokoiła się. Wiedziałem w głębi serca, że serdecznie
mnie znienawidziła po tym, co jej powiedziałem. -Nie masz
żadnych praw tutaj, bo jesteś obcy. Nie należysz do nas.
Musisz zdobyć sobie wszystko siłą. Jeśli okażesz się na
tyle silny, abym mogła być twoja, posiądziesz mnie. Ale
nie wcześniej. Nie, póki ma mnie Rjekan.
-Wyzwolę cię.
-Odejdź! - krzyknęła. -Nie obiecuj mi wolności, której nie
pragnę.
-Uvien...
Usłyszałem wtedy głos rogu z obozu. Brzmiał on potężnie,
unoszony na wzmagającym się nagle wietrze. Nie było już
echa, ale poczułem je w sobie. Dźwięk wibrował mi przez
dłuższy czas w głowie. Róg miał oznajmiać, że nadszedł czas
Miodowej Uczty. Teraz wszyscy będą schodzić się do wielkiej
sali, by zakosztować wina i zjeść pieczone mięso, oraz zasiąść
do pokojowych rokowań. Rjekan pewnie czeka na mnie z toporem
gdzieś w okolicach tamtej areny, zacierając ręce z niecierpliwości.
Puściłem się pędem w stronę pobliskiego wzniesienia, przesadzając
zaspy śnieżne w szaleńczych podskokach. Po drodze schwyciłem
wędkę i kosz, do którego nałapałem ryb z przerębli. Nie
wiedziałem, czy idę na śmierć, czy może zmierzam ku chwalebnemu
spełnieniu i zwycięstwu nad przeciwnikiem. Pewne było jedno.
W tym momencie, kiedy biegłem przez drogę, potykając się
o zaspy i zlodowaciałe kamienie, po raz pierwszy od dłuższego
czasu niczego się nie lękałem.
-Oto jest. - poznałem głos wielkiego Broghara, przywódcy
rady naszego klanu.
Wszyscy zebrani przywitali mnie zaskakującym aplauzem, kiedy
przybyłem zdyszany na miejsce pojedynku. Unosili od ust
rogi z pitnym miodem, oraz zagryzali mięsiwo dyndające na
grubych kostkach.
Ulfagar, zmęczony całodniowym polowaniem, zbliżył się i
podał mi pojedynkową broń. To był jego topór, którym dziś
trenowałem.
-Aby było ci łatwiej. - powiedział. -Kiedy dłoń wojownika
przyzwyczai się do broni, musi on walczyć tylko nią, jeśli
tylko mu na to zezwolą. Inne od razu rozpraszają jego sylwetkę
i skupienie, dlatego potyka się, myli i słabnie.
-Ten topór jest źle wyważony. - powiedziałem, z trudem unosząc
go w dłoniach.
Ulfagar uśmiechnął się, jakby nie rozumiał, co do niego
mówię.
-Nasza broń jest ciężka i trudna do uniesienia, ale tnie
głębiej niż inna i pewniej zadaje śmierć.
-Mam więc go zabić? - spytałem.
Ulfagar pokręcił głową.
-Jedyna twoja szansa w tym, że odpuści, widząc, iż dzielnie
stawiasz mu czoła.
W głębi serca byłem zdeterminowany, by pokonać Rjekana.
-Co mam robić, aby tak postanowił?
Barbarzyńcy zaczynali pokrzykiwać, abyśmy pospieszyli się
i stanęli do boju. Wodzowie klanowi chcieli już zasiąść
do uczty, a ich ludzie byli nie tylko głodni jadła, ale
i spragnieni całonocnej zabawy.
Ulfagar zasępił się, po czym spojrzał na swojego przywódcę.
Tamten zimno patrzył na niego, ale nic nie mówił. Topór
Rjekana był dwa razy większy od mojego. Musiał być też dwa
razy cięższy. Na jego rękojeści widniały złote runy skrupulatnie
rzeźbione w krasnoludzkie zdania.
-Rjekan walczy bronią zaklętą. Może przełamać ten topór
na pół. Ale ty nie masz swojego, a ponadto ów sprawił się
już w boju i kilka razy był też zaklinany. Być może pomoże
ci on pokonać mego przywódcę.
-Cokolwiek się stanie, będę ci wdzięczny, jeżeli mnie pomścisz.
-Nie będę musiał. - Ulfagar uśmiechnął się zagadkowo. Wokół
wojownicy zaczynali już krzyczeć ze zniecierpliwienia. Wkrótce
kilku mężczyzn w skórach z niedźwiedzia wypchnęło mnie w
obręb koła obłożonego kamieniami. Rjekan wszedł do kręgu
razem ze mną. Dzierżył swój topór na ramieniu i złowrogo
mi się przyglądał.
-Jesteś gotów?
-Założę jeno hełm i wezmę tarczę.
Berngard Siwy podał mi broń i spojrzał na mnie wściekle.
Byłem pewien, że życzy mi zgonu. Odpowiedziałem tak samo
dzikim spojrzeniem.
-Jesteś słaby. Pokonam cię. - mówił Rjekan.
Zakładałem na przedramię pasy tarczy, która już raz uratowała
mi życie. W miejscu cięcia była wygięta. Ręka bolała mnie
przez cały dzień. Teraz czułem, że ledwie mogę nią poruszać.
Musiałem jednak przemóc swój ból. Nie było czasu na użalanie
się nad sobą.
-Zobaczymy, kto zwycięży. Teraz jestem członkiem plemienia.
Przysługują mi klanowe prawa. Nie śmiej mnie poniżać.
-Wywyższyłeś się na oszustwie. Byłeś pokonany. Miałem cię
w garści.
-Tylko głupiec nie jest uważny podczas boju.
-Walka zakończyła się. Nie mogłeś...
Przerwałem mu. W jego oczach malował się gniew. Wspomniałem
w myślach jego kochankę, która mówiła mi, że on nie zamierza
mnie zabić.
-Gdybyś był wtedy na prawdziwym polu bitwy, już byś zginął.
Nie powinieneś tracić czasu na chełpliwość.
Przerwały nam liczne okrzyki barbarzyńców domagających się
obejrzeć upragnioną i wyczekiwaną walkę na śmierć i życie.
-Dam wam to, czego żądacie. Ten nieprawy cudzoziemiec padnie
dziś u mych stóp, martwy. Czas, by wilki zapolowały na zwierzynę.
Dowódcy zwiadowców odpowiedziały okrzyki i pomruki aprobaty.
-Po raz wtóry - zaczynajcie!
To wołał Broghar - najwyższy z rady wilków. Barczysty i
włochaty wódz Klanu Wieloryba dał znak, byśmy zaczęli.
Rjekan ruszył na mnie, z bojowym wrzaskiem na ustach. Ja
również rzuciłem się w jego stronę. Jeszcze sapałem po męczącym
biegu, w który puściłem się, kiedy wracałem znad rzeki.
Przeklinałem w duszy swą głupotę i to, że bez pomyślunku
obliczyłem czas potrzebny mi na dotarcie z powrotem do głównego
obozu. Teraz byłem zmęczony, a wysiłek jaki mnie jeszcze
czekał, nie równał się z niczym innym.
Pierwsze cięcie nadeszło z góry - tak jak się spodziewałem.
Wojownicy zawsze zaczynali w ten sposób pojedynek. W tych
atakach brakowało szermierskiej elokwencji i taktu - była
jedynie brutalna siła. Nie znajdowałem kroków w podobnym
tańcu.
Rjekan uderzał w rytm pierwszego cięcia. Wytrącał mnie coraz
bardziej z równowagi. Tarcza chwiała się na mej dłoni, a
pasy zdawały się zaraz pęknąć pod naporem ogromnego topora
mego przeciwnika. Zakląłem pod nosem. On napierał, a ja
się cofałem, coraz mocniej przygniatany nieustanną salwą
uderzeń niestrudzonego w bojach barbarzyńcy. Kiedy tarcza
zaiskrzyła i pękła na pół, czułem w ręce jedynie otępiający
ból i odrętwienie. W drugiej dłoni miałem topór. Rjekan
nie czekał na moje cięcie. Pochylił się pod ostrzem broni
Ulfagara, po czym podciął mnie z całej siły umięśnionymi
rękami, zwalając boleśnie na plecy. Przytknął ostrze do
mojej twarzy, ale ja odrzuciłem go nogami. Moja broń zaświszczała
i uderzyła z brzękiem o jego własną.
Cięcie.
Widać było pot na twarzy przeciwnika.
Parowanie.
Jakże niezręcznie poruszała się w mej dłoni ta źle wyważona
siekiera.
Uskok.
Ledwie zdążyłem uchronić swą nogę przed odcięciem. Następnym
razem ucieknę z pola walki lub się po prostu poddam.
Przewrót.
Muszę wykonywać zgrabne ruchy. Muszę go zaskoczyć zwinnością.
On jest piekielnie szybki i jednocześnie ciężki. Nie wiadomo,
kiedy niespodziewanie trafi cię między żebra.
Mignięcie.
Jeden błysk w oku powiedział mi, że zaraz zaatakuje z prawej.
Doskoczyłem w jego stronę, blokując cięcie topora. To natarcie
omal nie zwaliło go z nóg. Pierwszy raz w oczach przeciwnika
dostrzegłem coś w rodzaju szacunku. Poszedłem za ciosem.
Cięcie.
To nie było nic wielkiego. Ot, tylko błysk koło głowy i
ból w ramieniu. Krew waliła się strugami. Topór o mało nie
wypadł mi z ręki. Wokoło wojownicy rozdzierali się w niebogłosy.
Co się stało? Przecież to ja miałem rozwalić mu tę cholerną
głowę. Miałem wbić ostrze w ten jego zakuty łeb, uderzyć
pomiędzy tymi zawadiackimi, ciemnymi oczkami.
Widziałem jednak na ramieniu swoją własną krew. Ktoś ryczał,
aby ktoś inny dobił kogoś. Z kolei drugi wołał, by ktoś
tam się nie poddawał. Minęła chwila, nim uświadomiłem sobie,
że Rjekan leży na śniegu obok mnie i potwornie krwawi z
okolic klatki piersiowej.
Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. W jednej chwili
moje myśli zagłuszyła fala okrzyków spoza kręgu. Większość
zebranych zachęcała mnie do zabicia przeciwnika. Kilku sprzeciwiało
się, widząc upadek swojego wodza, ale teraz więcej tu było
przyjezdnych. Nie rozumieli wcale tego, co się działo wewnątrz
Klanu Wilka. Ich pojmowanie opierało się tylko na jednym.
Znali prawo krwi. Według owego prawa, wygrałem.
Nie miałem czasu na radość. Nim się zorientowałem, już leżałem
na łopatkach, przygwożdżony przez czyjeś kolana.
To były gładkie nogi kobiety. Ona. Przyciskała mi do gardła
zaostrzony kieł wilczych tropicieli.
Płakała rzewnie. Ręka jej drżała. Czułem zimną stal na grdyce.
Strugi łez spływały jej po policzkach.
-Zabiłeś go! - wołała. -Zabiłeś!
Wokół panował harmider i zgiełk. Ktoś próbował ją odciągnąć,
ktoś inny zabraniał mu. Podnosili ciało Rjekana, sprawdzali
czy żyje. Nie odpowiadał na słowa. Jednak jego pierś unosiła
się... zupełnie nierównomiernie, jakby był na coś chory,
ale nawet jeśli przywódca zwiadowców był bliski śmierci,
to w tym momencie żył.
-N-nie zabiłem g-go... - wykrztusiłem do Uvien.
Odwróciła głowę na głos wielmożnego szamana Klanu Szarego
Wilka, Jorgala. Nóż wysunął jej się z ręki. Zobaczyłem,
że Ulfagar odciąga ją ode mnie i unieruchamia. Wstałem.
Kręciło mi się w głowie. Nagle, jakby piorun strzelił, wokół
uciszyło się. Zgiełk zamilkł, ludzie ścieśnili się wokół
jednego skrawka ziemi, by usłyszeć słowa konającego i inkantacje
wiszącego nad nim szamana. Komuś niedopite piwsko spływało
ciurkiem po brodzie, ale nie miał odwagi, by poruszyć się
i opróżnić przechylony bukłak do reszty.
Głos szamana brzmiał jak wyrocznia. W obu kończynach czułem
ból i na obu widziałem lejącą się jak rzeka krew. Ale najbardziej
bolało mnie to oczekiwanie i nierówny oddech Rjekana oraz
szloch jego ukochanej Uvien.
-Ten oto... pokonał mnie... jednak ja, Rjekan, nie zostałem
zabity.
Cisza stała się jeszcze głębsza. Teraz nie przerywał jej
żaden kaszel czy płacz. Wszystko zamarło. Nawet wiatr, który
poruszył się jakiś czas temu, teraz milczał, wsłuchany w
to, co miało zostać powiedziane.
-Idźcie bawić się i wieczerzać. Ja przyjdę do was, kiedy
opatrzę rany. Ciął mnie jeno w pierś, ale rękę ma słabą,
więc ostrze weszło płytko. Połamane żebra, ot co. Nic mi
się nie stało. Nic więcej. On nie zabił Rjekana.
Wiwat i aplauz jaki wtenczas powstał zupełnie mnie ogłuszył
i oszołomił. Z drogi do namiotu pamiętałem tylko tyle, że
mnie prowadzono i ktoś gratulował mi walki. Następnie czułem
piekący ból i wyćwiczone ruchy szamana zakładającego bandaże.
A potem były już tylko przemowy, wrzaski, hulanki i śpiew.
I wino, które spływało po brodach moich współplemieńców,
zlewając się strugami na drewnianą podłogę Miodowej Sali.
ZŁY WYBÓR
Część V opowieści z Doliny
Słodkie trunki lały się wśród ścian Miodowej
Sali, coraz to wpadając do gardeł spragnionych biesiadników.
Broghar - wódz klanu Szarego Wilka - poklepywał po plecach
przybyszów z innych plemion i życzył im dobrej zabawy, co
rusz nalewając im nowego piwa do rogów. Istotnie, zabawa
była przednia, ale mnie po pewnym czasie począł męczyć powszechny
zgiełk i harmider, dlatego poszedłem się przewietrzyć. Uciekłem
od pokrzykiwań i przechwałek barbarzyńców, w każdej chwili
skorych do niemałej bijatyki, szczególnie, gdy byli pijani.
Na zewnątrz było nieco spokojniej. Wokół ognisk rozłożono
pniaki i sterty skór. Zasiadała tam straż zewnętrzna każdego
klanu. Strażnicy nie mogli już jednak bronić nikogo, ponieważ
byli zbyt mocno podchmieleni. Tylko jeden spośród nich -
wyglądał na szamana - trzymał się jeszcze na nogach. Podobno
pochodził z nielicznego i zamieszkującego w górach Klanu
Rysia. Przybył tutaj zaraz za wysłannikami plemienia Kozicy,
choć, jak mówił wódz, wcześniej się nie spotkali. Jego bratankowie
nie zjawili się na Miodowej Sali. Brakowało, w zasadzie,
tylko ich właśnie. Rjekan myślał początkowo, że może się
spóźnią na biesiadę, ale szaman wyjaśnił, iż wódz jego plemienia
poszukuje teraz dla swoich ludzi nowej kryjówki w górach,
ponieważ wszędzie roi się od orków i goblinów. Podobno Wagund
Stary wysłał go, by uczestniczył w rokowaniach pokojowych
na terenie Doliny Lodowego Wichru.
Szaman przypatrywał mi się przez dłuższy czas, gdy chwiejnym
krokiem szedłem poza obręb wielkiego namiotu biesiadnego.
Chwilę później wstał i zbliżył się do mnie.
-Jesteś blady na twarzy. - zauważył, po czym złożył mi lekki
ukłon głową. Było to niezwykłe jak na standardy wywyższających
się zwykle ponad innych, szamanów.
-To przez rany otrzymane w pojedynku. Uciekło mi dużo krwi.
- wytłumaczyłem.
-Nie widzę w twym leczeniu ręki magii.
-Szaman Szarego Wilka nie odprawiał rytuałów nade mną. Zatwierdzono,
że moje rany mają wygoić się same. Swoje siły kapłan Temposa
zużył na pokonanego przeze mnie Rjekana.
Pomarszczony i zgarbiony, ale postawny starzec pokiwał głową
ze zrozumieniem.
-Oto zapłata za twoje prawa. Upokorzyłeś nie lada wojownika.
Z tego co wiem, pokonałeś go aż dwa razy.
Przyjrzał mi się bardzo uważnie.
-Czy chcesz, abym ci pomógł?
-W wyleczeniu ran? - zapytałem.
-Jesteś bystry, jak na pijanego miodem ze słynnej Sali.
- zażartował. -Tak, właśnie w tym. - spoważniał. -Obawiam
się, że opatrunki i wywar sosnowy nie wystarczą.
Faktycznie czułem się coraz gorzej, od czasu, kiedy tylko
zasiadłem za stołową ławą. Pewnie powinienem odpoczywać,
a nie zapijać się na umór. Nic nie mogłem jednak poradzić
na swoje rozgoryczenie. Przypomniałem sobie wtenczas mojego
przyjaciela, Bregana z Grunwaldu. Myślałem, jak to dobrze
byłoby, gdyby towarzyszył mi teraz, w tych trudnych chwilach.
Zawsze był lepszy ode mnie we wszystkim, co robił. Powinni
zabić mnie, a nie jego. Nie rozumiałem, dlaczego zginął
podczas napaści.
-Zdaje się, że oni mnie tutaj nie chcą. - powiedziałem sam
do siebie.
Kapłan plemienny z dalekich stron popatrzył na mnie tylko
z powagą. Nie miał zamiaru roztrząsać tej kwestii. Staliśmy
w ciszy przez chwilę, po czym znów rozległ się jego spokojny,
lekko zniszczony, ale silny głos.
-Czy ty jesteś ich jeńcem?
-Nie. Wygrałem pojedynek, dlatego stałem się pełnoprawnym
członkiem plemienia. Niewielu się to udało, z tego co wiem.
Spośród wszystkich najemników, oprócz mnie, zostało jeszcze
tylko dwóch. Byli to najzręczniejsi szermierze z całej karawany.
Ale jeden z nich skończył z obciętymi palcami.
-Jednakże czujesz do nich żal, że zabili twego towarzysza.
Popatrzyłem na niego w zdumieniu.
-Skąd o tym wiesz? Skąd wiesz o moim przyjacielu?
Starzec nie odpowiedział. Z jego twarzy wyczytałem jednak
mądrość i wyjątkową wnikliwość umysłu, jaką dysponował.
Zbliżyłem się na odległość jednego kroku i przypatrzyłem
mu uważnie.
-Przychodzisz z dalekich stron. - zagadałem.
Uśmiechnął się i przytaknął.
-Jestem z Grzbietu Świata, z Doliny Rysia. Ostatnio orkowie
wypędzili nas jednak stamtąd. Moi bracia tułają się teraz
po górach, w poszukiwaniu nowej kryjówki. A ja jestem tutaj,
na naradzie z waszym klanem.
-Kiedy opuścisz to miejsce?
-Zbliża się świt. - powiedział. -Wkrótce Miodowa Sala dobiegnie
końca. Jeśli zakończy się pokojem, zostanę jeszcze kilka
dni. Jeśli postanowią o wojnie, odejdę czym prędzej, znowu
na południe, w góry.
-Dlaczego nie obradujesz z innymi? - zaciekawiłem się. -Skoro
jesteś jedynym wysłannikiem, chyba powinieneś.
Kapłan Temposa spojrzał na mnie wnikliwie.
-Oni nie obradują, tylko zapijają się. - poprawił. -Rankiem,
kiedy miód pitny uleci z ich głów, zaczną myśleć o korzyściach
i własnych potrzebach. Myślę, że zdecydują się na wojnę
z twoim klanem. Prawie wszyscy tak postanowią. To jednak
zależy od daru przekonywania twych wodzów - Broghara i Berngarda.
Ale decyzje ostateczne zapadną dopiero za kilka dni. Najpierw
wszyscy wyjedzą wasze zapasy i zabawią się. Broghar i Berngard,
oraz reszta rady, będą musieli rozsądnie rozporządzać zapasami.
-Wodzowie plemienia wilków nienawidzą się nawzajem. Któryś
może zdradzić, jeśli okaże się, że to jedyne wyjście. -
poddałem.
-Tu widzę problem. - odrzekł szaman.
-A więc udajesz się na południe? - zmieniłem temat.
Uśmiechnął się. Przez kilka chwil staliśmy w milczeniu.
W końcu powiedział.
-Jeśli bardzo tego chcesz, zabiorę cię ze sobą.
Przez moją głowę przemknęły setki myśli, ale większość z
nich odrzuciłem od razu. Znałem tylko jedną właściwą drogę
wyjścia z całej mojej sytuacji. W głębi duszy liczyłem na
tą propozycję. On miał zapasy, ale potrzebował ich więcej,
abyśmy mogli przeżyć w tundrze. Prawdopodobnie na szlaku
natknąłbym się już na karawanę, która zawiedzie mnie w bezpieczne
miejsce. Liczyłem, że w końcu uda mi się bezpiecznie wyruszyć
z powrotem. Nie chciałem zostawać na Północy. To było najbardziej
nieprzystępne miejsce Faerunu.
-Pójdę z tobą, ale wiedz, że potrzebujemy pożywienia.
-Nie martw się. Teraz, gdy wszyscy pokładą się do snu, będzie
można dość łatwo podkraść jakieś jadło.
Zdziwiłem się niepomiernie.
-A więc nie zostajesz do reszty obrad? - zapytałem.
Szaman uśmiechnął się zagadkowo.
-Daj. Obejrzymy twe rany.
Tego ranka, tuż przed odejściem, po raz ostatni poszedłem
do namiotu Ulfagara. Nie było go w środku. Na stercie skór
nie znalazłem też jego borni. Musiał z rana udać się na
obejście okolicy. Prawdopodobnie wilki umacniały pozycje,
by w razie bitwy mieć cały obóz na oku i nie dać się zaskoczyć
wrogowi. Zrozumiałem, dlaczego Ulfagar nie wziął ani łyka
wina podczas uczty i oddalił się z Sali prawie zaraz po
rozpoczęciu biesiady.
Kiedy szedłem w stronę olbrzymiej, oblodzonej rzeki Shaengarne,
przy której szaman plemienia Rysia miał swój namiot, spotkałem
oddział zwiadowców idących na północ i obchodzących obóz.
Na czele szedł Nether, ogromny, szary wilk o żółtych ślepiach
- ulubieniec Rjekana. Za nim stąpało pięciu groźnie wyglądających
barbarzyńców o lekkich skórach i zakrzywionych ostrzach
u pasa.
-Dokąd to? Nie możesz bezkarnie opuszczać obozowiska, cudzoziemcze.
Miodowa Sala już się skończyła, ale póki wodzowie nie postanowią
inaczej, klany nie mogą się rozchodzić.
Jargund, groźny wojownik o szerokim czole zastąpił mi drogę.
-Idę do wędrownego szamana, by uleczył me rany z wczorajszej
próby topora.
Popatrzyli po sobie, po czym przepuścili mnie dalej. Wilk
zatrzymał na mnie swe spojrzenie i obwąchał moją zabandażowaną
dłoń. Wyglądało, jakby przyciągał go zapach krwi. Powoli
cofnąłem rękę, aby nie pozwolić jej ugryźć głodnej bestii.
Wilk poruszył się nerwowo, po czym polizał mi palce.
-To twój pan mi to uczynił.
Ale ja zadałem mu gorsze rany. - pomyślałem.
Wilk odbiegł na wołanie oddalających się zwiadowców. Wtedy
przypomniałem sobie o Uvien.
W skórach i w ośnieżonych butach, ubrany jak gotowy do drogi,
wszedłem do jej obszernego namiotu. Spała jeszcze smacznie,
wtulona w ciepłe koce i skóry. Kobietom nie zezwalano uczestniczyć
w Miodowej Sali. Był jeszcze bardzo wczesny ranek. Rjekan
nie wrócił jeszcze z ważnych obrad. Ucieszyłem się, że była
sama.
Dotknąłem lekko jej zakrytego ramienia.
-Zbudź się, słodka pani.
Otworzyła oczy. To był ten jeden magiczny moment, w którym
zdawało mi się, że jest księżniczką z jakiejś dawno zapomnianej
bajki.
Zdumiała się moją obecnością. Niepewna, lekko odsunęła się
ode mnie. Ja przysunąłem się bliżej.
-Co tu robisz? - spytała. Była rozespana, ale szybko wróciła
jej przytomność umysłu.
Roześmiałem się, po czym dotknąłem jej dłoni.
-Odchodzę, Uvien. Opuszczam wasze plemię.
Chwilę później zorientowałem się, że nie powinienem jej
tego mówić.
-Nie zdradź mnie. Nie powiedz o mojej ucieczce nikomu. Nie
mogą zbyt wcześnie zorientować się, że mnie nie ma.
W jej oczach dostrzegłem nagłe niedowierzanie.
-Jak to? Czy nie jesteś tu dobrze traktowany? Dlaczego uciekasz
z Klanu? Rjekan oszczędził cię przecież...
Miałem ochotę śmiać się głośno na te słowa. Prawdę powiedziawszy
bowiem, to ja oszczędziłem Rjekana. Ona kochała go. Nie
miałem co do tego wątpliwości. W pewnym sensie napawało
mnie to jednak dziwnym żalem.
-Nie pożegnasz się ze mną? - spytałem.
-Idź w pokoju, cudzoziemcze. Nie jesteś stąd. To nie twój
dom.
-A więc rozumiesz moją decyzję? - spytałem z nadzieją.
-Tak.
-Chodź ze mną. - powiedziałem nagle, zanim ugryzłem się
w język. Zareagowała na te nonsensowne słowa nad wyraz spokojnie.
-Mówiłeś, że będziesz mnie mieć. - patrzyła w moje oczy
tak, że poczułem wielki wstyd. -Powiedziałam ci, że tak
się stanie, jeśli zabijesz Rjekana. Ty jednak oszczędziłeś
go. Dokonałeś wyboru.
-Nie muszę go zabijać. - powiedziałem cicho.
-Jestem dziką kobietą. Nie znasz mnie. Ja rodzę mu dziecko.
Czego ty chcesz ode mnie, dziwny przybyszu?
-Niczego.
Westchnąłem, po czym wstałem i otrzepałem się ze śniegu.
-Muszę się pospieszyć i uciec prędko, aby nie ruszyła za
mną pogoń.
-Nie będą cię ścigać, ale masz rację... powinieneś już iść.
Musisz iść. Niedługo wróci Rjekan. Nie spodobałoby się mu,
że byłeś tutaj, a potem opuściłeś obóz.
-Nie byłem tutaj, Uvien. - spojrzałem na nią z powagą.
-Nie byłeś. - przytaknęła, po czym nakryła się kocem, kiedy
poczuła zimno dobiegające z zewnątrz. Wiał lekki wietrzyk.
Właśnie minął wschód słońca.
Odetchnąłem rześkim powietrzem. Wyszedłem na zewnątrz. Gdy
zasuwałem poły namiotu, odezwała się po raz ostatni.
-Jeszcze się spotkamy, cudzoziemcze.
Odszedłem.
Szliśmy przez pół dnia, otaczani bijącym śniegiem i wiatrem.
Ale dopiero późnym popołudniem rozpętała się prawdziwa burza.
Śnieżyca kłuła w oczy i kąsała skórę pod odzieniem, a wicher
unosił płaszcze i zaglądał pod grube futra. Szaman parł
niestrudzenie do przodu, ani razu nie oglądając się na drogę.
Szliśmy szlakiem lub obok niego - tam, gdzie teren pozwalał
na skrycie się przed ewentualną pogonią. Zaspy piętrzyły
się przed nami przez mile, we wszystkie strony, ale byłem
pewien, że zmierzamy na południe, zgodnie z zamierzeniem
podróży. Nie wiedziałem, czy poznam miejsce, gdzie nas napadnięto
i zgrabiono karawanę. Zapewne na Miodowej Uczcie barbarzyńcy
jedli zapasy z naszych wozów jadących do Dekapolis. Byłem
pewien, że to miejsce, gdzie zabili Bregana, wciąż pozostaje
gdzieś przed nami. Kiedy burza śnieżna rozpętała się na
dobre, straciliśmy z oczu wszelki kierunek. Szaman wołał
coś do mnie przez śnieg, ale nie mogłem zrozumieć jego słów.
Czemu tutaj jest tak paskudna pogoda? - zastanawiałem się.
Bolały mnie nogi od marszu oraz serce od rozstania. A nade
wszystko, bolało mnie, że cała ta przygoda miała tak nieszczęśliwy
przebieg. Ufałem, że niedługo dotrę tam, gdzie jest ciepło
i gdzie żyją cywilizowani ludzie, i że zacznę wieść na powrót
nudne, ale spokojne życie.
-Po raz ostatni udałem się północ, Kahudzie. - rzekłem do
szamana, który przedstawił mi się, kiedy opuszczaliśmy granice
obozu Klanu Szarego Wilka. -Jest tu zdecydowanie za zimno,
a miejscowi mieszkańcy są wyjątkowo oziębli.
Ten roześmiał się jakoś dziwnie złowrogo. Wyraźnie usłyszałem
jego głos, kiedy schroniliśmy się w wyżłobieniu powstałym
w olbrzymiej zaspie.
-W górach jest jeszcze gorzej. Tam są gobliny, olbrzymy
i ogry. Nic miłego cię tam nie spotka. Tutaj przynajmniej
użyczyli ci swej gościnności.
-Zabili mojego przyjaciela. Nienawidzę ich.
-Takie jest prawo krwi. Przegrywa słabszy.
Bregan wcale nie był słaby. - pomyślałem.
-Ktoś idzie. - sapnąłem, wstając.
Z długiego i nużącego oczekiwania wyrwał mnie obraz wysokiej,
pochylonej sylwetki.
Szaman wstał i rozłożył ręce. Po wypowiedzeniu kilku warkliwych
słów w dziwnym języku, powitał przybysza, wyciągając w jego
kierunku otwartą dłoń.
Tamten zbliżył się. Był odziany w skórzane części garderoby,
wielką, nabijaną kolcami zbroję i czarny kaftan na szyi.
Miał spojrzenie wilka, a jego twarz przypominała pół człowieczą,
pół orczą.
-O, panie, kogo ze sobą przywiodłeś? - zapytał nowoprzybyły.
Przeraziłem się, widząc, jak na mnie popatrzył, dotykając
jednocześnie ostrza topora zawieszonego na plecach.
-To człowiek z południa... - odparł spokojnie szaman.
Starzec pochylił się, po czym wypowiedział kilka słów do
półorka tak cicho, że nie dosłyszałem ich.
Tamten nie wyglądał na zadowolonego, ale odpuścił dalszą
dyskusję z Kahudem.
-Czy masz tu swoich ludzi, Ugralu? - zapytał stary.
-Mam, panie. Wszyscy, co do jednego. I to nie są ludzie.
- półork wyszczerzył zęby w bestialskim uśmiechu. Teraz
on też nie przypominał człowieka.
Rozejrzałem się z niedowierzaniem wokoło. Burza minęła,
dlatego widoczność poprawiła się znacznie. Oniemiałem, gdy
ujrzałem to, co rozciągało się w promieniu kilkuset metrów
ode mnie. Dopiero teraz zrozumiałem, że znajdujemy się w
pobliżu jakiegoś ogromnego obozu. Czarne namioty rozstawione
między olbrzymimi zaspami otaczały kręgami dymiące ogniska,
wokół których łaziły różne człekokształtne, bestialskie
istoty. Rozpoznałem sylwetki goblinów, oraz jednego czy
dwóch olbrzymów przechadzających się gdzieś na obrzeżach.
-Masz rację, Ugralu. To nie są ludzie. I, przede wszystkim,
nie są też twoi.
Szaman roześmiał się w głos. Półork dołączył po chwili do
niego swoim warkliwym rechotem.
-Do obozu! - wrzasnął na mnie. -Powiesz nam o fortyfikacjach
i umocnieniach wilczej kryjówki!
-A więc znów jestem jeńcem? - spytałem z goryczą.
Kahud nie odpowiedział mi. Odszedł ze swym sługą w stronę
umocnień zewnętrznych obozowiska. Ku mnie podążyła banda
orków, która wyłoniła się zza pobliskiej zaspy. Byli na
wpół zasypani śniegiem i ociężali od zbroi, ale dzierżyli
też niebezpieczną broń. Nie opłacało się uciekać. Poszedłem
przed nimi do obozu, narażając się na szturchańce i powarkiwania.
Dopiero teraz zrozumiałem, że z rąk jednego wroga wpadłem
w sidła drugiego, znacznie gorszego niż poprzedni.
W zadymionym wnętrzu obskurnego namiotu płonął mały kaganek.
Przy palenisku z prawej strony siedzieli trzej orkowie.
Każdy zaś, był bardziej ohydny od poprzedniego. Wszyscy
nosili na gębach ślady wojennych blizn, a u nóg trzymali
swoje obnażone, ubrudzone starą krwią topory. Kahud, niedoszły
szaman plemienia Rysia, zasiadał po środku namiotu, przy
pełgającym kaganku. Ugral stał obok niego, oparty na ogromnym
toporze. Jeszcze jeden człowiek, prawdopodobnie jeniec,
stary i olbrzymiej postury, związany z tyłu grubym sznurem,
z obezwładnionymi nogami, siedział za nim i przyglądał się
z nienawiścią zgarbionemu mężczyźnie. Wysuszony, brodaty,
postawny i miły staruszek, który wyglądał mi na samym początku
na ludowego wieszcza z dalekich gór, wsparty na drewnianej
lasce, teraz przypominał raczej wychudzonego szczura o złowrogim
spojrzeniu. Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, jak
bardzo musiał się zmienić od tej godziny, kiedyśmy się ostatni
raz widzieli. To nie był już szaman żadnego północnego plemienia.
Z jego wychudzonych palców i obwisłej twarzy oraz tych oczu,
błyskających płomieniem, poznałem, że nie może być nikim
innym, jak czarnoksiężnikiem. Podczas mojego życia spotkałem
przynajmniej kilku magów parających się mrocznymi sztukami.
Rozpoznałbym ich od razu, nawet w wieloosobowym tłumie.
Mieli charakterystyczną zachłanność w oczach i wyjątkowo
mizerny, odpychający wygląd. Przypominali nekromantów, ale
nie czuć od nich było zapachu śmierci. Czuć było jednak
coś innego... Prawdziwą i złowrogą moc demona z niższych
planów, który spoczywał gdzieś we wnętrzu każdego czarnoksiężnika.
Nie wątpiłem, że ten także próbował swego czasu otwierać
kręgi prowadzące do głębokich Otchłani.
-A więc spotkaliśmy się tutaj... - zaczął czarnoksiężnik,
wyraźnie pochłonięty wpatrywaniem się w mały ogień płonący
na środku namiotu i rzucający złowrogie cienie. -by omówić
plan ataku na obóz Klanu Szarego Wilka. Jak wiadomo, przedstawiciele
innych klanów zebrali się tam na ucztę wyprawioną przez
Broghara, wodza wilków. Jeśli się nam powiedzie, zbierzemy
wszystkich za jednym zamachem. Całe śmiertelne żniwo. -
podniósł głowę. -Wtedy już nic nie stanie nam na przeszkodzie
do podbicia Dekapolis.
-Nie uda wam się pokonać całego regionu. Ludzie mają swoje
siły zmagazynowane w każdym z miast. - te słowa wypowiedział
ogromny szpakowaty mężczyzna siedzący za kapłanem. Był to
Wagund Stary - wódz plemienia Rysia z gór Grzbietu Świata
- poznałem go od razu, choć nigdy wcześniej nie dane było
mi się z nim spotkać.
-Za dużo nasłuchałeś się bajek o poprzednich wojnach w tym
regionie, drogi Wagundzie. - odparł z uśmieszkiem czarnoksiężnik.
-Nigdy jeszcze nie działo się tu tak jak teraz. Barbarzyńcy
toczą wojnę między sobą i z Dekapolis. Jeśli ich zaatakujemy,
nikt nie będzie ich bronił, ani wspierał. Nie stoi to bowiem
w interesie ludzi z Północy. A potem, kiedy już zgrabimy
Bryn Shander, reszta podda się nam bez oporu. I nie będzie
żadnej siły, która mogłaby pomóc mieszkańcom Dziesięciu
Miast. Ważne jednak, aby zacząć właśnie od dzikich plemion,
bo to one mogą w ostatniej chwili przechylić szalę zwycięstwa.
-Jerod walczył z demonami i pokonał je. - Wagund przypomniał
legendę o założeniu Północy.
-Nie ma pośród was Jeroda. - czarnoksiężnik roześmiał się
tak, że aż zakłuło mnie w sercu.
-Zapominasz o krasnoludach z kopca Kelvina. - wyrwałem się.
-Mogą udzielić pomocy ludziom, jeśli zaczniecie oblegać
Bryn Shander. A poza tym, Dziesięć Miast zawsze może liczyć
na pomoc Luskanu.
Orkowie siedzący przy zakurzonym palenisku spojrzeli na
mnie z niechęcią, a Ugral warknął, słysząc me zuchwałe słowa.
-Zapominasz, że Luskan ma swoje własne problemy z napaściami
dziejącymi się na wybrzeżu. Wielka rada lordów niechętnie
udziela zaś pomocy. My jesteśmy tylko częścią tej siły,
która nęka Faerun. Co jakiś czas dzikie grupy goblinów i
orków żyjących w górach organizują się i wtedy jest wojna.
Tak zrodziło się Wybrzeże Mieczy... z ciągłych wojen z potworami.
Trzej orkowie z dumą spojrzeli po sobie.
-Stamtąd pochodzę... - rzekłem. -A co z krasnoludami? -
zapytałem po chwili. -Czy one też nie wyślą pomocy?
-Nawet jeśli, wkrótce zrezygnują z bojów. Pochowają się
w swoich dziurach, bo zrozumieją, że nie mogą liczyć się
z nami w żadnej mierze.
-Ufam we wsparcie ludzi z Luskanu. Wybicie połowy Klanu
nie ujdzie ci na sucho, Kessel!
-Mam zamiar wymordować znacznie więcej, Wagundzie. Znacznie
więcej.
W namiocie rozległ się złowrogi śmiech czarnoksiężnika.
Przez moment zdawało mi się, że poczułem czyjąś złowrogą
obecność unoszącą się w powietrzu. Dym z kaganka buchnął
nagle, a potem wrażenie odeszło jak zły sen.
Czarnoksiężnik dał znak swoim sługom, po czym orkowie wyprowadzili
mnie i Wagunda z wnętrza czarnego namiotu. Na zewnątrz panowała
już noc, choć ogniska wciąż płonęły. Zewsząd dobiegały dzikie
okrzyki biesiadujących goblinów. Zaprowadzono nas do grupki
jeńców, którzy, jak się okazało, byli pozostałością starszyzny
Klanu Rysia.
Choć moja niechęć do barbarzyńców nie zmniejszyła się, z
radością powitałem napotkanych ludzi. Ostatnio miałem bowiem
styczność tylko z orkami i z ciemnymi magami.
Kładąc się spać, umierałem z zimna i myślałem, jak to będzie,
jeśli służbiści czarnoksiężnika poproszą mnie o pomoc w
zdobyciu obozu.
Tam są moi bracia. Jestem już jednym z Klanu. Mam obowiązek
walczyć u ich boku w boju. Tak powiedziałem w przyrzeczeniu.
Pytania cisnęły się do mej głowy. Przez całą noc myślałem
o ostatnich dniach swojego życia i rozpaczałem nad własnym,
nieszczęśliwym losem.
Dlaczego musiałem trafić na tak ogromny konflikt właśnie
teraz?
Tej nocy nie uzyskałem odpowiedzi na to pytanie.
WOJENNE RZEMIOSŁO
Część VI opowieści z Doliny
Burglir z Klanu Łosia zbudził się rankiem, z okrutnym bólem
głowy, który sprawił, że gdy wreszcie wstał z niewygodnego
posłania, ledwie mógł utrzymać się na nogach. Okrutna moc
dobrego trunku powaliła tego dnia niejednego wojownika.
Wszyscy zebrani niedawno wokół ognia strażnicy i zwiadowcy
leżeli półprzytomni, bez jakiejkolwiek gotowości na ewentualny
bój. A przecież Miodowa Sala nie przesądziła o tym, czy
wojna miała rozpętać się na dobre, czy miano raczej zawrzeć
pokój między klanami Doliny Lodowego Wichru. Miodowa Sala
była tylko wstępem do rokowań. Burglir z Klanu Łosia nie
wątpił, że piwa starczy Klanowi Wilka jeszcze na kilka dni.
Zresztą jego plemię również przywiozło ze sobą mięsiwo i
baryłki pełne miodu, z czego bardzo ucieszył się Berngard
Siwy, jeden z wilczej rady. Zebranie Klanów miało jeszcze
potrwać dobre kilka dni. Jedynym wypadkiem, jaki z pewnością
rozerwałby więzi braterskie między godzącymi się Klanami,
byłby incydent, w którym ktoś rzuciłby przykładowo wyjątkowo
ciężką obelgę drugiemu. Wtedy ten, urażony, zaraz wypowiedziałby
wrogowi Próbę Topora, a i to stałoby się w najlepszym wypadku.
Zaraz podniosłaby się wrzawa i zgiełk, zaś barbarzyńcy poczęliby
się opowiadać po jednej lub drugiej ze stron. Rozpętałaby
się bijatyka, która na późniejszy czas musiałaby oznaczać
następną wojnę Klanów. Na północy bowiem nikt nie trzyma
języka za zębami i jest to główną przyczyną dziejących się
starć. Zabierają one każdego roku sporo ofiar. Zeszłej zimy
Burglir stracił ojca w trakcie potyczek z Klanem Wieloryba.
Do dziś oba klany oficjalnie nie zawarły ugody, ponieważ
bitwa, która rozegrała się na brzegach Morza Ruchomego Lodu,
była jedynie incydentem, nie godnym odnotowania w kronikach
Doliny. Jednakże Burglir z Klanu Łosia nigdy nie zapomniał
zniewagi, jaką jemu i jego rodzinie uczynił Akun, wódz Klanu
Wieloryba. Ten napuszony pijaczyna teraz zapewne przebywał
w Miodowej Sali, na zgromadzeniu wielkich klanowych. Znaczyło
to tyle, że rozbudzał się właśnie z głębokiej nocnej drzemki.
Szybko jednak nie wstanie. - przyszło do głowy Burglirowi.
Dumny wojownik wiedział jednak, że nie należy rozdrapywać
starych ran i rozniecać ogni, które zdążyły już przygasnąć.
Wojna wisiała na włosku. Klanowi Łosia wystarczało już tylu
wrogów ilu posiadał. Burglir miałby duże wyrzuty sumienia,
gdyby z jego powodu sojusznicy plemienia obrócili się nagle
przeciwko jego braciom. Wtedy to nie Klan Wilka musiałby
starać się o ugody i budować Miodową Salę. Zanim jednak
przyszedłby pokój, przez wiele upływów księżyca, a może
nawet pór roku, krew brudziłaby białe, ośnieżone ziemie
Doliny Lodowego Wichru.
Wstałem rankiem, zbudzony szturchańcami jednego z pomniejszych
orkijskich strażników pilnujących zagrody z jeńcami Klanu
Rysia. Dzień wydawał się jeszcze bardziej ponury niż wczorajszy.
Śnieg prószył zapewne przez całą noc, bowiem wszyscy przykryci
byliśmy warstwą miękkiego zimowego puchu. W obozie, spod
białych czap sterczały czarne szpice obskurnych namiotów,
wokół zaś tliły się resztki dymów z przygaszonych ognisk.
Orkowie wynosili broń i różnorakie sprzęty, zwijali obozowisko,
zdejmowali szmaty, wyciągali części palisady i układali
je na równe sterty, a przy tym żywo pokrzykiwali i zdawali
się szydzić z nieprzyjemnego wiatru, który co raz to miotał
ich poszarpanymi flagami. Zauważyłem, że na godłach orkijskich
dowódców widnieje zwykle wielka wieża otoczona kręgiem,
w pewien sposób zaznaczona jako kryształ lodu. Nie mogłem
pojąć, co oznacza ten herb, wyglądał jednak znacznie bardziej
kunsztownie od zwyczajowych znaków Orków i Goblinów, które
te bestie wybierały sobie na oznaczenia swej podłości i
bestialskiej siły. Wokoło szarzały zaspy zakryte świeżym
śniegiem, które wiatr raz po raz roznosił na nowo i przestawiał,
zmieniając drogi i kierunki świata. Za zasłoną gęstych chmur,
z których spływały śnieżne płaty, kryło się głęboko słońce,
czasem prześwitujące blado spomiędzy skrawków ciemnej i
gęstej powały na nieboskłonie.
Wagund wydawał się jedynym z Rady Klanu Rysia, który nie
poddawał się rozpaczy, ponieważ podnosił na duchu swoich
współplemieńców i wieloletnich pomocników, a z jego osoby
biła jakaś żywa i nieskrępowana siła, która i mnie wkrótce
poczęła się udzielać. Ork, pokrzykujący i szturchający nas
żywo, widać nie chciał stawać w szranki z najważniejszym
spośród jeńców swego pana, ponieważ gdy Wagund pchnął go
od uwijających się jak w ukropie jeńców, ten warknął jedynie
i oddalił się o kilka kroków, pod nosem miotając stos nieznanych
mi przekleństw. Zdawało się więc, że także pośród wrogów
Wagund miał spore uznanie.
-Szlachetny panie... - zacząłem z nim rozmowę po południowemu,
jednak szybko zorientowałem się, że to niewłaściwy zwrot
do barbarzyńcy równie potężnego i dumnego jak wódz Klanu
Rysia.
Wagund, spojrzawszy z ukosa na moje nieudolne starania związane
ze składaniem całego legowiska do obskurnych juków, zbliżył
się i wziął na ramię większość skór, w jakie byliśmy okryci
przez całą noc, po czym począł ładować je do worów, które
mieliśmy ponieść ze sobą, gdy cały obóz ruszy na północ.
-Czy chcesz czegoś od Wagunda, syna Wagahira? Wagund pyta
cię, cudzoziemcze, jaką masz sprawę do niego.
Ork znów zaczął nas popędzać, ale wystarczyło jedno spojrzenie
wodza, by z warczeniem powrócił na swoje miejsce i oczekiwał,
aż legowisko zostanie uprzątnięte. Wagund okrył się grubą
skórą i mnie poradził uczynić to samo.
-Zimno bowiem jest jeszcze dotkliwsze niż obrót słońca temu,
a ten, co nie okryje się zwierzęcą skórą, może zostać zamieniony
niedługo w sopel lodu.
-Szlachetny barbarzyńco, Wagundzie, synu Wagahira... - mówiłem
w odpowiedzi, zakładając na siebie zbyt duży, ale za to
gruby i bardzo ciepły płaszcz z rysich skór. -Powiedz mi,
co to za armia, w której obozie jesteście jeńcami i kim
jest ten, co prowadzi tą watahę... Czy znasz go może? Czy
o nim wcześniej słyszałeś?
Wagund spojrzał na Orka stojącego w pobliżu. Strażnik miał
na sobie czarną skórę z białym znakiem, który widywało się
na większości rozwieszonych tu sztandarów.
-Crenshinibon. - powiedział barbarzyńca, a mnie zdawało
się, że już skądś znam to słowo.
-Co? - zapytałem.
-Odłamek. Legendarna moc lodu, która zakopana została głęboko
w śniegach Doliny Lodowego Wichru. Tam to, na Kopcu Kelvina,
zginął Akar Kessel, podły czarnoksiężnik, który pragnął
odebrać wszystkim wolnym istotom północy ich ziemię i zawładnąć
stąd Faerunem.
-Widzę, że dobrze znasz historie o wielkim powstaniu w Dolinie,
które po raz pierwszy od dawna zjednoczyło tutejsze Klany.
- rzekłem do niego, aby samemu pochwalić się wiedzą na ten
temat.
Wagund spojrzał na mnie dziwnie surowo.
-Niechaj cudzoziemiec nie mówi mi, co winienem wiedzieć,
a czego nie, o swojej domenie, w której mieszkałem i mieszkać
będę po kres mego życia.
-Nie zrozumiałeś mnie dobrze, Wagundzie. Myślałem, że barbarzyńcy
z Grzbietu Świata nie są związani z historiami Doliny Lodowego
Wichru. Przecież nie żyliście w tej tundrze, kiedy wydarzenia
owe miały miejsce.
-Nasi bracia opowiedzieli nam dokładnie, co tutaj się działo.
-W namiocie, tam, na naradzie, nazwałeś Kahuda tym imieniem.
- mówiłem, ściszając lekko głos.
-Crenshinibon... - powiedział z dziwną nutą w głosie wielki
Wagund.
-Nie, nie tak! Powiedziałeś do niego Kessel. Czy to jest
właśnie ten Akar Kessel? Czy nie zginął? Czy został w jakiś
sposób przywrócony do życia?
Ork warknął, przysłuchując się naszej rozmowie. Wyglądało
na to, że niedługo sięgnie po broń.
Wagund zastanowił się nad moimi słowami. Po chwili powiedział.
-Nie wiem, co się stało z Akarem Kesselem, ale ten starzec
nie może nim być.
-Jednak wiek by się zgadzał. - napomknąłem, pełen nadziei
na odkrycie tajemnicy całej układanki.
Barbarzyńca głęboko westchnął.
-Oto kolejny, który idzie śladami Kessela. Wielu było takich,
wielu pragnęło odzyskać Odłamek. Być może dlatego tak go
nazwałem.
Barbarzyńca odszedł wraz z innymi, prowadzony przez Orków
pilnujących w nocy zagrody, a ja udałem się na koniec pochodu,
gdzie ciągnąłem ze sobą najcięższy bagaż złożony z twardych
płócien i grubych skór na nasze legowisko. Długo zastanawiałem
się nad tym, co powiedział mi wódz Klanu Rysia. I byłem
pewien, że w tej rozmowie wiele przede mną ukrywał.
Była już noc, kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się na postój.
Po całym dniu okrutnie męczącego marszu odrobina ciepła
przy ogniu i odpoczynek na skórach były zbawieniem dla obolałych
nóg. Jednakże szybko podniesiono nas znowu na nogi. Wokół
zagrały przytłumione świszczącym wiatrem dźwięki rogów.
-Rozpoczęła się wojna. - powiedział jeden spośród Rady Klanu
Rysia.
Wagund nie odpowiadał. Od kilku chwil bezustannie wpatrywał
się w północny widnokrąg, jakby chciał tam dostrzec drogę
ucieczki z niewoli Orków.
Nagle pomiędzy nami wyrósł potężny i barczysty jak bawół
półork o imieniu Ugral. Zawsze towarzyszący mu odór krwi
tym razem był silniejszy niż zwykle. Za nim, nieodłącznie,
podążała banda jego gwardzistów - przysadziści Orkowie z
wściekle kolcowatymi morgenszternami. Spomiędzy powarkujących
wielkoludów wyłonił się okryty płaszczem czarnoksiężnik.
-Witajcie, moi wierni doradcy. - zadrwił. Żaden z barbarzyńców
nie wstał nawet, by mu się pokłonić.
-Na nogi, dranie! Przyszedł wasz pan! - warknął Ugral i
przyskoczył do szamana by uderzyć go i brutalnie podnieść.
W prawej ręce trzymał zakrzywiony, rzeźnicki nóż. Wagund
w jednej chwili skoczył i wykopał mu ostrze z łapy, a w
chwilę potem już siłował się z półorkiem, trzymając go wściekle
za czuprynę i miotając nim w te i we w te. Wzbijając tumany
śniegu, obaj upadli po chwili na kolana, ściśnięci w śmiertelnym
uścisku. Wtedy jeden z Orków wysupłał bicz i począł nim
okładać barbarzyńcę. Czarnoksiężnik tylko stał w pobliżu
i przyglądał się widowisku z uśmiechem na twarzy.
-Dość! - krzyknąłem. -Oto nasz nowy pan, czy tego chcemy,
czy nie. Nie pora na okazywanie odwagi. Wagundzie, puść
tą ludzką świnię. Rozprawisz się z nim innym razem.
Niedoszły szaman, Kahud, wybuchnął głośnym śmiechem. W grupie
jego przybocznych pachołków rozszedł się pomruk niezadowolenia.
-A więc południowiec radzi ci, jak się zachować, barbarzyńco?
Cóż, muszę przyznać, że ma wiele słuszności. - zadrwił czarnoksiężnik,
zbliżając się. -Rzeknij no mi, czemu wciąż z uporem okazujesz
mi tyle dumy? Od czasu, kiedy was pojmałem, nieustannie
szukasz zaczepki, idąc śladem twoich potomków, z których
każdy zginął, pokonany przez silniejszego wroga.
-Przestań podjudzać mnie, żmijo... - wysapał dumny wódz
i puścił sługusa Kahuda. Ten odpowiedział mu dzikim rykiem
i już miał sięgać po topór, kiedy powstrzymał go przenikliwy
krzyk czarnoksiężnika.
-Nie! Dość już krwi i głupoty z obu stron. Jesteście wyjątkowo
podobni do moich Orków, barbarzyńcy z północy.
-Ty zaś jesteś żmiją, bez zasad i honoru.
-Na cóż mi honor, kiedy sprytem i podstępem mogę was wszystkich
spętać i uczynić swoimi sługami?
Wiedziałem, że to nie były przechwałki słabeusza. W oczach
Kahuda widziałem coś, co kazało mi przypuszczać, że jego
cele sięgają znacznie dalej niż do podbicia tego regionu.
Miał jakiś zimny błysk, skryty głęboko w duszy, który właśnie
teraz emanował, kiedy brał nad nim górę złowrogi gniew.
-Na kolana, warczące psy! - zawołał, po czym smagnął ogniem
w powietrzu, jakby dla demonstracji swej mocy.
Ujrzałem w jego cieniu na powrót sylwetkę znacznie bardziej
podłą i złowrogą niż był sam czarnoksiężnik.
-Słyszeliście, kundle? To do was, Orkowie! - zakrzyknął
Wagund i stanął naprzeciw maga bez odrobiny strachu. Jednak
ten tylko wyciągnął dłoń, by sprowadzić dumnego wojownika
do upokarzającej pozycji. Wagund przyklęknął, choć na zbolałej
twarzy wyczytałem, iż nie było to jego wolą.
Sam także zaraz przybrałem uniżoną sylwetkę, gdy Ugral zamachnął
się na mnie ogromną łapą. Reszta bez namysłu uczyniła to
samo co ich wódz.
-Potrzebuję waszej pomocy, a nie nieposłuszności. Okaże
się, czy dobrze zrobiłem, oszczędzając wasze życia. Możecie
bowiem okazać się wartościowi. - czarnoksiężnik był bardziej
tajemniczy niż dotychczas. W zanadrzu trzymał jakiś rozkaz,
który, byłem pewien, nie mógł nam się spodobać.
-Pod nami - wyciągając dłoń wskazał nam teren opadający
z szerokiej zaspy ku północnym równinom. - znajduje się
rzeka Shaengarne. W świetle księżyca można wyraźnie dostrzec
jej kształt.
-Nie będziemy łowić dla ciebie ryb, czarnoksiężniku. - wysapał
Wagund i zaśmiał się cicho, choć wyglądał na zbolałego...
jakby walczył z czymś wewnątrz swojej duszy i jednocześnie
próbował uzyskać kontrolę nad upartymi mięśniami.
-Ostatnio stałeś się zbyt niesubordynowany, synu Wagahira.
Wkrótce twój język wezmę sobie jako nagrodę za twe zapalczywe
słowa.
Ugral chciał wykonać rozkaz natychmiast, jednak czarnoksiężnik
powstrzymał go. Podniosłem głowę by zobaczyć jego wyraz
twarzy. Tkwił na niej uśmiech tryumfu i jakieś niezbite
postanowienie. Na powrót uraczył nas drwiną.
-Choć jesteście równie niemądrzy jak moi słudzy, mam dla
was dość wymagające zadanie.
Ugral tylko warknął z dezaprobatą w kierunku tej uwagi,
ale mag nawet na niego nie spojrzał.
-Udacie się do obozu Klanu Szarego Wilka pod osłoną nocy.
Przyniesiecie mi informacje o jego ufortyfikowaniach i obrońcach
na granicach namiotów. Dowiecie się, jacy wodzowie uczestniczą
w zebraniach Miodowej Sali i wyszukacie dla mnie członków
starszyzn wszystkich Klanów. Pójdziecie drogą wzdłuż rzeki,
pod osłoną nocy, jako moi szpiedzy. Liczę na was, ponieważ
jesteście jedynymi, którzy zapewne pozostaną nierozpoznani
w obozie wroga. A nie mamy wiele czasu.
-Kiedy tylko tam dotrzemy, wydamy całą twą watahę, Kessel.
Pójdziesz na śmierć za swoją głupotę. - Wagund mówił, ale
sam chyba nie wierzył we własne słowa. Zdziwiłem się, że
ponownie obłożył czanoksiężnika tym imieniem.
-Czasem zaklęcie potrafi zmusić niepokornych do milczenia.
Zresztą dla ciebie mam inne zadanie, synu Wagahira.
-Kto pójdzie, panie? - zapytał Ugral, gotując w prawej łapie
bicz, na którym wciąż jeszcze pozostały kropelki krwi z
pleców Wagunda.
-On - wskazał na mnie -Ponieważ jest z obozu. I ty - tu
palec jego powędrował w kierunku szamana plemienia. -Zastąpisz
moje miejsce jako wysłannika Klanu Rysia, za którego dotąd
się podawałem. Jeśli będą was pytać, dlaczego zniknęliście,
co nie powinno się zdarzyć, powiecie, że byliście w pobliżu
obozu, a ty - mówił do mnie - poddawałeś się leczeniu w
nadrzecznej chatce szamana. Reszta - zwrócił się do pozostałych
- wybada ślady na zewnątrz obozowiska. Nie narażajcie się
na długie spojrzenia i wypatrzenie przez wilki. Gdy trzeba,
udawajcie członków jakiegoś Klanu. Dostaniecie po temu odpowiednie
oporządzenie. Przed rankiem macie zjawić się z powrotem.
Złóżcie meldunki mojemu generałowi. -Czarnoksiężnik połechtał
wyraźnie dumę Ugrala, który przesunął po nas władczym spojrzeniem.
Teraz zaś poddajcie się mym słowom.
Słowa te były inne niż dotąd, dlatego zupełnie ich nie zrozumiałem.
A potem odmieniły mnie w pełni - wiem, ponieważ niewiele
zapamiętałem z drogi i z pobytu w wilczym obozie. Zaś gdy
wróciłem, po zdaniu sprawozdania, czar jakby prysnął. Coś
obarczało mnie wyraźnie nieustannym poczuciem winy, którego
nie mogłem się ani wyzbyć, ani przypomnieć sobie, skąd się
wzięło.
Burglir z Klanu Łosia tylko raz widział tego cudzoziemca,
kiedy ten walczył z niejakim Rjekanem. Na drugim pojedynku
tych dwóch wojownik już się nie stawił, ponieważ zbytnio
był zajęty trunkami w Miodowej Sali. Jednakże z Próby Topora
Burglir wywnioskował, że południowiec upokorzył dowódcę
wilczych zwiadowców, dlatego Rjekan wypowiedział mu drugą
walkę. Teraz, blady, ledwo trzymający się na nogach i ranny,
południowiec zdawał się zmierzać na powrót ku namiotom swoich
nowych braci, jednakże Burglir był pewien, że niechętnie
widywano go w obozie. Musieli jednak mieć szacunek do jego
umiejętności. Burglir z Klanu Łosia był pewien, że pokonałby
tego cudzoziemca w otwartym boju.
Nieznajomy zniknął po jakimś czasie barbarzyńcy z pola widzenia.
Na skórach koło ogniska było wygodnie, a ciepło biło od
pełgającego płomienia, podgrzewane jeszcze przez moc północnego
trunku. To już trzecia noc, którą tak spędzał w trakcie
obrad na Miodowej Sali i, musiał przyznać sam przed sobą,
wcale odpowiadał mu ten odpoczynek od ciągłej wojny oraz
polowania o przetrwanie na nieprzystępnej tundrze. Choć
wczorajszego dnia wydawało się, że Klan Niedźwiedzia rozpocznie
działania wojenne przeciwko Klanowi Renifera, po kilku przyjacielskich
uspokajających słowach ze strony innych zebranych obaj wodzowie
poprzestali na pokojowych rokowaniach dotyczących tego,
czy będą istotnie walczyć, czy podzielą się ziemią i pozostaną
w pokoju. Wszystko wskazywało na to, że gościnność wilczej
sfory skłoni w końcu wodzów do przystania na warunki pokojowe.
Broghar był rozważniejszy od Berngarda i chętniej go słuchano,
więc wkrótce zaczęto iść na ugody, które miały istotne znaczenie
dla dalszych spraw.
Burglira zbudziło potrząsanie jednego ze zwiadowców wilczego
plemienia, który nosił u boku charakterystyczną kosę.
-Kim jesteś i czemu budzisz wojownika z Klanu Łosia? - zapytał,
wściekły, że mu przerwano sen. Dopiero potem uprzytomnił
sobie, że zobowiązany był pilnować okolicy i czatować na
tym miejscu jako strażnik.
-Jam jest Ulfagar z Klanu Wilka. Szukam południowca, który
zniknął dwie noce temu, a teraz podobno znów chodzi po obozie.
Czy potrafisz powiedzieć mi dokąd poszedł?
Burglir zasępił się, ale długo tak myślał i nie mógł rozjaśnić
umysłu zalanego świeżym pitnym miodem. W końcu Ulfagar odszedł
zrezygnowany, bo choć Burglir wiedział, że tamten istotnie
przechodził w pobliżu, nie potrafił powiedzieć mu, jaką
ścieżką pomaszerował dalej.
Nad ranem Rjekan opuścił Uvien po tym, jak nocą podarował
jej miłosny prezent za wytrwałość w byciu przy jego boku.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że był później obserwowany,
ani z faktu, że do obozu zbliżali się właśnie posłańcy z
Klanu Rysia, których powinien był przywitać jako zastępca
naczelnych wodzów Klanu. Dopiero gdy odszedł drogą ku głównym
obozom i powstałej niedawno Miodowej Sali, okryta w skóry
sylwetka wślizgnęła się do jego namiotu i pozostała tam
aż do białego rana.
Potem, kiedy osobnik ten parł pod górę w kierunku południa,
poruszając się wytrwale mało uczęszczaną drogą prowadzącą
przez zaspy, wilk wychynął z ukrycia i podążył śladem szpiega,
który nie mógł, podobnie jak przedtem pan Nethera, zdawać
sobie sprawy z tego, że był obserwowany.
PRZEBUDZENIE BALORA
Część VII opowieści z Doliny
Wagund, syn Wagahira przybył na czele sporego pochodu.
-Klan Rysia nareszcie zjawił się na Miodowej Sali. - witali
z radością przybyszów wojownicy plemienia Renifera, będący
obecnie strażnikami obozu, oraz zwiadowcy Klanu Wilka, który
organizował barbarzyńskie rokowania.
-Gdzie przebywają teraz wszyscy wodzowie waszych plemion?
- spytał Wagund ogółu wojowników słusznej postury zagradzających
jego ludziom dalszą drogę.
-W namiocie, panie. Czy mamy poprosić tu któregoś, aby należycie
cię przywitał? - pytał Ulfagar, jeden z wyższych zwiadowców
Rjekana.
-Nie. Sam zjawię się u Broghara. Tak dawno nie widziałem
tego starca.
Pod maską pozorów Wagund skrywał jakiś głęboki żal i niewytłumaczalną
skruchę. Kiedy barbarzyńcy zbliżali się do Miodowej Sali,
na wieść o ich przybyciu rozkrzyczał się cały obóz, szybko
też wezwano wodzów odpowiednich plemion. Byli więc Broghar
i pijany Berngard, ponuro nie odstępujący swojego rywala
w wilczej radzie o krok, oraz dumni wodzowie Klanów Rysia,
Kozicy, Renifera, Wieloryba, Lisa i Niedźwiedzia, a także
wojownicy Bagahura, teraz reprezentowani przez Burglira
z Klanu Łosia. Wagund powitał ich wszystkich skinieniem
dłoni.
-Widać musiałem spóźnić się na wojnę, bo zamiast boju widzę
już rokowania pokojowe. Takie rzeczy zwykle dzieją się po
słusznych walkach...
-Mylisz się, Wagundzie z Grzbietu Świata. - zaoponował dumny,
choć wyraźnie już stary Broghar. -Tym razem miód pitny i
błogosławieństwo Temposa zezwoliło nam na zawarcie pokoju
bez żadnych strat. Dobrzy wodzowie przywieźli nam więc mięsiwo,
a my odpłaciliśmy im swoim i nie żywimy już do nikogo żalu,
ani nikt nie żywi żalu do nas. Mamy wspólnego wroga, któremu
musimy się przeciwstawić razem. Tym wrogiem jest coroczna
zima i brak zapasów. Tylko zjednoczone, plemiona barbarzyńców
mogą żyć i rozwijać się w Dolinie Lodowego Wichru.
-To nie cała prawda... - wysunął się do przodu Bernard Siwy,
jak zwykle mający inne zdanie od Broghara. -Naszym głównym
wrogiem są ludzie przybywający tutaj z południa każdej wiosny
i lata, a nawet w czas zimy. Naszym celem powinny być ich
domy, ponieważ to na naszej ziemi wznieśli oni swoje rybackie
wioski i miasta, nas wypychając na wschód, w pobliże pustkowia
wokoło Kopca Kelvina i dalej, aż do Lodowca Reghed. Wiadomym
jest, że nie mamy dokąd pójść, a im nas jest więcej, tym
mniej zapasów otrzymuje któreś z plemion, gdy inne się bogaci
i żyje w dostatku. Jednak dzielenie się mięsem i miodem
nie wystarczy. Należy zabrać południowcom to, czego dorobili
się bezprawnie na naszej ziemi. Będziemy rabować karawany
i niszczyć ich domostwa, aż odbierzemy im wszystko co mieli
i zapanujemy znowu nad tą ziemią, tak jak było nam to dane
od czasów Jeroda.
-W takim wypadku rozsądniej byłoby zawrzeć kontrakty z kupcami,
byśmy co roku dostawali pożywienie i egzotyczne towary z
południa. - rozumował racjonalnie Broghar. Wokół zapanowało
poruszenie większe niż, z pewnością, na większości obrad
ostatnich dni, bo teraz nie wszyscy byli do reszty pijani.
-To pierwszy raz, kiedy o tym wspominasz, ale zapewne nie
ostatni, kiedy o tym myślisz. - rzekł Berngard, wysuwając
się znacznie do przodu, wyraźnie górując nad niższym Brogharem
w tłumie. -Pragniesz zawiązać przyjaźń z obcymi. Z obcymi,
którzy nie tylko zabrali nam ziemię, ale też nękają nas
na tym jednym małym skrawku, jaki nam pozostał.
-Wciąż mamy całą północ dla siebie. - powiedział spokojnie
Broghar. -Jeśli zamierzasz rzucić mi wyzwanie, zrób to teraz,
nie narażając naszego gościa i jego kompanów na znużenie,
i pozwalając im wreszcie zaczerpnąć tchu i spoczynku po,
z pewnością, długiej i ciężkiej drodze.
Bernard Siwy, choć podjudzany spojrzeniami i cichymi pomrukami
zgromadzenia, nie zdecydował się na radykalny krok. Wrócił
na swoje miejsce do Miodowej Sali, prowadzony przez rozgorączkowanych
wojowników pragnących wiedzieć, czemu nie wypowiedział Próby
Topora Brogharowi. Szansa, jaka się przed chwilą nadarzyła
mogła być jedną z najwspanialszych, na triumf dla drugiego
wodza plemienia Wilka. Jednak Berngard Siwy się zawahał,
bo wszyscy wiedzieli, że w obecności nowoprzybyłego nie
wypada okazywać słabości będącego gospodarzem, Klanu. Ale
kiedy wszyscy się rozejdą... kto wie, czy Berngardowi nie
zachce się znów władać plemieniem?
Burglir z Klanu Łosia, choć bardzo czekał na Próbę Topora,
nie doczekał się, podobnie jak pozostali jego wojownicy,
zawsze skorzy do rozrywki. Zresztą miód pitny zrobił swoje
w głowie barbarzyńcy, dlatego szybko zapomniał o całym zdarzeniu,
bratając się na nowo ze wszystkimi, którym chciało się pić
tak jak jemu samemu. Nie wiedział też wcześniej dokładnie,
tak jak i teraz, po której stronie stanąłby, gdyby pojedynek
nadszedł. Czy byłby za zwolennikami Bergarda czy Broghara.
Tak właśnie zaczynają się wojny na północy, a wojna zbyt
wiele już Burglirowi zabrała, by mógł przejść obok niej
bez uwagi. Wojna na północy dotyka zwykle każdego, czy w
niej chce uczestniczyć, czy nie.
Spotkałem Ulfagara przy jego namiocie. O dziwo, zdawało
się, jakby już od dłuższego czasu oczekiwał mego przybycia.
-Zjawiłeś się. Wczorajszej nocy szukałem cię w obozie. Wiem,
że zniknąłeś na pewien czas. Gdzie wtedy przebywałeś?
-Udałem się na kurację z szamanem Klanu Rysia. Poszliśmy
nad brzegi Shaengarne, gdzie mogłem poddać się magii natury.
-Byłeś z tym posłańcem?
-Tak, właśnie z nim. - choć kłamałem jak najęty, Ulfagar
nie zdawał się tego zauważać. Był lekko zamyślony, obecny
raczej przy sprawach własnego plemienia i sytuacji regionu,
niż przy tym, gdzie wałęsałem się przez ostatnie dni. Prawdę
powiedziawszy jednak, te dwie rzeczy, nadspodziewanie mocno
wiązały się ze sobą.
-Dziwne. - powiedział po chwili milczenia, zajęty ostrzeniem
swego myśliwskiego noża. -Szaman Kahud zapewniał, że jego
współplemieńcy już się u nas nie zjawią. Czyżby przestali
mieć kłopoty z goblinami?
Zastanawiałem się, jak podpowiedzieć mu prawdę o nadchodzących
kłopotach, ale, ku memu ogromnemu zmartwieniu, zdawało się,
jakby mój język i umysł otępiał jakiś wyjątkowo podły czar.
Kessel - myślałem. -Zapłacisz mi za to. Zapłacisz, kiedy
tylko uwolnię się od twojej osoby.
-To wszystko nie jest takie proste jak się wydaje... - słowa
przychodziły mi z wyjątkowym trudem.
Ulfagar, zaciekawiony, oderwał się od ostrzenia noża i popatrzył
na mnie spod złotych powiek.
-Nie takie proste? Co masz na myśli, przyjacielu?
-Nic takiego... - powiedziałem, choć wyraźnie chciałem wyjawić
mu więcej. Poczułem ostrzegające ukłucie gdzieś w głębi
umysłu.
Ulfagar przypatrzył mi się, wyjątkowo poruszony.
-Stałeś się nagle dziwnie blady. Czyżbyś coś ukrywał? Powiedz
mi, dlaczego szaman nie mówił o przybyciu swoich braci?
Roześmiałem się, choć wcale nie było mi wesoło.
-Ach, nie, nie o to mi chodzi. To raczej prywatna sprawa.
To nie przybycie Wagunda i części jego Klanu wprawia mnie
w zakłopotanie i przyprawia o bladość... - wyjąkałem wyjątkowo
nieporadnie, jakby nie z własnej gardzieli.
-A więc co to takiego?
-Kobieta.
Ulfagar, po chwili osłupienia roześmiał się razem ze mną.
-Nieczęsto się zdarza, by południowiec zakochiwał się w
pannie z północy. Powiedz mi, która jest taka piękna w obozie,
a zaraz ja powiem tobie, czy jest warta takiego wojownika
jak ty...
-Och, przestań. Nie powiem ci jej imienia, bo zaraz zaszlachtujesz
mnie na miejscu.
-Ależ nie... - upierał się Ulfagar. -Nie, ja nie posiadam
jeszcze wybranki wśród wilczego plemienia, więc nie mógłbyś
mi zabrać żadnej. Kiedyś miałem na oku Uvien, ale teraz
ona jest Rjekana, zreszta był czas, gdy wszyscy szli do
niej w kerad.
-Uvien... - wybąkałem. To milczenie trwało zbyt długo.
-To ją miałeś na myśli? - zapytał Ulfagar.
-Nie, skądże...
Zbladłem ponownie pod jego przenikliwym spojrzeniem. Poczułem,
że moje myśli stają się na powrót świeże, jakby czyjaś obecność
pozostała poza mą świadomością. To był czas, kiedy mogłem
mówić swobodnie to, co chciałem powiedzieć.
-Posłuchaj mnie, Ulfagarze. Wagund przybył, aby was wyrżnąć
w nocy, chociaż jest pozornie sojusznikiem. Jego ludzie
nie będą pić z innymi. Znają fortyfikacje i zabezpieczenia
obozu. Wiedzą kto i kiedy przebywa w Miodowej Sali. Albo
pozabijają wszystkich, albo wezmą was do niewoli. Ale to
byli przyjaciele plemienia Szarego Wilka. Są tylko omamieni
zaklęciem. Nie potrafię ci tego lepiej wytłumaczyć. To ta
magia, która wpływa na umysł. Wagund jest zrozpaczony, ale
nie może nic powiedzieć, by zdradzić swoje plany... musi
wywiązać się ze swojej części umowy.
Ulfagar patrzył na mnie jak na szaleńca.
-Hordy orków poza obozem... rozłożyli się nad rzeką i na
południu, za zaspami. Przynajmniej kilka tysięcy. Musisz...
W tym momencie poczułem okrutny ból we wnętrzu mej głowy.
Pamiętam, że coś krzyczałem, chwytając się kurczowo skór
Ulfagara, gdy zsuwałem się bezwładnie na śnieg u jego stóp.
Chwilę potem zapadłem w najstraszliwszy koszmar jaki przytrafił
mi się od pamiętnego dnia śnieżycy, kiedy napadnięto na
naszą karawanę i kiedy zginął Bregan. Stanąłem oko w oko
z siłą, której nie wyobrażałem sobie dotąd nawet w snach,
choć jej złowroga obecność była mi już skądś znana.
Szaman powstał ze swego posłania i zbliżył się do kociołka
z cuchnącymi wywarami. Ogień pełgał delikatnie pod spodem,
muskając czarną powłokę naczynia i roznosząc wokół nieprzyjemny
siarczany zapach. Nadszedł czas na ostateczny rytuał. Starzec
włożył dwa palce do małego woreczka u pasa i wyciągnął z
niego kilka czarnych i drobniutkich ziaren, przypominających
węgiel, które potem wsypał ostrożnie do garnca. Zakotłowało
się i przygasło, a tylko bulgotanie świadczyło o tym, że
mikstura zmieniła swoją konsystencję. Na kręgu za jego plecami,
na wymoszczonej skórą podłodze, płonęły spokojnie świece
ułożone we wzór pentagramu. Jakiś czas potem szaman, po
wypiciu mikstury, zbliżył się do obrzeży koła i ostrożnie
przekroczył granice bramy. Zasiadł w środku i czekał, choć
przez pewien czas słyszał tylko świsty wichru na zewnątrz
i nerwowe powarkiwanie jego strażników pilnujących wejścia
do namiotu. Dopiero później, jakąś godzinę dalej poczuł,
że czyjaś obecność nie pozwala mu skupić się na dalszej
kontemplacji. Po raz pierwszy od dawna Akar Kessel stał
się bezradny i zagubiony jak kiedyś, gdy był jeszcze młodocianym
uczniem wymagającego maga. Był przerażony. Mimo własnej
mocy i potęgi jaką posiadł, oraz wielkiego skarbu zawieszonego
na szyi, pod głębokimi szatami, zupełnie stracił wiarę w
swoje możliwości.
-CZEGO CHCESZ ODE MNIE?! - usłyszał we własnym umyśle wściekłe
i złowrogie pytanie. -PO CO WZYWASZ DO SIEBIE PANA DEMONÓW?!
ODPOWIADAJ, ŚMIERTELNIKU!
-My już się znamy, o wielki królu Otchłani.
-NIE ROZMAWIAM Z NIC NIE WARTYMI ROBALAMI JAK TY. SKĄD MNIE
ZNASZ, ZIEMSKI POMIOCIE?!
-Znam twoje imię.
Kessel ciężko przełknął ślinę, spodziewając się zaraz nagłego
ataku wściekłości demona. Teraz będzie musiał zacieśnić
więzy umysły i skupić się jak najmocniej, aby utrzymać okrutnika
poza sferą bramy. Jeszcze nie przyszedł czas, aby wzywać
tę potęgę do Faerunu.
-JAK ŚMIESZ DRWIĆ Z BALORA?! SKĄD ZNASZ MOJE IMIĘ, ZIEMSKI
POMIOCIE?!?
Ten krzyk wydawał się w mocy wzbudzić wszystkie wulkany
na powierzchni Torilu i wysączyć z nich całą lawę. Choć
krew polała się z uszu Akara Kessela, nie ustąpił on jednak
przed wściekłością demona. Jednak ten napierał, pomimo,
że w tej sferze nie miał takiej mocy jak u siebie, w Otchłani.
Kessel wiedział, że będzie musiał użyć jakiegoś sposobu,
aby wygrać tę batalię. Demon nie mógł wydostać się poza
jego kontrolę. Inaczej jego życie i wszelkie, skrupulatnie
układane plany, spaliłyby na panewce.
-Mam to, czego pragniesz, demonie Errtu, królu Otchłani.
-SKĄD ZNASZ MOJE IMIĘ?!
-Kiedyś służyłeś mi, pożądając Crenshinibona, którego ja
posiadałem. Znam ciebie i ty znasz mnie, demonie.
-ODŁAMEK. - przez moment czuć było tylko żar i zapach siarki
dookoła, i jakby głębokie pulsowanie, które przypominało
budzenie się do życia starożytnego i potężnego wulkanu.
Dopiero potem demon odezwał się ponownie, tym razem znacznie
bardziej pokorny i rozważny, choć równie wściekły w głębi
swego czarnego serca i szykujący własne mroczne plany, jak
był pewien Akar Kessel. -POSIADASZ ODŁAMEK. JESTEŚ AKAR
KESSEL. POWINIENEŚ NIE ŻYĆ. WIDAĆ JESTEŚ SILNIEJSZY NIŻ
SIĘ SPODZIEWAŁEM.
-Czy będziesz mi służył ponownie, o wielki demonie? - zapytał
Kessel, uniesiony euforią swojego zwycięstwa.
-NIGDY. ALE MOŻEMY WSPÓŁPRACOWAĆ.
Kiedy się zbudziłem, byłem skrępowany, a otępiający ból
głowy rozwalał moją czaszkę na drobne kawałki raz za razem,
wciąż nie pozwalając mi skupić własnych myśli. Przy sobie,
na posłaniu spostrzegłem kogoś starego, ale sylwetką przypominającego
wielkiego wojownika z dawnych lat. Po spojrzeniu Ulfagara
poznałem, że winienem mu okazywać szacunek. Mój przyjaciel
siedział po mojej lewej stronie, bokiem do mnie, natomiast
nieznajomy długo mi się przypatrywał, siedząc odwrócony
przodem, aż w końcu, w świetle dzionka wpadającym przez
lekko uchylone poły namiotu Ulfagara poznałem w nim wielkiego
Broghara.
-Usłyszałem o tym, co mówiłeś.
-Ulfagar potrącił mnie, bym pokłonił się wodzowi.
Schyliłem głowę, ale ten położył mi szybko rękę na ramieniu.
-Daruj sobie te uprzejmości. Nie mamy czasu. Muszę wiedzieć,
co stało się z Kahudem i jaki cel ma przybycie Wagunda do
naszego obozu.
Choć bardzo się starałem przerwać barierę blokującą moje
myśli, nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. W końcu, zrezygnowany,
opadłem na posłanie, kasłając jak w chorobie.
-Ma gorączkę. - ocenił Ulfagar, dotykając mojego czoła.
-Odłamek. Moc odłamka. Nie zabiłeś czarodzieja. Kopiec Kelvina.
Krasnoludy. Fałszywy grobowiec.
-I do tego bredzi. - stwierdził nachylający się nade mną
Broghar.
-Prawdopodobnie nic się od niego nie dowiemy, ale to co
powiedział potraktuję poważnie.
-Zarzekam cię, wodzu, że on nie jest szalony.
-Wiem o tym. Niepokojące wieści miałem już dziś rano. Podobno
Rjekan dziwi się, że jego wilk, Nether, wrócił do obozu
popołudniem, z czarną strzałą w boku. Obawiam się, że poza
naszymi namiotami dzieje się coś, o czym wie twój przyjaciel.
Coś bardzo złego, co może wróżyć rychłą klęskę. Tylko dlaczego
on nic nie powie?
-Nie mogę... - odezwałem się jak przez mgłę. -Demon...
-Widać został opętany przez straszliwsze siły niż możemy
sobie wyobrażać. A ja nie mam już mocy by pobudzić wojowników
do czujności. Straciliśmy kilku zwiadowców. Dzisiaj nie
wrócili do obozu. Wysłałem ich w stronę rzeki, być może
prosto w sidła nieznajomego wroga. Mimo to nie mogę uwierzyć,
żeby byli to orkowie. Zbyt daleko stąd są ich właściwe siedziby.
Nie przeszliby tędy niezauważeni.
-Zbierz ludzi, panie. Musisz postawić wodzów i ich plemiona
na nogi. Musisz porozmawiać z Wagundem.
-Obawiam się, że gdy tylko zjawię się na Miodowej Sali,
Ulfagarze, Berngard wypowie mi wyzwanie. Jest już pijany,
a tamci zdołali go podjudzić. Ja zaś jestem za stary na
bycie wodzem. Być może to słuszna decyzja. Berngard Siwy
nie uwierzy w to, co nam rzekomo zagraża. Musimy mieć dowody.
Ja sam nie jestem pewien, czy wierzę w te pomówienia. Klan
Rysia to nasi bracia...
-Wagund jest silny, ale przy nim słaby... - wyrzuciłem z
siebie ostatkiem sił. W mojej głowie walczyły ze sobą dwa
pełgające żywo płomienie. Powoli traciłem świadomość.
-O kim mówisz? Kto jest tym kimś, mającym moc nad Wagundem?
Kto szykuje napaść i nam rzekomo zagraża?
-Crenshinibon...
-Wodzu, powinieneś porozumieć się z Rjekanem. On będzie
najlepiej wiedział, co uczynić i jak cię wspomóc. Musicie
razem odnaleźć zwiadowców. - mówił Ulfagar, przypatrując
mi się ze smutkiem.
-Dobra myśl, Ulfagarze. Kocham Rjekana jak syna, podobnie
jak ty traktujesz go jak brata. Pójdziemy do niego. On na
pewno będzie wiedział co należy czynić...
Dalszej części rozmowy już nie słyszałem, ponieważ zapadłem
znów w okrutne koszmary, z których zapamiętałem po przebudzeniu
tylko zimno na palcach, dotykających zmarzniętych rąk Bregana.
Akar Kessel opuścił namiot tylko po to, by natknąć się na
swojego dowódcę, półorka Ugrala, jak zwykle śmierdzącego
krwią. Widać rzezimieszek był dzisiaj w dobrym humorze,
bo z dumą zaprezentował się przed swoim panem, pragnąc z
całego serca zameldować mu zapewne o nowych, pomyślnych
wieściach.
-Obóz otoczony, panie. Nasi barbarzyńcy w środku, piją z
innymi. W nocy będziemy mieli ich jak na dłoni. Złapaliśmy
kolejnych zwiadowców. Nasze wierne psy mieszają trunkiem
w głowach swoim braciom.
-Pozwolę ci ich zjeść, kiedy tylko będziemy mieli wszystkich
w niewoli.
-Zabijmy ich od razu, panie. - upraszał półork, śliniąc
się paskudnie.
-Kiedy tylko będziecie gotowi, moi wierni orkowie.
-Wojska czekają za rzeką i pod kopcami, a także od północy,
od strony lasów, gdzie ukryliśmy się za drzewami.
-To dobre wieści. Sprawiłeś się należycie podczas mojej
nieobecności. - rzekł ukontentowany czarnoksiężnik.
Półork dumnie wypiął pierś, a jego podwładni ukorzyli się
przed spojrzeniem ich nietypowego wodza, którego na stanowisko
generała własnej armii Kessel mianował tylko dlatego, że
był bardzie rozgarnięty od czystej krwi orków, a przy tym
nie mniej silny od całej watahy.
-Co więc radzisz, Ugralu? - spytał Kessel swego generała.
-Zaatakować o zmierzchu, panie.
-Dobrze. Niech będzie o zmierzchu. Nie ominie cię nagroda,
jeśli uda nam się zwyciężyć.
-Z pewnością się uda, panie. - Ugral wyszczerzył zęby w
okrutnym uśmiechu. -Czy mogę później upiec Wagunda, syna
Wagahira?
Kessel zaśmiał się głośno na te słowa.
-Możesz ich piec wszystkich dowoli. Będą smażyć się w Otchłaniach!
W głębi mrocznego serca czarnoksiężnik przewidywał dla barbarzyńców
taki właśnie koniec. To, co nie udało się za czasów Jeroda,
teraz musi udać się jemu, i wolna północ pozostanie na zawsze
już, tylko bladym wspomnieniem. Nastanie nowy porządek,
którego on, Akar Kessel, będzie twórcą i jedynym źródłem.
WSPÓLNY WRÓG
Część VIII Opowieści z Doliny
Panie. - Ugral, zbliżający się ciężkimi krokami do namiotu,
wydawał się jeszcze bardziej wściekły i zapalczywy niż zwykle.
Złość wręcz od niego kipiała, a w zimowym powietrzu unosił
się odór zgnilizny, starych skór i zaschłej krwi, który
zawsze wędrował krok za półorkiem.
-O co chodzi? - Akar Kessel dopiero co miał rozpocząć pierwszą
przywołującą inkantację nad Crenshinibonem i nie chciał,
aby mu przeszkadzano.
-Zwiadowcy. - wycharczał zasapany mieszaniec, łapiąc w odruchu
za niedbale wyprawianą rękojeść swojego generalskiego miecza.
-Kilku dotarło do leśnych ostępów, zaskoczyło moich goblinów
szpiegów i uciekło z wieścią o naszej obecności do obozu.
Teraz barbarzyńcy wiedzą już, że szykujemy na nich atak.
- Ugral aż pałał wyraźną i niepohamowaną żądzą nagłego wypadu
na obóz barbarzyńców. To z tym tutaj przyszedł, Akar Kessel
był przekonany. Dłuższe wyczekiwanie coraz bardziej niecierpliwiło
nie tylko oddziały, ale i zwykle bardziej powściągliwego
dowódcę.
-Czy pragniesz zaatakować ich już teraz, Ugralu? - Kessel
dotknął Crenshinibona pod płaszczem, ale znów nie doczekał
się odeń żadnej umysłowej odpowiedzi.
-To jedyne wyjście, mój panie. W przeciwnym razie zdążą
się umocnić lub posłać po posiłki. Tego byśmy nie chcieli.
-Jesteś żądny krwi jak inni twoi bracia, choć masz w sobie
coś z rozumności człowieka. Wiedz jednak, że to i tak bez
znaczenia, czy zniszczymy ich teraz, czy za kilka godzin.
Spodziewałem się, że wykryją naszą obecność, nie przewidziałem
jednak, że jeden z więzionych przeze mnie umysłów wymknie
mi się spod kontroli tam, w obozie. Prawdopodobnie to on
wyjawił nasze plany i wzmógł czujność barbarzyńców.
Kessel nie sprecyzował dokładnie, kto taki był zdrajcą,
ponieważ sam nie posiadał tej pewności. Zbyt wiele ostatnio
sił pochłonęły mu dysputy z siłami, z którymi zawarł ponowny
pakt.
-Czy to znaczy, że mamy nacierać, panie? - Ugral zdawał
się nie słuchać zbyt gorliwie tego, co czarnoksiężnik próbował
mu powiedzieć, jakby jego głowę zaprzątało tylko to jedno
pytanie. -To właściwa pora.
-Niechaj wszystkie twoje oddziały z zasp, zza rzeki i z
kniei zaatakują obóz wedle dowolnej strategii. Pamiętaj,
że nikt nie może się uchronić przed śmiercią, ale wiedz
też, iż jeśli się poddadzą, masz ich zebrać w grupki niewolników,
tak jak to czyniliśmy dotąd. Czy pojmujesz mnie, Ugralu?
Na pewno musimy oszczędzić wodzów. Pragnę się napawać widokiem
ich porażki. Niechaj będę już spokojny o przebieg tej bitwy.
Skoro mówisz, że trzeba nam atakować, atakujmy zatem. Obyś
przyniósł mi zwycięstwo, mój wierny i wielki głupcze.
Czarnoksiężnik w głębi duszy radował się na myśl, że już
wkrótce rozstrzygnie się pierwsza część jego wielkich planów.
Nienajlepsze wieści Ugrala nie zdołały zepsuć jego znakomitego
samopoczucia. Choć nie zgromadzili się tu wszyscy barbarzyńcy
północy, reszta szybko upadnie lub dobrowolnie zaprzestanie
wojować, widząc klęskę większości swoich braci. A klęska
ta miała być w istocie spektakularna.
-Panie, czy obiecany sojusznik także się zjawi? - półork
zapytał przed odejściem, kiedy był w połowie ukłonu.
-Tylko w ewentualności, Ugralu.
-Nie pozwolimy, aby wystąpiła taka potrzeba. - dowódca wręcz
promieniował nie skrywaną dumą. To miał być jego dzień,
dzień wielkiego tryumfu i uczestnictwa w nielichych i okrutnych
planach do jakich bestie takie jak on bywają stworzone przez
najgorszych spośród bogów.
Szeroki uśmiech na twarzy półorka zwiastował Kesselowi rychłe
zwycięstwo, zresztą czarnoksiężnik od dawna już nie wątpił
w swoje szanse, tym bardziej teraz, kiedy miał już całą
dawną potęgę, którą ongiś cudem zgromadził. A pomyśleć,
że ongiś był tylko nieudolnym adeptem, który nie potrafił
bez szkody dla siebie wyczarować najprostszego magicznego
pocisku. Nowy i silny Akar Kessel nie zamierzał zawahać
się przed ponowną próbą zagarnięcia Doliny Lodowego Wichru,
choćby na jego drodze stanęli nagle wszyscy obrońcy dobra
w całym szerokim Faerunie.
W siedzibie kapituły magów luskańskich jak zwykle panował
zaduch i powszechny zgiełk. Uczniowie przemieszczali się
ciasnymi korytarzami, spiesząc na zajęcia z teorii i praktyki
wykładanej tutaj od pokoleń magii. Od czasu do czasu Eldeluc
wyglądał przez okno swego małego, ciasnego i zawalonego
księgami, pergaminami oraz rozlicznymi odczynnikami pokoiku,
popatrując na uczących się inwokacji młodych adeptów w czerwonych
szatach, zebranych na dziedzińcu i słuchających uwag swojego
seniora. Jego myśli zaprzątały intrygi, które od początku
swojego pobytu tutaj splatał na niekorzyść innych magów
i dla własnych interesów jednocześnie, jak każdy szanujący
się czarownik z ambicjami. Od czasu nagłej śmierci Dendybara
cętkowanego, wiele lat temu, mnóstwo zmieniło się w Wieży
Arkanów. Teraz to on, Eldeluc, obejmował funkcję naczelnego
mistrza kolegium, a pełnił już ją od pięciu lat z hakiem.
Od dawna też nikt nie zagroził jego pozycji, zwykle bowiem
czarodziej przygaszał zręcznie wszelkie ambicje i popędy
młodszych i starszych członków zgromadzenia, a porażki na
polu intryg ostatnio raczej mu się nie zdarzały. Znał tę
szkołę od podstaw, być może jako jedyny wiedział o wszystkich
jej tajemnicach i strukturach działania, tutaj bowiem upłynęła
na zgłębianiu różnych rodzajów magicznej sztuki znaczna
większość jego życia. W głębi serca czarodziej wiedział,
że znaczna część ćwiczących teraz w Wieży Arkanów uczniów
i uczennic za jakiś czas będzie myślała tak samo pragmatycznie
jak on teraz o zajmowaniu najwyższych stanowisk w radzie,
zamiast gorliwie studiować starożytne zapiski o magii i
poświęcać się tworzeniu tej sztuki dla przyszłych pokoleń.
Eldeluc wiele lat temu zrezygnował z szczytnych zamierzeń
doskonalenia siebie i uczniów w czarodziejstwie, a magię
zgłębiał tylko po to, by nikt nie mógł mu w przyszłości
zagrozić na jego wypracowanym na różnorakie sposoby stanowisku.
Od czasu śmierci wielkiego Morkaiego, której sam był jednym
z inicjatorów, w kapitule aż wrzało od rozlicznych intryg,
ale na szczęście kończyły się one zwykle wtedy, kiedy on
sam, Eldeluc, sobie tego zażyczył, ponieważ wypracował sobie
wraz z wyższym od niego w kapitule Dendybarem liczną siatkę
szpiegów i miał władzę przygaszać różne zjawiska lub osoby
nadto ambitne lub łakome na jego własne, chlubne stanowiska.
Ci, co go wypierali, nie byli to oczywiście młodzi i zapalczywi
w zdobywaniu wiedzy uczniowie, ale przede wszystkim starzy
nauczyciele, jego dawni dobrzy znajomi lub nawet przyjaciele.
Jedni bardziej lub mniej uczciwi, ale wszyscy tak samo łakomi
na to, do czego od początku swych nauk dąży każdy mag -
na władzę. Takim kimś był także Akar Kessel. Eldelucowi
i jego znajomym wydawało się, że pozbyli się tego dzieciucha
raz na zawsze wiele lat temu, ale jego moc wstrząsnęła całą
północą i poważnie zainteresowała później członków rady,
bo, jak się okazało, ten słaby i nędzny człowieczek powrócił
i to w całej, skrywanej dotąd mocy. Kiedy jednak knowania
Dendybara przeniosły się na południe, w kierunku krasnoludzkiej
Mithrilowej Hali, wszyscy zapomnieli o Kesselu i o odłamku
zakopanym pod zwałami północnego śniegu, ponieważ tym razem
na pewno już jego przygoda z władzą dobiegła kresu. Teraz,
jak informowali rozliczni wypytywani podróżni na szlakach
i szpiedzy, prawdopodobnie przyszedł ktoś, kto znowu, tak
jak Kessel wiele lat temu, chełpi się posiadaniem potężnego
i niebezpiecznego Odłamka i wraz z wielką armią wszelakiego
plugastwa z gór pragnie podbić północ i zagarnąć wszelkie
jej dobra oraz skarby. Takich uzurpatorów było wcześniej
i będzie później jeszcze bardzo wielu, ale Eldeluc znał
sytuację i wiedział dokładnie, że ten konflikt może być
największym w dziejach północy od momentu, kiedy Jerod po
raz pierwszy obronił ją przed złymi najeźdźcami, kiedy rodziły
się barbarzyńskie plemiona, na długo przed powstaniem właściwego
Luskanu i Dekapolis. Ale tamto to była historia, a to, co
działo się teraz, obejmowało grozą nie tylko mieszkańców
Dziesięciu Miast, ale i barbarzyńców, którzy musieli, jeśli
chcieli przetrwać, zaprzestać obrad we własnych wojennych
sprawach i stawić razem czoła jednemu przeciwnikowi, którego
prawdopodobnym celem było bezwzględne podbicie wszelkich
wolnych ludów zamieszkujących Dolinę Lodowego Wichru. Rada
miasta już od dawna zastanawiała się, czy ingerować w ten
konflikt całą swą siłę zbrojną, czy może poczekać na odpór
barbarzyńców, jeśli taki nastąpi. Eldeluc wiedział, że w
interesach kapituły byłoby posiadanie legendarnego Odłamka,
dlatego czuł, że prędzej czy później lordowie luskańscy
ugną się pod jego żądaniami i wypuszczą na północ przynajmniej
kilka setek zbrojnych zebranych z różnych okolic miasta
i zwyczajowy oddział wolnych z Neverwinter czy Waterdeep.
Pod pretekstem wojny ze złem, w planach Wieży Arkanów było
ujarzmienie niebezpiecznego maga, który uznał się za najeźdźcę
i, dzierżąc w ręku pożądany od dawna przez kapitułę artefakt,
ruszył na północ z siłą, którą, nie wiadomo jak i kiedy
udało mu się zdobyć. Ta jego wataha to musieli być dzicy
orkowie i goblinoidy z Grzbietu Świata, ale, jak pokazywały
ślady i doniesienia, na drogach pojawiły się też wędrowne
olbrzymy i Veerbegi. Jakaż siła szła na podbój północy i
co mogło ją na dobre powstrzymać?
Z zamyślenia wyrwało maga pukanie do uchylonych drzwi jego
gabinetu.
-Wejść. - powiedział i wbił się mocniej w fotel, jak to
miał w zwyczaju, gdy witał niespodziewanych gości, patrząc
zza sterty papierów zaległych na biurku, na przybysza. Jego
oko szybko rozpoznało kolor szat i stopień oraz profesję
czarodzieja.
Przemiany, najwyżej wtajemniczony. Mistrz Przemian. - pomyślał
Eldeluc. Lucaban - jego największy wróg i jednocześnie ktoś,
kogo Eldeluc zawsze najbardziej podziwiał spośród całej
kapituły, kiedy zginęli Morkai i Dendybar, prawdopodobnie,
jeśli to możliwe, w jakiś sposób zabijając siebie nawzajem.
Ongiś Lucaban był wielkim przyjacielem Morkaiego i jego
niesfornego ucznia, Akara Kessela.
-Przybywam dręczyć cię w sprawie, która zaprząta cały Luskan
od czasu, kiedy z Grzbietu Świata dotarły wieści, że armie
Goblinów i Orków pod przywództwem nieznanego czarnoksiężnika
ruszyły, by zagarnąć całą północ. - ten wstęp nie był konieczny,
ale na twarzy Lucabana malowała się powaga, co znaczyło,
że będzie mówił o rzeczach ważnych i wartych uwagi.
Żółty mag usadowił się w fotelu dla gości po drugiej stronie
biurka, jak zwykle rozsiadając się dumnie, manifestując
przy tym swoją pozycję w radzie i spory wpływ także na samego
Eldeluca, którego kiedyś uczył sztuk, w których to przed
nim, również teraz, zdecydowanie przodował. Byli kilka lat
temu dobrymi przyjaciółmi, jednak zbyt często od tamtego
czasu różniły ich ambicje i spory. Podobno ongiś Lucaban
miewał sny, w których objawiały mu się widzenia od samej
Mystry, ale teraz jego wpływy zmalały, kiedy Morkai zginął
i czarodziej stracił bliskich przyjaciół w radzie. Nadal
jednak pozostał zdolny i piekielnie niebezpieczny. Eldeluc
wpatrywał się w niego z uwagą, nie ważąc się na zuchwały
uśmiech, którym zwykle obdarzał w swoich prywatnych rozmowach
innych członków kapituły lub nawet niektórych lordów Luskanu.
-Ciekawostka, drogi mistrzu... - zwrócił się do niego Lucaban
po długiej chwili milczenia, w trakcie którego obaj magowie,
pocierając długie i dumne, białe brody przyglądali się sobie
ponad papierzyskami zaśmiecającymi stół dla manifestu wyjątkowego
zapracowania przewodniczącego Eldeluca. Obecny najwyższy
czarodziej nie lubił, gdy mianowało się go mistrzem, bo
zwykle wiązało się to w ustach wysokiego maga z szyderstwem
i niejaką groźbą możności odebrania mu kiedyś stanowiska.
-Barbarzyńcy na północy nie są przygotowani na odparcie
wroga, a większość plemion, prowadząc własną wojnę, zupełnie
nie wie, jakie niebezpieczeństwo się do nich zbliża. Jeśli
przypuszczenia lordów są prawdziwe, obrady ich Hengorot,
czyli Miodowej Sali, mogą zakończyć się krwawą rzezią, ponieważ
armia najeźdźców jest już w okolicach szlaków karawan, a
zwiadowcy plemienni są teraz wyjątkowo uśpieni. Wyjątkowo
zresztą daleko na południe wybraliby sobie barbarzyńcy miejsce
spotkania. To stawia ich na drodze nadchodzącej armii i
zmniejsza szanse na ewentualną ucieczkę lub nawet zwycięstwo.
Zanim zrozumieją, co się święci, może być za późno dla tych
wszystkich napuszonych wodzów. Choć jest w tym też nasza
wina, że nie zdołaliśmy ich poinformować. - Lucaban spokojnie
przedstawiał sytuację z pozycji wszechwiedzącego obserwatora,
a Eldeluc wiedział, że pomagali mu w zdobywaniu tej wiedzy
nie tylko liczni obserwatorzy, ale też magia widzenia, z
której musiał skorzystać używając rozlicznych zwojów wielkiej
biblioteki kapituły.
Eldeluca zaskoczyła wiadomość o takiej bliskości zagrożenia
dla tamtejszych mieszkańców. Nie pytał jednak, co stanie
się z Dekapolis i jakie żądania pomocy wyłożyli do Luskanu
przedstawiciele Dziesięciu Miast. Od jakiegoś czasu bowiem
wysyłał stale żądania do rady miasta o pomoc dla północy
z ramienia silniejszych braci na południu. Tak naprawdę
bowiem to właśnie magowie pierwsi dowiedzieli się o nadchodzącym
zagrożeniu i pierwsi też zdążyli ułożyć swe postanowienia
w tej sprawie.
-Z czym do mnie tak naprawdę przychodzisz, Lucabanie? Bowiem
to, co mi raczyłeś zreferować, już, w gruncie rzeczy było
mi poprzednio znane. - udając lekko zniecierpliwionego,
Eldeluc pochylił się dość odważnie ponad stołem i wpatrzył
w jasne oczy swojego rozmówcy. Tak jak się spodziewał, na
Lucabanie jego postawa nie zrobiła większego wrażenia. Oglądając
swoje zręczne i śmiercionośne w splataniu czarów dłonie,
Lucaban wstał powoli i majestatycznie, po czym zbliżył się
do naczelnego maga kapituły i wyszeptał mu coś do ucha,
następnie zaś wyszedł natychmiast, zamiatając za sobą żółtobarwną,
powłóczystą szatą. Eldeluc długo jeszcze siedział osłupiały,
nie zważając na zakończenie lekcji magii i powszechną wrzawę
rozchodzącą się po szkole, zanim w pełni dotarła do niego
ta myśl, którą przekazał ma Mistrz Przemian. Nie dość, że
odnalazł się prawdziwy Odłamek, to jeszcze dzierżył go ktoś,
kto chyba najbardziej ze wszystkich powinien już dawno spoczywać
w grobie. Akar Kessel, według wszelkich poszlak powrócił
i cała północ była w jak najwyższym niebezpieczeństwie.
Tym razem Eldeluc obawiał się zresztą nie tylko o Dolinę
Lodowego Wichru, ale i o własne życie.
Rjekan spieszył z wieściami jak mógł najbardziej, ponieważ
nie czekały one, jak żadne inne w ostatnim czasie, ani chwili
zwłoki. Czuł wręcz, jakby wróg następował mu na pięty, goniąc
go co sił w nogach, tylko po to, by nie zdołał donieść wezwania
do boju na czas. Jak to się mogło stać, że setki lub nawet
tysiące orków i goblinów jednej nocy okrążyły obóz i niezauważone,
na niemal zupełnej tundrze, szykowały atak, który miał za
jednym zamachem pogrążyć całą dumną i długowieczną barbarzyńską
populację w czeluściach zagłady i śmierci? Jak to się stało,
że ten cudzoziemiec znał dokładnie ich obecne położenie
i czemu jednak zwlekał z wyjawieniem tej tajemnicy? Rjekan
pamiętał jeszcze rany, które tamten zadał mu w dwóch Próbach
Topora. Jednak teraz musiał zapomnieć o upokorzeniach i
rozmyślaniach, bo droga przed nim, wzdłuż ostępów leśnych
była długa i najeżona z pewnością niebezpieczeństwami. Dowódca
zwiadowców zastanawiał się też, dlaczego Klan Wilka nie
otrzymał żadnych wieści od południowców lub barbarzyńców,
którzy mieszkali na południu, o zbliżającej się napaści?
Na tą wątpliwość Rjekan znał jednak w głębi duszy odpowiedź.
Ponieważ barbarzyńcy zgrabili karawany luskańskie i wymordowali
prawie wszystkich ich członków, resztę biorąc do niewoli,
a na dodatek kłócili się między sobą, kiedy nieznajomy wróg
przyszedł z gór, by zabrać im nagle wszystko, co mieli,
a o co tak długo i wytrwale walczyli teraz i przed wiekami.
Rjekan bardzo żałował, że musiał zostawić w obozie Nethera,
który został raniony podejrzaną czarną strzałą, kiedy wypuścił
się sam na poszukiwania gdzieś na południu. To były pierwsze
oznaki czyjejś obecności w terenie. Z pewnością wilk pomógł
by mu na pewien czas odpędzić ścigających, którzy ciągle
mogli czyhać na niego ze strzałami i pazurami za każdą pobliską
zaspą lub załomem ośnieżonego lasu. Na szczęście dowódca
znał okolicę i wszystkie możliwe kryjówki jakie można było
odnaleźć, nie były mu obce. Ku zaskoczeniu, od dłuższego
czasu zauważał, że jednak nie jest przez nikogo ścigany.
Od kiedy zabił dwa gobliny na polance i uciekł piątce kolejnych,
biegł co sił w nogach i co chwilę napotykał na ślady obecności
mnóstwa tych stworzeń w terenie. Z lasu dobiegały wyraźnie
hałasy oznaczające, że w ostatnim czasie zjawiło się tam
mnóstwo podobnego typu stworzeń.
Kiedy Rjekan napotkał swoich ludzi całych i zdrowych, choć
nie miał czasu, żeby się radować, w głębi duszy był zadowolony,
że tym razem nie tylko odkryli źródło ostatnich zaginięć
swoich braci i wilków, ale też uszli z tej leśnej eskapady
cało. Faelfweg pokazał mu zebrane trofea, w tym głowę potężnego
ogrillona. Teraz tylko pozostawał szybki bieg do obozu i
zadęcie we wszystkie rogi, jakie mieli ze sobą. Niechaj
te naburmuszone pijaczyny pobudzą się z niedźwiedziego snu,
w który najwyraźniej na zbyt długo zapadli. Niech wilki,
potomkowie Beorga i inni barbarzyńcy, między innymi synowie
Haefstega jednookiego i sprawiedliwego Wulfgara, dzierżącego
wiele lat temu Aegis-Fang, niech cała ta dumna rodzina wojów,
którzy szczycili się zabijaniem smoków i podbojami najdalszych
krain na znanym morzu, niech teraz wszyscy oni, zebrani
w jednym miejscu i czasie, staną do boju ramię w ramię i
udowodnią, że zawarty razem i ciężko wypracowany pokój zobowiązuje
ich do obrony tych samych wartości i bogactw, które sobą
zawsze reprezentowali, jak długo mieszkali na tej tundrze
i nazywali się dziećmi Temposa oraz potomkami Jeroda. Rjekan
biegł co sił w nogach, wzywając żywioły, aby mu dopomogły
i prosił swojego boga, by dodał mu skrzydeł. Chciał bowiem,
aby wreszcie zabrzmiały rogi, zanim czarna wataha wyleje
się ze wszystkich stron świata i Hengorot - Miodowa Sala,
przemieni się na jego oczach w krwawą rzeź.
-Wagundzie, synu Wagahira. - głos Broghara, wzmocniony przez
okrzyki jego wiernych przybocznych wojowników, rozniósł
się po sali i zwrócił oczy wszystkich wodzów, członków rad
naczelnych i szamanów na niego samego, stojącego w przejściu
z toporem w dłoni. Wzywany powstał i z zaciekłością na twarzy
zbliżył się, aby dumnie przywitać tego, kto go wzywa. Nawet
nie spojrzał przy tym na ogromny topór Broghara.
-Cóż to ma wszystko znaczyć? - pijany Berngard był tym bardziej
wściekły, że właśnie Broghar zepsuł mu wszelkie skrupulatnie
układane już od kilku godzin plany rzucenia mu Próby Topora.
Wyglądało bowiem na to, że prawowity wódz plemienia Wilków
miał teraz właśnie jakieś inne porachunki z nowoprzybyłym
wodzem Klanu Rysia. Jednak Broghar nie czekał, aż Wagund
podejmie jego wyzwanie i tym bardziej nie trudził się na
odpowiadanie na pytania Berngarda Siwego. Zaraz nakazał
spętać potężnego wodza Rysiów i choć ten szarpał się mocno
i wzywał pomsty do wojowniczego boga, wkrótce nie mógł się
już ruszać i jedyne co jeszcze mu pozostało, to nerwowe
sarkanie na lewo i prawo oraz rzucanie wściekłych spojrzeń.
Dwunastu przeciw jednemu to w istocie było bardzo niesprawiedliwe.
Nawet usta miał wkrótce zakneblowane, a kiedy już go pochwycono,
dopiero jego wojownicy postanowili stawić opór na zewnątrz,
słysząc, że w namiocie obezwładnia się ich wodza.
Zbliżyłem się do Wagunda, a zerwawszy mu opaskę z ust, z
pomocą Ulfagara wyprowadziłem go na zewnątrz. Tam zaczynały
się już krwawe boje - Klan Rysia stawiał się Wilkom, a inni
albo przyglądali się bitwie, albo dołączali do strony gospodarzy,
czyli naszej, ku przerażeniu wojowników należących do syna
Wagahira. Wrzawa podniosła się niemiłosierna, ale choć jego
ludzie nie mogli zwyciężyć w tej bitwie, Wagund uśmiechał
się pod nosem i nie wyglądał już na takiego wściekłego jak
był przed chwilą.
-Zły duch opuścił mnie, przyjaciele... - powiedział na tyle
cicho, że tylko ja i jeszcze kilku pomocników Ulfagara mogło
go usłyszeć.
Pierwszy wojownik z Klanu Wilka upadł pod cięciem topora
jednego z barbarzyńców syna Wagunda, ale już pięciu leżało
powalonych z jego klanu.
Zawołał tedy głośniej, a Broghar zawtórował mu, krzycząc.
-Przed nami i za nami czai się o wiele potężniejszy wróg!
Nie możemy walczyć między sobą, kiedy on nam zagraża! Dość
tej rzezi, rzućcie broń, bo wiemy, że jesteście zdrajcami,
ale jeśli tylko zechcecie wyzwolić się spod jego woli, damy
wam taką sposobność, abyśmy razem mogli stawić mu czoła!
-Kiedy pochwyciliście mnie, czarnoksiężnik opuścił mój umysł,
zrozumiał bowiem, że zorientowaliście się w podstępie. Teraz
na nic mu już jestem ja i moja kompania, ale wam z pewnością
się przydam! - Wagund wprost promieniował radością i wigorem,
ale Broghar jeszcze nie rozkazał go puścić.
-Wiedziałem, że wojownicy Klanu Rysia mieli w rękach broń
i otaczali namiot zwartym kręgiem. Na szczęście nasi zbrojni
również w porę ułożyli wokół nich jeszcze bardziej zwarty
i śmiercionośny szereg. - Broghar wystąpił naprzód, aby
przemówić do zebranych.
Powoli zgiełk bitewny uciszał się, aż w końcu całkiem zamilkł.
-Przestańcie! Niechaj i was opuści ten czar! Nie musicie
zdradzać nic z planów szamana, bo o tym zabronił wam mówić!
Możecie jednak przeciwstawić się jego rozkazom, bo plany
jego spełzły już i tak na niczym i nie damy się mu wziąć
przez zaskoczenie!
-Jakie plany? O czym wy w ogóle mówicie?!? - drugi wilczy
wódz miał mniej pokory niż ludzie Wagunda i on sam. Broghar
był za to bardziej stanowczy niż zwykle.
-Berngardzie, ostrzegam cię, zbierz lepiej swoich ludzi
i postaw ich koło mnie, i tak samo uczyńcie wy, członkowie
plemiennych rad, bowiem czas na kłótnie i niedowierzania
minął już dawno i razem musimy stanąć w boju przeciwko jednemu
wrogowi!
-Jakiż to wróg?! Kto przyszedł przeszkadzać nam podczas
Miodowej Sali?! - zakrzyknął rozpalony do czerwoności Burglir
z Klanu Łosia. W tej chwili zabrzmiał dźwięk rogu gdzieś
na południu obozu. Zdyszany zwiadowca wyłonił się zza namiotów
i jednym tchem zameldował, że kobiety i dzieci są bezpieczne
w zagrodach z wilkami, a prawie wszyscy zwiadowcy wrócili
z wypadu.
Ulfagar chwycił mnie za ramię i rzekł:
-Chodźmy! Jesteśmy potrzebni Rjekanowi!
Nie zawahałem się ani sekundy i poszedłem za nim.
Pogoda uspokoiła się, co niosło ze sobą rozjaśnienie i poprawienie
widoczności. Od południa widać było zbiegającą ku obozowi
hordę dzikich goblinoidów i orków, gnaną przodem przez ogry
i olbrzymy niosące chorągwie i długie włócznie z flagami.
Teraz nawet niedowiarkowie zrozumieli, że otaczające nas
od południa wzniesienia były od pewnego czasu siedzibą wroga.
Wagund chciał tłumaczyć, że przybyli z Grzbietu Świata,
że on sam był w niewoli, a potem dostał się pod wpływ czarów,
że jego ludzie służyli jako zwiadowcy napastnika i poddali
się mocy czarnoksiężnika, lecz teraz już nikt nie miał czasu,
by zważać na jego wyjaśnienia. Kiedy bowiem okrzyk bojowy
oraz dźwięki bębnów i orkijskich trąb rozeszły się po zaspach
i równinach tundry w Dolinie Lodowego Wichru, a odpowiedziały
im te od strony rzeki Shaengarne i północnego lasu, podniósł
się okrzyk bojowy całego obozu i zjednoczone plemiona stanęły
po raz pierwszy od dawna do wspólnego boju. Zawyły wilki
i zagrały zwiadowcze rogi, ale najgłośniej krzyczeli sami
barbarzyńcy, którzy, choć zaskoczeni nagłym atakiem i jeszcze
upojeni miodem, zaraz schwycili za broń i, kierowani rozkazami
potężnego Broghara, potomka Beorga, ruszyli biegiem w bój,
ku swemu przeznaczeniu.
GŁOS ROGU
Część IX Opowieści z Doliny
Znalazłem go w miejscu, w którym spodziewałem
się go zastać. W zagrodach dla wilków, gdzie sprowadzono
kobiety i dzieci, Rjekan rozmawiał z Uvien. Chciał jej powiedzieć
wiele - jak najwięcej - zanim pójdzie w bój i prawie na
pewno zginie w nierównej walce. Wszystkim nam był pisany
podobny los. Odczekałem stosowną chwilę, po czym zbliżyłem
się i położyłem mu rękę na ramieniu. Rjekan odwrócił się
i wbił we mnie lodowate spojrzenie. Uvien popatrzyła na
mnie zmieszana, zapewne pragnąc, abym odszedł.
-Wiele się między nami wydarzyło, Rjekanie, ale nie żywię
do ciebie żalu. Jesteś lepszym wojownikiem, niż ja. To ty
powinieneś mnie pokonać podczas Próby Topora.
Rjekan uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym pocałował
Uvien na pożegnanie. Otarł ostatnią zabłąkaną łzę z jej
śnieżnobiałego policzka.
-Już ruszyli, cudzoziemcze? - usłyszałem ochrypły głos dowódcy
zwiadowców.
Kobieta stała tam jeszcze, przerażona myślą, że to mogła
być ostatnia pieszczota, jakiej kiedykolwiek zazna od ukochanego.
Ostatni dotyk i spojrzenie.
-Twoi ludzie czekają na południu. Broghar zarządził rozłożenie
sił na dwa obozy. Pierwszy będzie bronił części za rzeką,
drugi napadnie na Orków od flanki, od zachodniej zaspy.
Oba wycofają się, kiedy siły przeciwnika będą przeważające.
-Już są. - zauważył barbarzyńca.
Odczekałem w milczeniu na rozkazy mojego nowego dowódcy.
Teraz byłem zwiadowcą. Dostałem wilczy kieł, łuk, strzały
i mały topór. Miałem krótkie skóry i uzbrojenie potrzebne
do szybkich wypadów. Nie wiedziałem, czy przydam się w boju,
ale na pewno nie zamierzałem zostawić moich nowych braci
samych w obliczu tak straszliwego wroga. Zresztą nie pozwoliliby
mi na to.
-Pędź jak najszybciej do Broghara. Powiedz mu, że użyjemy
łuków do polowań przeciwko pierwszym oddziałom. Niech Faelfweg
jak najszybciej zaopatrzy naszą drużynę w broń strzelecką.
-To dobry plan. - rzekłem.
Ruszyłem biegiem, nie odwracając się. Miałem nadzieję, że
odnajdę po drodze wspomnianego zwiadowcę. W zgiełku, jaki
panował w obozie, samemu można było odczuć wrażenie, jakby
się było zagubionym.
-Niehonorowa broń? Nigdy w życiu! - Bernard Siwy jak zwykle
protestował.
Szarżujący Orkowie i Olbrzymy byli już u podnóża stoku,
kiedy wreszcie udało nam się zająć pozycje i czekać w milczeniu
na dalsze rozkazy. Spodziewaliśmy się też napaści od zachodu
i północy, ale tamte grupy były mniejsze, zapewne złożone
z Goblinów, i niestanowiące głównego trzonu armii. Obawialiśmy
się zaskoczenia, ale nasi zwiadowcy poinformowaliby nas
o ewentualnej napaści, gdyby kobiety i dzieci były zagrożone
w obozie. Plan ucieczki był już skrupulatnie obmyślony.
Ulfagar wziął łuk i wycelował, dając innym znak do pójścia
w jego ślady. Drużyna Rjekana często korzystała z łuków
do polowań i była dobrze wyszkolona w strzelectwie, nawet
jeśli nadal uważała, że jest to niehonorowa broń do walki.
Przeciwko takiemu wrogowi nie liczył się jednak honor. Broghar
Siwy przybył zdyszany i rozkazał, by przygotować miecze
i przyciągnąć wilki. Bestie miały stanowić nasz pierwszy
kontratak, jeśli łucznicy zatrzymaliby biegnące na przedzie
hordy potworów z Grzbietu świata.
-Napiąć! - usłyszałem głośny rozkaz mojego przyjaciela.
Stałem z boku i też mierzyłem, napinając cięciwę z całych
sił. Ręka mi drżała, a krew gotowała się w ramieniu. Wybrałem
sobie szczególnie dużego olbrzyma trzymającego czarną chorągiew
wojenną z lodową wieżą i pnącego się już w górę stoku.
-To dla ciebie, Kessel. - szepnąłem.
-Strzelać!
Pociski posypały się w stronę biegnącej w nieładzie watahy.
Wydawało się, że będą lecieć wiecznie, gnane naszymi gorącymi
okrzykami. Kiedy dobiegły do celu, pierwsza linia nagle
pękła.
-Nałożyć! Napiąć! Strzelać! - zdziwiła mnie dyscyplina,
z jaką barbarzyńscy zwiadowcy wykonywali rozkazy Ulfagara.
Byłem pewien, że wśród tundrowych wojowników coś takiego
było raczej niespotykane. Zaraz kolejny grad strzał posypał
się na naszych przeciwników. Olbrzym padł, najeżony dziesięcioma.
Jakiś Ork dobiegł do zaspy dwadzieścia metrów pod nami.
Ulfagar nie spudłował. Za trzecim razem wybieraliśmy pojedyncze
cele z rozrzedzonej hordy. Wtedy spostrzegliśmy, że oni
też mają łuki i kusze. Strzelcy poruszali się w trzecim
szeregu, jeśli to ułożenie w ogóle miało jakiś szereg. Byli
źle chronieni, jak to zwykle Orkowie, ale stali za daleko,
aby można było ich trafić. Chyba, że...
-Strzelajcie w górę, tak jak ja! - zawołałem.
Niektórzy zwiadowcy poszli za moim rozkazem, choć wiedzieli,
że nie w niebie, a na ziemi przebywał obecnie nasz wróg.
Dopiero kiedy pierwsza marna seria uderzyła wokół łuczników
wroga, Ulfagar rozkazał powtórzyć manewr. Mieliśmy przewagę,
ponieważ staliśmy na górze. Oni też strzelali, ale nie dość,
że nikogo nie trafili, większość ich pocisków lądowała w
zaspie, piętnaście metrów niżej, lub przelatywała bezpiecznie
wysoko nad naszymi głowami. Orkowie zaczęli się już wspinać
po stromej zaspie, którą specjalnie zniszczyliśmy małą lawiną,
by trudniej było na nią wejść. Wtedy przybył Rjekan i jego
wilki. Kilku mężczyzn trzymało rozjuszone bestie na silnych
rzemieniach. Jeden rozkaz i więzy przecięto. Widziałem Nethera
z bandażem na karku. W jego żółtych ślepiach czaił się najszczerszy
mord. Pierwszy wróg, którego dorwie, nie będzie miał szans
z ogromną bestią. Strzeliliśmy po raz ostatni, po czym usunęliśmy
się z drogi pędzącym wilkom. Kudłate potwory zbiegły po
stromiźnie, rozrzucając za sobą fałdy śniegu i skoczyły
do pierwszych napastników, rozszarpując im gardła i krocza
oraz wyrywając broń z silnych łapsk. Jeden z Goblinoidów
przekłuł jakiegoś wilka włócznią, ale drugi potwór uczepił
się już jego karku i nie puścił, dopóki nieomal nie odgryzł
mu łba. Wilki uczyniły niemały bałagan w szeregach przeciwnika.
To był czas na nasz atak.
-Topory, niedźwiedzie łapy i wilcze kły! W imię Temposa,
za mną!
Głos Broghara niósł się wokół nas niczym wszechmogące wezwanie
samego boga. Po raz pierwszy uwierzyłem wtedy, że patron
walki i chwalebnej śmierci jest z nami. Nie bałem się umrzeć,
dlatego pierwszy skoczyłem do przodu na wezwanie wodza.
Zapomniałem o Uvien i o wszystkich swoich dotychczasowych
planach, rozterkach i żalach. Zapomniałem o całym przeszłym
życiu. Liczyła się chwila. Rjekan zbiegał po zaspie na spotkanie
krwi i bólu. Inni ruszyli za nim, niemal niosąc swojego
starego, ale krzepkiego wodza Broghara poprzez śnieg. Nawet
Bernard Siwy przystąpił do szeregu, choć od rana trunek
nie wywietrzał mu jeszcze z głowy. Wszyscy zwiadowcy i wojownicy
jak jedno ciało podnieśli mrożący krew w żyłach krzyk, który,
wspomagany dźwiękiem rogu, na moment zagłuszył obrzydliwe
wrzaski rozpędzonej hordy potworów szarżującej stale od
południa w niezliczonych zastępach.
Burglir z Klanu Łosia prowadził swoich ludzi pomiędzy zaspami
na południowo-zachodnich rubieżach obozu Klanu Wilka. Za
nimi szła potężna grupa znakomicie wyszkolonych wojowników.
Prawie cała moc północnych plemion zebrała się razem w jednym
miejscu, aby stawić czoła potężnemu najeźdźcy. Byli tam
ci z Klanu Renifera - wielcy i szlachetni wojownicy, a także
wolni ludzie z Klanu Kozicy - przychodzący od gór Grzbietu
świata, oraz barbarzyńcy z Klanu Łosia i Niedźwiedzia -
ci, co przybyli tutaj jako pierwsi. Był także Klan Lisa
i Klan Wieloryba, który przywędrował aż z okolic Morza Ruchomego
Lodu, oraz, oczywiście, nowo przybyły Klan Rysia, najmniej
liczny, ale chyba najbardziej skory do boju. Ale to nie
Burglir tak naprawdę wydawał rozkazy w tej potężnej grupie.
Wodzowie licznych Klanów powierzyli zwierzchnictwo nad swymi
ludźmi Wagundowi, synowi Wagahira, który przybył do obozu
jako ostatni i jako pierwszy przyobiecał zemstę czarnoksiężnikowi
prowadzącemu mroczną i dziką hordę ku zgubie barbarzyńskiego
ludu.
Kiedy Burglir usłyszał za plecami dźwięk rogu i bojowy okrzyk
dobywający się z setek gardeł, wyrwał się do przodu i pobiegł
na czele wojowników Klanu Łosia, dołączając do Wagunda stojącego
na szczycie zaspy. Wódz sam dął potężnie w róg, którego
głos dźwięczał ponad hordą zbiegającą po ich prawicy i broniącymi
południa zwiadowcami, walczącymi z pomocą wilczej watahy.
Dopiero, kiedy ze wschodu nadeszła wyczekiwana odpowiedź
i zabrzmiał potężny róg wielkiego Broghara, Wagund uniósł
w okrzyku swój topór ku górze i ruszył biegiem w dół zaspy
na złamanie karku. Klan Łosia nie czekał, aż Klan Rysia
wyprzedzi go w wyścigu do boju. Wojownicy wypchnęli Burglira
naprzód i stoczyli się z zaspy zaraz za biegnącym zastępcą
klanowego wodza. Burglirowi w ustach pozostał jeszcze smak
doskonałego piwa z Miodowej Sali. Choć nie był nigdy urodzonym
smakoszem, tego dnia zamierzał pokosztować odrobinkę innego
napoju. Burglir miał ochotę na orkijską krew.
Po prawej spostrzegłem olbrzyma, który, rozsierdzony, miotał
ciałami naszych wojowników w morderczym szale i tłukł wokoło
potężną maczugą. Ktoś ciął go w nogę, a ktoś inny rozpłatał
krocze, ale stwór nie poddawał się łatwo. Gorzej, wyglądał
na silniejszego i bardziej rozsierdzonego, gdy parł pod
górę ku nowym przeciwnikom, rozpychając ogromne warstwy
zmarzniętego śniegu. Ześlizgnąłem się po oblodzonej części
zaspy i wylądowałem zaraz za olbrzymem. Jakiś Goblin przyskoczył
do mnie z włócznią, ale zamachnął się na tyle niezdarnie,
że zdążyłem rozpłatać mu głowę, zanim poprawił cios. Po
prawej miałem moich braci, po lewej idącego ku górze olbrzyma.
Zobaczyłem leżące w śniegu, zmiażdżone ciało jednego z wojowników,
który stawił mu czoła. Usłyszałem nad swoją głową irytujący
świst orkijskich strzał i, nie czekając, ruszyłem w górę,
by zaskoczyć potwornego giganta od tyłu. Kiedy się zbliżyłem,
zobaczyłem, że od prawej towarzyszy mi bardzo silny sojusznik.
Nether miał na grzbiecie paskudną szramę, ale w jego zimnych,
żółtych ślepiach nie było widać śladu zmęczenia. Pałały
one potworną żądzą krwi, której nie ugasiłby najbardziej
stanowczy rozkaz. Goblin z zakrzywionym mieczem padł obok
mnie, rażony strzałą. Olbrzym odwrócił się, gdy Nether wbił
w jego grubą nogę swoje potężne kły. Doskoczyłem i ciąłem
go z całej siły w pachwinę. Wyjąłem zakrwawiony miecz i
uskoczyłem w śnieg przed potężnym ciosem rozsierdzonego
giganta. Na moment uniosło mnie w górę razem z częścią zaspy.
Nether już wspinał się brodatemu monstrum po plecach i gryzł
go z zaciętością w kark. Usłyszałem dźwięk rogu, a po nim
kolejny, bliższy. Podniosłem się na spotkanie maczugi, która
uderzyła mnie w ramię i powaliła na powrót w śnieg. Skoczyłem
w przód i ciąłem napastnika w brzuch, ale i tym razem trafił
mnie w plecy. Padłem bez tchu, widząc, jak paskudny Ogr
osuwa się na ziemię. Zamroczyło mnie z bólu. Mogłem mieć
złamany kręgosłup, a już na pewno poszedł mi obojczyk. Dźwięk
rogu dobiegł gdzieś z bliska, z północy. Usłyszałem wrzask
rozwścieczonych wojowników z flanki i świst barbarzyńskich
strzał nad swoją głową. Przybyli ludzie Wagunda. Byliśmy
ocaleni. Na razie. Poczułem, że ktoś podnosi mnie i ciągnie
z mozołem w górę zaspy. Obróciłem głowę, żeby zobaczyć kto
to taki. Ulfagar uśmiechnął się do mnie przez zaciśnięte
zęby. Miał rozciętą skroń i dziurę w prawej ręce. Niedawno
wystawała stamtąd czarna strzała. Podniosłem się i poczułem
ból w plecach, ale podszedłem kilka kroków o własnych siłach.
Z lewej zobaczyłem, jak barbarzyńcy tną z zaciekłością leżące
ciało pokonanego olbrzyma. Ku nim zbliżała się spora grupa
orkijskich mieczników. Na czele tej bandy rozpoznałem śmierdzącego
Ugrala.
-Tam. - wskazałem. -To jest ich dowódca. Jeśli go zabijemy,
uzyskamy punkt w tym nierównym boju.
Choć sapałem ze zmęczenia, mój umysł był nastawiony tylko
na jedno. Chciałem wypatroszyć tę brudną, półorkijską świnię
i nawlec jej flaki na swoje ostrze. Ugral spostrzegł Wagunda
i przyskoczył do niego z mieczem. Wokół barbarzyńcy leżały
już ciała pięciu powalonych Orków z bandy bestialskiego
generała. Syn Wagahira widział napastnika i sparował pierwszy
jego cios. Miecz ześlizgnął się po toporze i Ugral stracił
równowagę. Ulfagar strzelił raz i łucznik po naszej lewej
stronie padł, zanim zdążył trafić mnie w pierś. Byłem zbyt
odsłonięty, postanowiłem więc, że wmieszam się w walczących.
Jeśli miałem zginąć, to w walce jeden na jednego z moim
przeciwnikiem. Ulfagar wystrzelił po raz kolejny i strzała
utkwiła w klatce piersiowej szarżującego pod górę Ogra.
Wojownicy wszystkich Klanów wysypywali się zza zasp, przeważając
liczebnie zaskoczonych Orków i inne potwory. Wagund skorzystał
z niepewności Ugrala i kopnął go w pysk, tak że ten stoczył
się z zaspy pod nogi swoich pachołków. Kiedy wstał, zdążyłem
się już znaleźć między nim a barbarzyńcami. Strzała świsnęła
mi koło ucha i ugrzęzła w piersi barbarzyńcy z Klanu Wieloryba.
Wagund rzucił się w dół, a za nim pobiegła cała reszta rozsierdzonych
wojowników.
-Nie! Za daleko! Wycofać się! - słyszałem głos Broghara,
ale postanowiłem podążyć za nimi i odeprzeć rozpędzonych
Orków najdalej jak się da.
Dźwięk rogu rozbrzmiał dość daleko, od zachodu. Ale to nie
był zwiadowczy róg. Wataha Goblinów przybyła od strony rzeki.
Usłyszałem dzikie wycie i bojowe bębny.
Ugral wydał gardłowe rozkazy i Orkowie przegrupowali się,
aby przyjąć nasz atak. Ryczeli z wściekłości i gotowali
broń. Spadliśmy prosto na ich wyciągnięte miecze, ale siła
naszego uderzenia powaliła przynajmniej połowę z nich. Wagund
ciął paskudnie jakiegoś Orka przez łeb i odciął głowę drugiemu.
Zobaczyłem krwawiącego z licznych ran Rjekana, który wpadł
w jeszcze zacieklejszy szał bojowy i ciął po gardłach wszystkich
przeciwników, jacy stanęli mu na drodze. Uświadomiłem sobie,
że w walce nie czuję już bólu. Niespotykana agresja i wściekłość
rozpędziły wszelkie dolegliwości. Orkowie zaczęli strzelać
i kilku naszych padło, ale wtedy zwiadowcy z łukami odpowiedzieli
im w niehonorowy sposób, trafiając dokładnie w obrany cel.
Teraz wróg był odsłonięty i łatwy do zlokalizowania. Pędzące
hordy przetoczyły się już przez północną część dużego stoku
przed nami i parły teraz za swoimi poprzednikami z dzikim
wrzaskiem na wargach. Ciąłem i odrąbałem Orkowi dłoń. Wiedziony
sukcesem kłułem drugiego w pierś i wykręciłem ostrze, by
przywitać uderzenie topora. Ledwo odparowałem potężny cios,
ale ociężały Niedźwieżuk stracił równowagę, odsłaniając
przede mną swoją pierś. Chwilę później nie miał już czym
oddychać i szarpał się w przedśmiertnych konwulsjach. Rjekan
przywołał Nethera i razem siali spustoszenie wśród szeregów
wroga. Pan i jego najwierniejszy sługa... Gobliny były już
blisko, dlatego barbarzyńcy skierowali swoje strzały na
zachód. Na północy dał się słyszeć róg alarmowy. Banda Goblinów
od strony lasu już zaatakowała obóz. Ugral zabił na moich
oczach jednego z barbarzyńców Klanu Kozicy. Nie przeszkadzał
mu wcale bitewny toporek, sterczący z prawego ramienia.
Przybył niemalże na czele swoich oddziałów, i już wiedziałem
na pewno, że nic nie zmorze zwierzęcej wściekłości, jaka
go opanowała. -Półorkijskie ścierwo! - zakrzyknął Rjekan
i skoczył z krwią na ustach na spotkanie miecza Ugrala.
-Nie! - zawołałem, ale dopiero później spostrzegłem biegnącego
mu u boku Nethera, który rzucił się na dowódcę hordy i ugryzł
go w kolano. Miecz poleciał ze świstem prosto w kark wilka,
ale Rjekan cudem go zablokował. Potem kopnął półorka w pierś
i usunął się przed włócznią innego napastnika. Włócznia
Akuna, Wodza Klanu Wieloryba, przeszyła czerwonego Goblina
i trafiła drugiego w ramię. Ugral dał się otoczyć wściekłym
wojownikom Klanu Rysia i nie widział wyjścia z sytuacji,
dopóki dwa Lodowe Olbrzymy nie przybyły jego Orkom z odsieczą,
prąc przez zmarznięty śnieg. Rjekan stracił w przepychance
swój zakrzywiony miecz i został na polu walki bez broni.
Ugral chciał rozpłatać mu głowę, ale Wagund był już przy
półorku. Kiedy miecz opadał na czoło Rjekana, syn Wagahira
mścił się za upokorzenia doznane w obozie Akara Kessela
i wbijał coraz głębiej swój topór w klatkę piersiową potwora.
Paskudny, czarny miecz Ugrala opadł bezwładnie, nawet nie
dotykając zwiadowcy, ale Wagunda jeden z orków trafił morgenszternem
w ramię. Barbarzyńca stracił równowagę i przewrócił się
na kolana. Przyskoczyłem i ciąłem, ale, choć poczułem pękającą
skórę i przecinane tkanki, dostałem czymś twardym w głowę
i nie zobaczyłem, w kogo lub w co udało mi się trafić. Ostatnie,
co mignęło mi przed oczyma, to nogi Lodowego Olbrzyma zakopane
głęboko w śniegu. Potem był tylko mrok.
Z ciemności gęstniejącej w namiocie wyłonił się potężny
Balor i zmierzył Kessela swoimi czerwonymi ślepiami. Patrzył
długo, dopóki ogień wściekłości nie zagotował się w nim
na dobre, kiedy spoglądał na dziwnie spokojnego maga.
-Crenshinibon przebudził się. - Kessel rzekł powoli, pokazując
mu odłamek. -Odpowiedział na moje wezwanie.
Balor zignorował jego i artefakt. Odwróciwszy psi łeb, powąchał
głośno w zimnym powietrzu i prychnął dymem.
-CZUJĘ ZAPACH KRWI! WIĘCEJ JEST KRWI TWOICH PSÓW NIŻ ŻAŁOSNYCH
LUDZI!
Jego głos rozbrzmiewał jak wojenny bęben pośród grubych
ścian namiotu czarnoksiężnika.
-Moi Orkowie są o wiele liczniejsi. Wygrają tę bitwę dla
mnie, tak samo jak wygrają całą wojnę.
-CZYŻBY?! CZUJĘ, ŻE SIĘ JESZCZE ZAWIEDZIESZ, KESSEL! - Balor
wyszczerzył potworne biesie zębiska w uśmiechu, który przypominał
dziesiątki krwawych mieczy ułożonych niczym zęby. -ODŁAMEK
PRAGNIE WRÓCIĆ DO MNIE! TY GO JUŻ RAZ ZAWIODŁEś!
-Nieprawda! - mag rozwścieczył się nie na żarty. Zaczął
chodzić po wnętrzu tam i z powrotem. Wymachiwał rękami.
-Crenshinibon dał się pokonać tak samo jak ty i ja! Zresztą
to nie ja przegrałem. Zawiedli moi słudzy! Ty zawiodłeś,
Errtu!
Wskazał na Balora wychudzonym paluchem.
Demon skrzywił się potwornie na nazwanie go sługą.
-PO CO MNIE WEZWAŁEś?! - zapytał, mierząc swojego więziciela
szatańskim spojrzeniem. Obietnice tysiąca okrutnych śmierci
czaiły się w tych ślepiach, spoglądających złowrogo na Akara
Kessela. Na moment czarnoksiężnik zląkł się, że nie starczy
mu mocy do wypowiedzenia szalonego rozkazu.
-Chcę, byś wygrał dla mnie tę bitwę, Errtu. Byś wymordował
wszystkich, którzy stanęli mi na drodze i wrócił, niosąc
ich drgające serca w swoich paskudnych łapach. Chcę byś
rozszarpał ich ciała jak wściekły pies i nabił ich korpusy
na swoje kolczaste ramiona. Zrobisz to dla mnie?
Balor mierzył czarnoksiężnika nienawistnym wzrokiem.
-PROSISZ, CZY ROZKAZUJESZ?!?! - zadrwił, ogłuszając maga
swoim wybuchem, po czym poruszył się nagle w magicznym kręgu.
-R-rozkazuję... - Akar Kessel stracił na moment równowagę
umysłu i swą niezachwianą dotąd wolę. Gniew ustąpił pola
strachowi. To wystarczyło dla Balora. Krąg pękł, rozsypując
się w językach ognia i dotykając zaległych wokół cieni.
Demon schwycił chudego czarnoksiężnika w pasie i uniósł
w górę do paszczy, po czym rzygnął mu w twarz trującym wyziewem
dymu i sadzy.
Kessel kaszlał i parskał, za nic nie mogąc skupić się na
zaklęciu. Errtu cisnął nieszczęśnika na ziemię i uniósł
potężną kończynę by zgnieść go jak robaka.
-Nie zabijaj! - zawołał mag.
-ODŁAMEK! - odparł Errtu, nie poruszając się. W jego ślepiach
Kessel dostrzegł przewrotną i przerażającą iskrę zadowolenia,
wskazującą na to, że demon dobrze się bawi. On sam nie miał
wyjścia. Plując krwią ze zranionych płuc, wyciągnął rękę
z Crenshinibonem i poczuł na swej dłoni gorące łapsko Balora.
-OTO ON! - Errtu ważył przez moment kamyk w swej potężnej,
wielopazurzastej łapie. W końcu oderwał wzrok od cennego
artefaktu i przeniósł go na Kessela.
Czarnoksiężnik skulił się żałośnie pod spojrzeniem czerwonego
demona.
Na zewnątrz słychać było odgłosy bitwy, okrzyki rannych
i umierających, oraz niecichnące dźwięki wojennych rogów.
-Co chcesz, abym zrobił, panie... - wyszeptał Kessel, powoli
rozumiejąc intencje Errtu.
-TAK LEPIEJ, GNIDO! - Balor wyszczerzył się i buchnął dymem
z paskudnych nozdrzy. -ZBUDUJESZ MI WIEŻĘ Z LODU I LODOWY
TRON!
Kessel poruszył się, zdziwiony tym rozkazem.
-Kryshal Tirith... - wyszeptał, przełykając gulę krwi.
-NAZYWAJ Ją, JAK CHCESZ! TERAZ TO JA JESTEM PANEM!
Straszliwy śmiech Balora zagłuszył nawet dźwięki rogów niesione
nad polem bitwy oraz wściekły wiatr szalejący w Dolinie
Lodowego Wichru.
PRZEGRUPOWANIA
Część X Opowieści z Doliny
Jak to zwykle bywało na zebraniach rady miasta
Luskan, wszyscy więcej zwykli gadać o trunkach i kobietach,
niż o ważnych sprawach. Mężczyźni. Niektórzy byli piratami,
niektórzy wojownikami z północy, inni poszukiwaczami przygód,
zabijającymi za młodu smoki w podziemiach. Każdy kiedyś
marzył o zbadaniu ruin Myth Drannor albo o podbiciu wysp
Moonshae. Eldeluc rozglądał się po zebranych, uważnie analizując
i naliczając ewentualnych sojuszników gotowych przyłączyć
się do jego wezwania, które zamierzał wygłosić tego wieczora.
Z całą pewnością w radzie nie brakowało ludzi odważnych
i skorych do podejmowania śmiałych decyzji. Czarodziej bał
się tylko jednego członka zgromadzenia, którego wszyscy
wokoło szanowali od momentu, gdy uzyskał stanowisko kapitana
luskańskiej floty. Rethnor, jeżeli podjął jakąś decyzję,
rzadko dawał się odwieźć od pierwotnego planu, a mag wiedział,
że ich zdanie w sprawie najważniejszych problemów północy,
znacznie się różniło. Eldeluc obawiał się, czy w obliczu
ostatnich konfliktów Luskanu z Ruathynem Rethnor, zwolennik
morskich potyczek na zachodzie, zgodzi się wysłać część
swoich sił na pomoc Dekapolis. Czarodziejowi nie chodziło
zresztą tylko o dobro północnego regionu. Najpewniej Wieża
Arkanów posiądzie bowiem własne korzyści z tego ataku, jeśli
tylko odsiecz dla barbarzyńców Dekapolis miałaby nastąpić.
Rybacy z Dziesięciu Miast nie mogą długo samotnie stawiać
czoła najeźdźcy, kiedy tylko północne plemiona zostaną rozgromione.
Czeka ich rychła zguba, chyba, że rada postanowi o wysłaniu
pomocy. Każdy jednak, czy wojownik, czy zwykły człowiek,
lękał się chaotycznej hordy. Nigdy jeszcze tak wielka ilość
potworów nie nadeszła z gór na północne szlaki. Co to miało
oznaczać dla przyszłości Doliny Lodowego Wichru? Czy Luskan
też był zagrożony?
Gdy Rethnor, jak zwykle ostatni, pojawił się na Sali, wszyscy
zebrani zamilkli i wpatrzyli się w przewodniczącego. Kapitan
zbliżył się do ogromnego stołu z mapami, nie odpowiadając
na liczne ukłony i skinięcia ze strony członków rady. Widać
było wyraźnie jego zły humor. Kiedy wreszcie zasiadł, Eldeluc
musiał przeczekać wraz z innymi długą chwilę milczenia,
w trakcie której dało się słychać tylko nerwowe oddechy
i ogień pełgający w wielkim kominku umieszczonym w południowej
ścianie. W końcu, na znak rozpoczęcia obrad, Rethnor uderzył
w stół ostrzem noża.
-Słyszałem. - rzekł rudobrody kapitan tubalnym głosem. -...
że Wieża Arkanów z wielkim przerażeniem spogląda na północ,
gdzie jeden z jej członków podbija Dolinę Lodowego Wichru,
mając do pomocy zastępy Orków z Grzbietu świata.
Obraźliwa uwaga skierowana była oczywiście do Eldeluca -
jedynego obecnego przedstawiciela kapituły magów.
-Szkoła nie wydała nigdy płodu nazywanego Akar Kessel. Był
on uczniem czarodzieja Morkaiego, który osobiście go wyszkolił
i zginął za swą lekkomyślność, zdradzony przez to ścierwo
nazywające się magiem. - czarodziej starał się mówić na
tyle spokojnie, na ile tylko potrafił się opanować. Widział
zewsząd rozbawione spojrzenia członków rady.
-Skoro to mag z Wieży Arkanów odpowiedzialny jest za wychowanie
tego "ścierwa", zapewne szacowny Eldeluc ma jakiś
sposób na powstrzymanie napaści Kessela. - gruby i bardzo
poważany za swoje bogactwo szef kompanii kupieckiej, Mauldrik,
jak zwykle szczerzył brudne zęby w uśmiechu.
-Mamy pewną koncepcję, i owszem, ale do wprowadzenia jej
w życie potrzebujemy...
-Całej mojej floty. - dokończył rozwścieczony Rethnor. -Na
co nie mogę się zgodzić.
-Gdyby to była tylko połowa... - Eldeluc zaczął niemal płaszcząc
się przed groźnym kapitanem. Zebrani parsknęli tuszowanym
śmiechem.
-Wykluczone! - brodacz ryczał jak trafiony harpunem wieloryb.
Z jego oczu leciały pioruny.
-Ćwierć...
-Nawet tyle. - Rethnor wskazał dwoma palcami sugerowaną
ilość.
-To może choć jednego... - parsknął ktoś z zebranych. Reszta
wybuchnęła głośnym śmiechem.
Eldeluc musiał przybrać swoją ulubioną, groźną postawę.
Marszcząc brwi, pochylił się nad stołem i uniósł ręce do
góry, jakby miał rzucić czar. Nigdy nie zachowywał się tak
na posiedzeniach rady, dlatego zaskoczeni wielcy panowie
luskańscy zamknęli gęby na kłódki i gapili się w osłupieniu
na maga.
Eldeluc wskazał palcem na Rethnora i wycedził.
-Całej północy zagraża niebezpieczeństwo gorsze niż podczas
całej jej dotychczasowej historii, a wy... - powiódł wzrokiem
po zebranych. -Wy nie chcecie wysłać na pomoc w walce z
dziką hordą nawet połowy swojej marnej floty! I jeszcze
na dodatek macie czelność się śmiać!
Udawana wściekłość już zdążyła wzbudzić posłuch wśród rozpasanych
lordów i starych zawadiaków, kiedy Rethnor wstał i ręką
wskazał magowi siedzenie.
Eldeluc wcale nie zamierzał siadać. Zmierzył kapitana zimnym
spojrzeniem.
-Luskan nie będzie miał z tego żadnej korzyści. - warknął
Rethnor, jakby to wystarczyło za argument.
Nawet wśród bardzo bliskich przyjaciół Rethnora rozszedł
się pomruk niezadowolenia na tak butne słowa. Eldeluc zamierzał
przytaknąć zebranym i wyrazić swój sprzeciw, gdy Rethnor
uderzył pięścią w stół.
-Horda nie zaatakowała jeszcze Dekapolis i nie wiemy, czy
w ogóle to zrobi. My natomiast stale jesteśmy w fazie konfliktu
z Ruathynem! Stary Cassius z Bryn Shander nie wysłał nam
dotąd wołania o pomoc. Dopóki rybacy nie znajdą się w bezpośrednim
zagrożeniu, Luskan nie będzie interweniował.
Eldelucowi aż opadła szczęka na tak bezczelne słowa, nie
dopuszczające żadnego sprzeciwu. -Skoro nie wysłał wiadomości,
znaczy, że szlaki są zajęte przez Orków. Może nie mogą się
przedostać. - zaoponował ktoś z tyłu. Wszyscy popatrzyli
na Rethnora.
-Jeśli horda zbliży się do Bryn Shander, poślemy po pomoc
z Neverwinter i odstąpimy część swojej floty. - kapitan
zdawał się być wyjątkowo pewny siebie, jakby wszystko, co
mówił, postanowił sobie już wcześniej.
-A kiedy to się stanie?! - Eldeluc, choć nie zależało mu
na losie głupich barbarzyńców, ani, tym bardziej, wieśniaków
z Dekapolis, tym razem nie mógł pohamować swojej wściekłości.
-Gdy spłonie wszystkie Dziesięć Miast? Wtedy ty, szlachetny
Rethnorze, pomyślisz nad wezwaniem po pomoc do Neverwinter?
Spodziewałem się czegoś więcej po decyzjach Wielkiej Rady
Luskanu. Horda jest już w Dolinie Lodowego Wichru. Dopóki
przebywała w górach, nie musieliśmy interweniować, ani przejmować
się jej poczynaniami, mając własne kłopoty na głowie. Ale
to, co dzieje się teraz, zapowiada potężną wojnę. Kto wie,
czy umocniony Kessel nie zwróci się potem na Luskan, czy
na Waterdeep, by...
Rethnor parsknął śmiechem, choć reszcie rady nie było aż
tak wesoło jak jemu.
-Wieża Arkanów sama wypuściła na świat tego bękarta, Kessela.
Niech sama więc ukarze go za nieposłuszeństwo!
Eldeluc nie chciał przyznawać się, że to on był odpowiedzialny
za morderstwo popełnione przez Akara Kessela wiele lat temu
na jego mistrzu Morkaim. Kto wie, czy od tego jednego wydarzenia
nie zależały całe późniejsze losy północy.
-Do czegoś takiego potrzebujemy armii... - westchnął mag
zrezygnowany. Wreszcie zauważył, że kilka osób kiwa głowami
z aprobatą.
-Ostatnim razem Dekapolis poradziło sobie same. - zaoponował
Rethnor. -Podobno to zasługa wielkiego Drizzta Do'Urdena
i jego przyjaciół.
Na wspomnienie bohaterskiego Drowa wśród członków rady rozszedł
się pomruk uznania.
-Jeden Mroczny Elf nie odmieni losów wojny. - Eldeluc zaczął
zastanawiać się nad ewentualnymi konsekwencjami wezwania
Drizzta do pomocy Wieży Arkanów. Kto jak kto, ale on akurat
powinien wiedzieć, kim był jego dawny przeciwnik, Dendybar
Cętkowany. To mogłoby zaważyć na możliwej odmowie Mrocznego
Elfa. W kontekście tak wielkiego konfliktu stare zatargi
nie powinny się jednak liczyć dla wielkich bohaterów.
-Jeśli Drizzt i jego słynna kompania oraz magowie z Wieży
wspomogą drużynę luskańską, będę gotów odstąpić połowę swej
floty na pomoc Północy.
W pokoju narad rozszedł się radosny aplauz zebranych, winszujących
sprawiedliwej decyzji kapitana Rethnora. Pomimo wrodzonej
podłości brodacz zdecydowanie pomógł Eldelucowi w jego prośbach,
a do jego wniosku przyczyniła się jak zwykle cała rada.
Niewykluczone, że tylko Drizzt potrafił pokonać połączone
moce Crenshinibona i Akara Kessela, raz jeszcze uzurpującego
sobie prawa do Doliny Lodowego Wichru. Eldeluc nie wiedział
tylko, jak miał odnaleźć wojowniczego Drowa i jego przyjaciół,
którzy z pewnością nie przebywali teraz na północy...
Przebudziłem się w zagrodzie dla kobiet i rannych. Pierwsze,
co ujrzałem, to bezwładne ciało Wagunda leżące obok mnie.
Był żywy - potężny, nagi tors unosił się miarowo pod grubymi
skórami wilków, ale pod lewym ramieniem zaległa plama czerwonej
krwi. Przypomniałem sobie, że został ranny w walce tuż przed
tym, nim ja otrzymałem potężne uderzenie pałką olbrzyma.
Zastanawiałem się, czemu obóz był teraz tak przyciszony
i spokojny. Zupełnie, jakby niedoszła bitwa z watahą Orków,
Ogrów i Olbrzymów była tylko złym snem. Po niesamowitym
bólu głowy i sztywnym karku przekonałem się, że wcale nie
śniłem. Właściwie to powinienem dziękować Tempusowi za to,
że jeszcze żyłem. Już tak wiele razy powinienem zostać zabrany
do barbarzyńskiej krainy płynącego miodu albo może do piekieł
Otchłani... Przypomniałem sobie zamordowanego Bregana i,
mimowolnie, powróciła w moim sercu nienawiść do całego barbarzyńskiego
ludu północy, którego teraz byłem niewolnikiem i jednocześnie
sojusznikiem w boju. Złe wspomnienie szybko jednak odeszło,
zastąpione przez to milsze. Uvien zbliżyła się, aby zmienić
opatrunek na ramieniu wodza Klanu Rysia i popatrzyła na
mnie, uśmiechając się, zapewne z powodu mojego przebudzenia.
Jednak na jej policzkach zauważyłem zamarznięte łzy - ślad
niedawnej udręki, jaką przeżyła. Przyszło mi wtedy na myśl
coś strasznego.
-Uvien... - sapnąłem i poczułem ból bębniący mi w głowie
jak tysiące orkijskich stóp. Otrząsnąłem się i spróbowałem
podnieść.
-Leż. - nakazała. -Rana się nie zagoiła.
Dopiero wtedy poczułem silne ukłucie w boku i zauważyłem
potężną szramę obłożoną na wierzchu bandażem, który zamókł
całkowicie krwią. Musiałem zostać cięty mieczem w walce
i nawet tego nie zauważyłem.
-Zaraz zmienię opatrunek. - powiedziała i skupiła się na
ranie Wagunda.
Syn Wagahira poruszył się i stęknął przez sen, gdy barbarzyńska
kobieta opatrywała jego ramię.
Używając całej siły woli podniosłem się z posłania i zbliżyłem
do niej, sunąc po skórach i śniegu. Dotknąłem delikatnie
jej ramienia i poczułem jak zadrżała.
-Przykro mi... - powiedziałem.
Odwróciła się i przytaknęła smutno.
-Wszystkim nam przykro. Wielu zginęło dzisiejszego dnia.
Dobrze, że Rjekan i ty zdołaliście się uratować.
Osłupiały wpatrzyłem się w jej zapłakaną twarz.
-A więc Rjekan nie zginął?
-Nie. - zwróciła oczy ku niebu, jakby dziękowała Tempusowi
za to, że nie dopuścił do śmierci jej ukochanego.
-Dlaczego więc płakałaś? - dotknąłem jej policzka i poczułem
kryształek lodu, który kiedyś musiał być łzą.
-Broghar nie żyje. - Rjekan zbliżył się i schwycił mocno
mą dłoń, którą dotykałem twarzy Uvien.
-Leż, jak ci każe. - Popatrzyłem na jego liczne rany i,
mimo to, nadal uśmiechniętą twarz i nie mogłem wyjść z podziwu.
Zasmuciła mnie jednak wieść o śmierci wodza Klanu Wilka,
Broghara, dlatego pierwszą radość przyćmił nowy ból.
Zastanawiało mnie, czy bitwa nie została już przegrana.
-Czy to znaczy, że Berngard Siwy zostanie naszym wodzem?
-Nie. - odparł Rjekan. -Kiedy Broghar umierał, przekazał
mi w ostatnim tchnieniu swoją wolę.
-Jak ona brzmi? - zapytałem zaciekawiony.
Zwiadowca popatrzył na swoją ukochaną i pocałował ją w czoło.
-Odpoczywaj, cudzoziemcze. - zwrócił się do mnie, unikając
odpowiedzi. -Wojenne rogi wciąż grają, a bój jeszcze nie
skończony. Orkowie wycofali się w popłochu, ale z pewnością
wrócą, by posmakować krwi. Pomścimy imię naszego wodza Broghara,
zabijając każdego, kto jeszcze ostał się na nogach. - Rjekan
mówił z siłą i pewnością w głosie.
-Wycofali się? - nie dowierzałem temu, co słyszę. -Przecież
przeważali nas liczebnie!
-Zabiliśmy ich wodza i pokonaliśmy kolejnego Lodowego Olbrzyma.
To było zbyt wiele dla płochliwej hordy. Poza tym te wasze
południowe metody walki okazały się całkiem pomocne...
Odpowiedziałem mu uśmiechem, ale zmarkotniałem ponownie,
przypominając sobie, że zostawiłem w walce Ulfagara. Rjekan
poinformował mnie jednak, że Ulfagar jako jeden z nielicznych
nie otrzymał w boju żadnej rany.
-Czy to ujma na honorze według waszych zwyczajów? - spytałem,
czując wielką ulgę na wieść, że mój przyjaciel był cały
i zdrowy.
-Może i tak... - Rjekan powstał i pocałował Uvien na pożegnanie.
-ale z pewnością będzie miał jeszcze okazję, by zaopatrzyć
się w bitewne blizny.
Kiedy odchodził, ja patrzyłem na południe, gdzie pośród
olbrzymich zasp na rozległej tundrze widniały liczne dymy
tysięcy ognisk orkijskiego obozu. Kiedy Uvien opatrzyła
moją ranę i dała mi się napić, nie mając sił, zasnąłem.
Akar Kessel nigdy nie czuł się tak zrozpaczony jak tego
dnia. Nawet widmo śmierci, które opadło na niego wraz ze
śniegową lawiną na Kopcu Kelvina nie równało się uczuciu
bycia więzionym przez balora z mrocznych Otchłani. Co gorsza,
ten właśnie balor wydawał się najpaskudniejszy ze wszystkich
demonów wszelkich możliwych sfer. To był Errtu - uosobienie
podłości i wścibskiej, okrutnej natury. Kiedy Akar Kessel
wysłuchiwał wieści z pola bitwy i wpatrywał się w ciało
porąbanego niemal na kawałki Ugrala, Errtu drwił z niego
poprzez umysł i zanosił się piekielnym śmiechem, będącym
niczym wściekłe szczekanie setek dzikich psów. Kiedy Kessel
wrócił, widząc demona na swoim własnym lodowym tronie nie
mógł nadziwić się, jak mocno zjednoczeni ze sobą byli lodowy
odłamek Crenshinibon i ta piekielna bestia zrodzona z ognia
i krwi. Teraz Crenshinibon nie wołał już do niego tak jak
kiedyś, gdy po raz pierwszy wziął go w swoje dłonie. Odłamek
posiadał potężną moc formowania i niszczenia, ale Akar Kessel,
choć tej mocy posmakował, nigdy nie dotknął prawdziwej potęgi,
jaką oferował Relikt. Jego Kryshal-Tirith zapadła się wraz
z całą mocą, jaką dzierżył, a sen o wiecznej dominacji skończył
się tak szybko, jak się zaczął.
Z zamyślenia wyrwał go przenikliwy głos demona Errtu, którego
nie dało się zignorować - docierał do najgłębszych zakamarków
ludzkiego umysłu, rozrywając go na kawałki jak setka świszczących
mieczy.
-TWOJE PSY WRACAJą DO SWEGO PANA Z PODKULONYMI OGONAMI!
DOPIERO TERAZ WIDZISZ, JAK ŻAŁOSNA JEST CAŁA TA ARMIA?!
-Z całym szacunkiem, o wielki balorze, to najsilniejsza,
jaką mogłem zebrać.
-PRAWDA, Są DOśĆ LICZNI... - Errtu uniósł Odłamek, by popatrzeć
na niego swoimi krwawymi ślepiami. -ALE BRAKUJE IM MOCY
PRZEWODNIEJ. ROZKAZU, KTÓRY NIE POZWOLIŁBY BESTIOM WYCOFAĆ
SIĘ Z POLA BITWY.
-Crenshinibon... - wymamrotał Kessel i po raz kolejny uświadomił
sobie, jaką moc posiadał niepozorny Odłamek.
-DZIĘKI TEMU WŁAśNIE śCIąGNąŁEś ICH NA PÓŁNOC. I TYM WŁAśNIE
POWINIENEś POKONAĆ WROGA. ALE DO UŻYCIA PEŁNEJ MOCY RELIKTU
POTRZEBA MANIFESTACJI JEGO POTĘGI.
-Chcesz, aby Odłamek uczynił ci lodowy pałac. Kryshal-Tirith.
-WIĘKSZY NIŻ WSZYSTKIE DOTYCHCZASOWE. WYCZUWAM W NIM OGROMNY
POTENCJAŁ, KTÓREGO TY NIE POTRAFISZ WYKORZYSTAĆ. -Errtu
zaśmiał się paskudnie i poruszył na lodowym tronie, jakby
zamierzał wstać.
-Barbarzyńcy mogą w tym czasie zaatakować nasz obóz. - zmartwił
się czarnoksiężnik.
-TO NĘDZNE ROBAKI! - wybuchnął demon niczym grom, wysuwając
się do przodu, jakby lodowe siedzenie doskwierało mu w jakiś
sposób. -NIE OBAWIAJ SIĘ LUDZI PÓŁNOCY! OBAWIAJ SIĘ MNIE!
JEśLI CHOĆ SPRÓBUJESZ MNIE ZDRADZIĆ...!
-Nigdy! Będę ci służył po wieki, o Errtu wszechpotężny...
Kessel padł na twarz przed potężnym cielskiem demona.
-UCZYSZ SIĘ, GNIDO! - warknął rozbawiony balor. -WIEDZ ZATEM,
ŻE PÓŁNOC NIE JEST NASZYM NACZELNYM CELEM. NIE PRZYBYŁEM
DO WASZEJ SFERY, ABY WOJOWAĆ ZE śMIERTELNIKAMI. TYLKO JEDEN
Z NICH GODNY JEST MEJ UWAGI...
Czarnoksiężnik zaciekawił się, widząc głęboką frustrację
demona na myśl o tym imieniu, którego on sam bał się wypowiedzieć.
-Drizzt Do'Urden... - wyszeptał. Tak, to o niego z pewnością
chodziło. Drow raz już zburzył całą potęgę Akara Kessela
i jego sługi balora. Pragnienie zemsty powodowane wygnanym
demonem musiało zaważyć na celu jego pobytu w Faerunie.
-A więc chcesz go odnaleźć i zabić. - poddał, mając nadzieję,
że odgadł plan zabójczego Errtu.
-NIE. DROW SAM WPADNIE W MOJE ŁAPY. WYSTARCZY TYLKO, ŻE
USŁYSZY O PODŁYM LOSIE JEGO PRZYJACIÓŁ Z DOLINY LODOWEGO
WICHRU. WKRÓTCE SPOTKAMY SIĘ NA PÓŁNOCY PO RAZ TRZECI I
TYM RAZEM TO JA BĘDĘ GÓRą!
Akar Kessel nie wiedział, co to był za "drugi raz"
balora i Drowa, ale widząc wściekłość swego nowego pana
padł na powrót na twarz i nie ruszał się, dopóki Errtu przestał
rzucać wokoło smugami dymu i płomieni. Gdy podniósł oczy,
przeraził się złośliwego wzroku demona. Paskudne czerwone
ślepia wpatrywały się w niego z ogromną intensywnością.
-ZRÓWNAJ TEN OBÓZ Z ZIEMIą, A NA śRODKU ZBUDUJ MI PAŁAC.
BĘDĘ OBSERWOWAŁ TWOJE POCZYNANIA...
Kessel wyciągnął dłoń po odłamek, w nadziei, że demon, w
swej ślepocie, zamierza mu go teraz ofiarować. Errtu zarechotał
paskudnie i wbił go w ziemię jednym skinieniem.
-NIE TERAZ, GNIDO! ODŁAMEK JEST MÓJ! ZNASZ SWOJE ZADANIE...
Kessel nie czekał na gniew balora i pośpiesznie opuścił
namiot.
Pierwszy ork padł po prawej, zadźgany sztyletem zwiadowcy.
Drugi, po mojej lewej, znacznie bliżej niż tamten, usłyszał
coś i zaczął się zbliżać, ale Ulfagar szybko zdjął go strzałą.
Przed nami zostało jeszcze kilku rozrzuconych obserwatorów
i grupa goblinów przy leśnym rozwidleniu. Mieli trzy Verbeegi,
ale nie baliśmy się tych mniejszych wersji olbrzymów. Zwykle
ginęły zanim zdołały dosięgnąć naszych łuczników. Grupa
Wagunda, już ozdrowiałego, zaszła gobliny od północy, natomiast
Rjekan z Berngardem podkradł się od wschodu. Najpierw padły
trzy Verbeegi, potem zaczęły ginąć inne potwory. Zza drzew
wypadło kilku pilnujących Orków. Gdzieś blisko rozległ się
cichy dźwięk rogu. To był sygnał do napaści. Wypadliśmy
z krzaków na południu i pognaliśmy przez polanę, by dopaść
zdezorientowane gobliny w połowie drogi do lasu. Ciąłem
jednego w ramię, a później zadźgałem kolejnego. Ból w boku,
choć wciąż doskwierał, ustąpił znacznie pod dotykiem rąk
Uvien i zaklęciami plemiennego szamana. Kiedy wyrżnęliśmy
większość potworów, a zwiadowcy pognali za niedobitkami,
Rjekan zbliżył się i wydał nam rozkaz wycofania wszystkich
sił na zachód. Tak też uczyniliśmy, wiedząc, że głębiej
w lesie zostały jeszcze tylko niesforne bandy orków i goblinów,
rzekomo pilnujące, byśmy nigdy nie opuścili obozu nad rzeką
Shaengarne od tej strony. Wkrótce gdzieś na południu rozległo
się wilcze wycie i granie rogów. Wszystko wskazywało na
to, że orkijska napaść nadeszła po raz drugi. Pospieszyliśmy
tedy jeszcze szybciej niż dotąd i czekaliśmy w milczeniu,
skryci za drzewami, aż zdyszani zwiadowcy donieśli nam,
że kobiety i dzieci są bezpieczne, a sanie czekają na wojowników.
Grupkami, po kilka osób, udaliśmy się w różnych kierunkach,
aby zmylić tropy na wypadek spodziewanego pościgu. Gdy bezpiecznie
wyszliśmy z lasu, z wysokiego, ośnieżonego wzniesienia,
daleko na północy ujrzeliśmy światełka Dougan's Hole, pierwszego
od południa miasta Dekapolis, leżącego nad spokojnymi Czerwonymi
Wodami. Wiedzieliśmy, ku naszej ogromnej uldze, że droga
na północ stała przed nami otworem.
SOJUSZNICY
Część XI Opowieści z Doliny
Wyszliśmy na skarpę, kiedy już zaczynało świtać.
Pod spodem, na tundrowej równinie, maszerowały pieszo grupki
kobiet i dzieci, odprowadzanych przez zwiadowców i rannych
wojowników. Ja także byłem ranny, ale nie mógłbym sobie
darować, gdybym miał opuścić teraz pole bitwy.
Musieliśmy odpierać wroga i nękać go atakami, aby nie wznowił
pościgu zbyt szybko. Rjekan zgodził się, żebym pozostał
z walczącymi. Może liczył, że przypadkiem zginę w boju i
wreszcie się mnie pozbędzie... Prawdę mówiąc, miałem w nim
wiernego przyjaciela.
Szybkie wypady z lasu zwykle kończyły się rozgromieniem
przedniej straży orkijskiej i natychmiastową ucieczką z
powrotem za drzewa. Niestety, kiedy podczas nieudanego ataku
zginęło trzynastu wojowników z Klanu Niedźwiedzia, a ich
wóz został ciężko ranny, uradzono, że należy raczej wyprowadzić
orków w pole, a nie walczyć z nimi. Wróg przeważał nas liczebnie
przynajmniej kilkakrotnie, a poza tym walczył z jakimś dziwnym
zacięciem. Z każdym naszym kolejnym zwycięstwem, zamiast
cofać się i uciekać, tym zacieklej stawał do boju, jakby
kierowany nieznaną mocą, wydającą przedziwne rozkazy.
-To duży błąd. Orkowie usadowili się w lesie i nie zamierzają
stamtąd ruszać, póki nas nie wykurzą. To odpowiedni czas,
żeby zaatakować ich raz jeszcze.
Berngard Siwy wyjątkowo palił się do walki.
-Jest ich za dużo. Objęli już prawie cały las. Niedługo
pomyślą o jego okrążeniu lub wycięciu, a wtedy będziemy
zgubieni. Jeśli damy im jeszcze więcej czasu na zgrupowanie
się, niezależnie od tego, ile starć uda nam się wygrać,
wyrżną nas w pień...
Wydawało mi się, że Rjekan, po raz pierwszy od dawna, zamierzał
zgodzić się z moimi planami. Musieliśmy uciekać, by wywieść
orków gdzieś nad rzekę, a później nie pozwolić im przekroczyć
jej brzegów. W ten sposób odciągnęlibyśmy ich uwagę od idących
na północ uciekinierów z obozu.
-Czemu przytakujesz cudzoziemcom? - Burglir z Klanu Łosia
musiał stanąć po stronie zwyczajowego barbarzyńskiego sposobu
myślenia. -Zamiast uciekać, winniśmy stawić wrogowi czoła
w obronie kobiet i dzieci waszego Klanu!
Wiele pomruków poparło słowa Burglira. Popatrzyłem po zebranych
wokoło barbarzyńskich wodzach. Większość z nich straciła
podczas tej walki najmocniejszych wojowników, czasem braci,
synów i ojców. Każdy wręcz pałał żądzą zemsty na wrogu,
który uczynił im taką szkodę. Wiedzieli, że mogli wygrać.
Nie pojmowali tylko, jak wiele mogli stracić...
-To nie są tylko bezrozumni orkowie... - zagaiłem. Popatrzyli
na mnie, jak na dziecko wtrącające się do spraw dorosłych.
Postanowiłem kontynuować, choć nie byłem pewien, czy moja
mowa wywoła jakiekolwiek wrażenie. -Mają olbrzymy, Verbeegi,
ogry, a może nawet trolle! Nie możemy być pewni, jakie bestie
trzyma w swych oddziałach czarnoksiężnik.
Zdążyłem opowiedzieć im o Akarze Kesselu, który zgrupował
przeciw nim oddziały. Poznali jego historię na tyle, na
ile znana była ona mnie.
-Jeśli plan jego jest dobry, czemu nie mielibyśmy go spróbować?
- odezwał się Rjekan, wskazując na mnie. Popatrzył na zebranych,
którzy z zamyśleniem pocierali brody.
-Nie boimy się olbrzymów i Verbeegów! Nie boi się ich Burglir
z Klanu Łosia!
Znowu ten pomruk, który wskazywał, że Burglir był popierany.
-Jeśli czegoś nie uczynimy, orkowie dopędzą uciekających
na równinie. Nie wiadomo też, czy wieśniacy udzielą im schronienia.
Czyńmy, zamiast debatować. - ozwał się Berngard Siwy. -Połowa
zostanie tutaj, by bronić przejścia w lesie. Druga połowa,
którą poprowadzi Rjekan, pokaże się orkom od zachodu i poprowadzi
ich w stronę rzeki. Z drugiego brzegu jak najszybciej mają
udać się w kierunku Dougan's Hole, by chronić uciekających
i przygotować nam miejsce w rybackim mieście.
W duchu przyklasnąłem tej myśli i nowym okiem spojrzałem
na wodza Klanu Szarego Wilka. Barbarzyńcy popatrzyli po
sobie i jednogłośnie uznali decyzję Berngarda za dobry plan.
Wczesnym popołudniem obóz barbarzyńców z Klanu Szarego Wilka
zmienił się nie poznania. Najpierw, rankiem, wokół ognisk
rozłożono czarne namioty i wsadzono w ziemię orkijskie bandery.
Później, na środku wielkiego placu, który dokładnie i szeroko
okopano i wygładzono, Akar Kessel ustawił maleńki podest
z lodu, żłobiąc w nim miejsce na niewielki klejnot. Kiedy
słońce stało wysoko na niebie, orkowie zobaczyli opadającego
z nieba demona o czarnych skrzydłach i czerwonym, krwistym
pancerzu. Z jego garbiastych pleców i z potężnych ramion
wystawały liczne, długie i ostre kolce. Psi pysk ukazywał
niezliczone rzędy podobnych do sopli kłów. Wielopalczasta
dłoń trzymała ściśnięty, niewielki lodowy odłamek. Kiedy
demon spadł dwoma łapami w śnieg, lądując ciężko i rozbryzgując
wokół siebie mokrą breję stopionego śniegu, podszedł do
lodowego podestu i odepchnął skulonego z przestrachu czarnoksiężnika.
Orkowie w zdumieniu patrzyli, jak ich mistrz płaszczy się
przed potężnym balorem. Errtu ułożył Crenshinibona na podeście
i odszedł na kilka kroków. Wokół zaczęła zbierać się oślepiając
magiczna aura, kłująca w oczy patrzących. Gdzieś na północnym
zachodzie zagrały orkijskie rogi, wskazując, że trwa tam
bitwa. Kilka olbrzymów wyszło z lasu i rzuciło się na zachód,
w kierunku zataczającej krąg rzeki Shaengarne. Errtu nie
zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi, wpatrując się
w Odłamek stojący na rzeźbionym podeście.
Delikatna, niezauważalna prawie ścianka lodu pokryła podest
z odłamkiem. Druga wzniosła się wyżej, przykrywając kamień.
Potężny sopel kształtował się jak ząb wystający z podziemi.
Szklista powierzchnia mieniła się tysiącami barw - w słonecznym
blasku tęczowe kolory przerażały obozowych strażników, którzy
chowali się za śnieżnymi zaspami, czasem tylko łypiąc z
daleka na przedziwne zdarzenie. Wtem zerwał się wiatr, który
wstrząsnął sztandarami i smagnął podmuchem śniegu zebranego
z zasp. Bryłki lodu owionęły wznoszący się, lodowy pazur.
Errtu patrzył z zaciekawieniem, jak przed jego oczyma formowała
się potężna przezroczysta wieża, wznosząca się wyżej i wyżej,
z każdą chwilą coraz bardziej przypominająca powiększone
odbicie Crenshinibona. Kryshal-Tirith rosła w oczach, wygładzając
swoje ściany i rozszerzając się coraz bardziej w różne strony.
W końcu lodowe bryły zaczęły pękać w wielu miejscach, w
trakcie, gdy ku niebu strzelał coraz to wyższy kieł z lodu.
Errtu wiedział, że moc jego pragnienia przerasta nawet możliwości
Crenshinibona. Warknąwszy z niezadowolenia, uderzył pięścią
w ścianę lodu, a ta pękła i pochłonęła go do środka. Znalazł
się w potężnej sali okolonej cieniutką warstwą lodu, przypominającą
liczne lustra. Akar Kessel stał obok, wpatrzony z zachwytem
w nowe dzieło Odłamka, który kiedyś służył jemu tak, jak
teraz demonowi. Errtu dostrzegł Crenshibona na podeście
na środku komnaty. Podszedł i spróbował dotknąć skrzącego
się teraz swoim własnym blaskiem klejnotu. Jego potężna
łapa pokryła się warstwą lodu. Crenshibon zajaśniał jeszcze
mocniej i zatrząsł się na podeście.
Errtu wyszczerzył liczne rzędy kłów.
-ON NIE CHCE MI SŁUŻYĆ. CHCE SIĘ WYZWOLIĆ... - warknął,
wpatrując się w oślepiająco jasny Odłamek.
Spojrzał na Akara Kessela.
-Dałeś mu, panie, wiele ze swej mocy.
Errtu rozszerzył źrenice bardziej w zdziwieniu, niż w gniewie.
-GDZIE JEST TRON DLA MNIE?!? - ryknął i zamachnął się ogromną
łapą, omal nie trafiając Akara Kessela.
Pod ścianą uformowała się potężna bryła lodu, która wkrótce
wygładzona została w wielkie siedzisko, odpowiednie dla
cielska demona.
-Tutaj siła Odłamka jest o wiele większa, panie. - Akar
Kessel zaczął kalkulować, jak bardzo zwiększyły się ich
możliwości, od kiedy Errtu zdołał obudzić uśpione moce Crenshinibona.
-ZWOŁAJ WIĘCEJ ORKÓW. TA TWOJA ŻAŁOSNA ARMIA W KAŻDEJ CHWILI
MOŻE PRZEGRAĆ Z BARBARZYŃCAMI. POTRZEBA NAM WSZYSTKICH DZIKICH
HORD Z GRZBIETU ŚWIATA. - Errtu wydawał rozkazy, siadając
na nowym tronie.
-Ale... panie. To wolne bestie. Jak miałyby wysłuchać mojego
wołania? Chyba, że... - wskazał palcem na stojący na podeście
Odłamek.
-ZABIERZESZ Z SOBĄ JEGO CZĘŚĆ. CZĘŚĆ Z WIEŻY. MOC KRYSHAL-TIRITH
PRZYCIĄGNIE ICH DO MNIE, TAK SAMO JAK DO CRENSHINIBONA.
Kessel pozbierał przy wejściu rozsypane kawałki skruszonej
ściany wieży. Zasapany ork-zwiadowca stał przed wejściem
do Kryshal-Tirith i trząsł się ze strachu.
-Panie... - powiedział. -Mają dwa wojska. Jedno broni się
w lesie, a drugie ucieka w stronę rzeki. Posłaliśmy za nimi
swoich wojowników, ale dotąd więcej padło po naszej stronie,
niż po ich.
-Oni już są przegrani... - powiedział Akar Kessel. -Zbierz
dziesiątkę najlepszych orków i znajdź mi jakiegoś ogra.
Ruszamy w góry.
-Tak, panie...
Orkowie na drugim brzegu trzymali się z daleka, ale nam
kończyły się już strzały. W końcu niemal opróżniliśmy kołczany.
Wróciłem do Rjekana z wieścią, że wrogie siły rozbiły się
po drugiej stronie i na razie wysyłają zbrojne grupki, aby
przedrzeć się do nas.
-Jest nas za mało, aby stawiać im czoła... Uderzymy z nastaniem
wieczora.
-To szaleństwo... - zaoponowałem. -Przecież właśnie powiedziałeś,
że jest nas zbyt mało!
Ulfagar zbliżył się od tyłu i położył mi rękę na ramieniu.
-Miej więcej szacunku dla swojego wodza. - rzekł cierpko.
Spojrzałem w zdumieniu na Rjekana.
-Plan polega na odwróceniu uwagi wroga. Poczekamy do wieczora,
odpierając ich tam, gdzie będą chcieli przekroczyć rzekę.
Jeśli się uda, umkniemy w las, zanim zdążą rzucić się w
pościg. Wpadniemy tam jak burza i wywołamy chaos w ich obozie,
a później poprowadzimy ich w pułapkę. Pod lasem każę wykopać
rów z kolcami. Wpadną w niego i pokłują się, a my będziemy
już w drodze przez tundrę.
-Kogo chcesz wysłać do natarcia? - zapytałem. -Ci ludzie
z pewnością zginą.
-Wystarczy mały atak. Zostało nam jeszcze kilka strzał.
Pokażemy się im i zaczniemy wycofywać.
Rjekan, jak każdy barbarzyńca, nie lubił słowa "uciekać".
Ulfagar odebrał rozkazy od wodza i oddalił się, by przekazać
je wojownikom. W lesie słychać było odgłosy walki, jaką
zapewne prowadził Berngard, desperacko broniąc pozycji na
wzgórzu, gdzie wcześniej rozbiliśmy obóz.
-Wykopiecie w lesie wielki dół. - mówił do mnie. -Pale na
kolce weźmiecie z wyciętych drzew. Nie mamy teraz dostępu
do tych, które leżą w obozie, więc musicie wyrąbać nowe.
Zabierajcie się do roboty, zanim nastanie zmierzch. Wtedy
uderzymy.
Uśmiechnąłem się, widząc wyraźne zaufanie, jakim mnie obdarzał.
-Jeśli się powiedzie, jutro będziemy sączyć wino przy ogniskach
ludzi z Dekapolis, widząc nasze kobiety i dzieci bezpiecznymi.
Upadłem przed nim na kolana i pochyliłem głowę.
-Nie żywię już do was nienawiści za zabicie mego brata.
Teraz bowiem wy jesteście mi braćmi i wiem, że i on byłby
wam przyjacielem.
-Przykro nam z powodu jego śmierci. Teraz i my jesteśmy
innym plemieniem. Rozumiemy, że w czasach zagrożenia musimy
utrzymywać pokój z Doliną Lodowego Wichru. Inne plemiona
nigdy nie napadały na kupców z karawan. Odtąd my również
nie będziemy tak czynić.
Jeśli przetrwacie tę próbę, będziecie mieli okazję się zmienić.
- pomyślałem, po czym wstałem, by wykonać rozkazy mego wodza.
Kiedy nad Doliną zawisł wieczorny mrok, rozpaliliśmy ognie
nad brzegami rzeki i zbiliśmy zaległy w niej lód. Orkowie
atakowali kilkakrotnie, ale odstraszaliśmy ich resztkami
strzał i ciskanymi włóczniami. Dwa razy przedarli się przez
Shaengarne i musieliśmy stoczyć zażarty bój, spychając ich
resztkami sił. Na razie nie wysłali jednak do walki żadnego
olbrzyma - prawdopodobnie nie przekroczył by rzeki. Ich
obóz zaczął poruszać się, gdy nadeszła ciemność. Orkowie
chodzili z pochodniami, grupowali się w oddziały, uzbrajali
i zmieniali pozycje. Ich groźne ryki odbijały się echem
od pobliskiej ściany lasu. Zamierzali zaatakować nas pierwsi,
ale my byliśmy już przygotowani. Kiedy przekroczyliśmy cichcem
rzekę, uformowaliśmy się za moją radą w trzy równoległe
oddziały. W każdym zostawiliśmy kilku łuczników, którzy
zebrali jak najwięcej strzał, pozostałych we wszystkich
kołczanach. W ten sposób jak najwięcej ludzi zostawiliśmy
do bezpośredniej walki. Orkowie widzieli nasze ogniska po
drugiej stronie, ale my pokazaliśmy się im dopiero, gdy
wpadliśmy z łoskotem do ich obozu. Powaleni strzałami, włóczniami
i toporkami strażnicy nie stawili zbyt udanego oporu. Próbowali
się zgrupować i odeprzeć atak, ale zanim większa grupa pojawiła
się, by nam przeszkodzić, podpaliliśmy namioty od ich własnych
ognisk i wymordowaliśmy mniejsze, rozrzucone bandy, po czym
każda z trzech grup wycofała się na ustalone pozycje. Łucznicy
wciąż szyli strzałami, aż zabrakło ich w kołczanach. Wtedy
wszyscy rzucili się do ostatecznego boju.
Kiedy wycofywaliśmy się z orijskiego obozu, usłyszałem krzyk
Ulfagara. Zwiadowca ostrzegał nas przed nadchodzącą zgrają
olbrzymów. Tym szybciej rzuciliśmy się do ucieczki, a zdezorientowani
w pierwszym momencie orkowie, zdążywszy się już przegrupować,
ruszyli za nami w pogoń. Przebiegliśmy obok ognisk po naszej
stronie rzeki, biorąc ze sobą kilka pochodni. Pognaliśmy
w stronę lasu, pokazując hordzie drogę, przy czym kilka
grup biegło w zupełnej ciemności po lewej i prawej stronie,
po to tylko, byśmy nie dali się otoczyć. W duchu uznawałem,
że Rjekan był rzeczywiście znakomitym dowódcą, jeśli na
zebraniach nie zakrzykiwała go banda żądnych krwi brodatych
wielkoludów z plemienia.
Biegliśmy na złamanie karku, potykając się o zaspy i tracąc
równowagę na wzniesieniach terenu. Orkowie byli daleko za
nami, z mozołem przekraczając lodowatą rzekę, ale kilku
barbarzyńców już padło pod ostrzałem wrogich bełtów z kusz.
Reszta wilków, jakie nam zostały, rzuciła się w tył w momencie,
gdy byliśmy już pod lasem, by pomieszać orkijskie szeregi.
Olbrzymy idące na przedzie szybko rozprawiły się jednak
z odważnymi bestiami. Usłyszałem jęki umierających zwierząt.
Żałosne skomlenie dotarło do biegnących obok barbarzyńców,
którzy wzywali sprawiedliwości Tempusa i wrzeli z gniewu,
musząc uciekać przed wrogiem, zamiast otwarcie stanąć z
nim do boju.
Zdyszany, z potężnym bólem w boku, wspiąłem się na mały
pagórek, gdzie oczekiwał mnie równie zmęczony Rjekan, otoczony
swoimi zwiadowcami. Potężny Nether sapał u jego boku. Wódz
nie mógł rozstać się ze swoim wiernym wilkiem.
-Musimy czekać. Niektórzy pozostali poza lasem i będą ich
dalej wabić. Mają tarcze od Klanu Niedźwiedzia i Klanu Łosia,
dlatego nie narażają się bardzo na ostrzał. - ciężko sapiąc,
ledwo mogłem wypowiadać kolejne słowa.
-Kiedy podejdą pod las, każ wystrzelić ostatnie strzały.
W kołczanach zostało nam pewnie jeszcze kilka sztuk. - rzekł
nowy wódz Klanu Szarego Wilka. -Później niech nasi przeskoczą
rów i czekają. Nikt nie może zostać po tamtej stronie.
Miał rację. Szkoda było tracić wojowników. Zastanawiałem
się, czy barbarzyńców dało się przeszkolić do dyscyplinarnego
boju. Powoli zaczynałem wierzyć w nasze zwycięstwo...
Ciemną nocą Akar Kessel i jego obstawa zatrzymali się na
postój na obrzeżach Zachodniej Przełęczy. Choć ta droga
w góry była najbardziej odsłonięta, wydawała się najszybsza
i najłatwiejsza do pokonania. Nieopodal przebiegał kupiecki
szlak, prowadzący do Dziesięciu Miast.
Kessel siedział, wpatrzony w ogień. Dziesięciu orków i ogr
zajadało się pieczonym mięsem, rozglądając na wszystkie
strony i nasłuchując. Nic nie wskazywało, że tej nocy cokolwiek
się wydarzy.
Kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy, myślenie i zamartwianie
się znużyło czarnoksiężnika. Ułożył się na posłaniu i zapadł
w płytki sen.
Zbudził go przeciągły, mrożący krew w żyłach wrzask jednego
z wartowników. Kiedy podniósł głowę, zobaczył ogromne czarne
cielsko wielkiego kota, wgryzającego się w szyję jednego
z orków. Olbrzymi, półnagi barbarzyńca właśnie rozbijał
ogrowi po prawej twarz młotem bojowym. Jakaś ciemna, szczupła
i zakapturzona, szybka niczym wiatr sylwetka, co raz to
pozbawiała jego niesfornych żołdaków równowagi, wbijając
zakrzywione sejmitary prosto w ich serca, tnąc szyje i rozrywając
boki. Z tyłu ktoś szył z łuku srebrnymi, płonącymi strzałami.
Po prawej krasnolud wbił w plecy zdezorientowanego orka
swój potężny topór, po czym klął wniebogłosy, gdyż broń
zahaczyła o kręgi potwora i nie dała się wyjąć. Spanikowany
Kessel wstał i skupił się do rzucenia zaklęcia. Zakapturzona
sylwetka w ciemnym płaszczu zawołała coś i Kessela zwaliła
z nóg jakaś potężna siła. Niziołek wymachujący morgenszternem
przystawił mu sztylet do twarzy.
-Ani drgnij, dziadarygo... - wysapał.
Gdzieś pomiędzy walczącymi zaczął pojawiać się świetlisty
portal, z którego wychodziły powoli zakapturzone postacie.
Czarodzieje zaczęli splatać magiczne pociski. Wkrótce wokół
pobojowiska unosił się dym i swąd spalonych ciał. Drizzt
Do'Urden otarł zakrwawiony sejmitar o ciało jednego z orków
i zbliżył się do odzianego na żółto maga, który pochylał
się nad Kesselem.
-Nie próbuj zaklęć, czarnoksiężniku. W tej chwili narażony
jesteś przynajmniej dziesięciokrotnie na natychmiastową
śmierć. Możesz zginąć od sejmitara, topora, młota bojowego,
sztyletu, strzały lub czaru...
Kessel zagryzł zęby, poznając zagmatwaną i pełną czupurności
mowę znanego sobie czarodzieja Eldeluca. Rozejrzał się po
drużynie Drizzta i spojrzał na stojących z tyłu magów. Zauważył,
że Catti-Brie, Wulfgar i Regis, a nawet legendarny Bruenor,
nosili na sobie znamiona starości, podobnie jak on sam.
Eldeluc, mistrz luskańskiej kapituły, wyglądał na takiego
samego zrzędliwego starca, jakim był przed laty.
-Co ma do tego wszystkiego Wieża Arkanów? - zapytał ze zdziwieniem
Akar Kessel. Próbował wstać, ale jeden z magów stojących
za Eldeluciem pokiwał palcem, wskazując, że zaklęcie wisi
na jego koniuszku, gotowe do rzucenia.
-Zależy nam na pokoju w Dolinie Lodowego Wichru. - Kessel
zauważył uśmiech na twarzy maga.
-Z tego, co wiem, nie tylko na tym. - wtrącił bystry niziołek.
Bruenor skwitował jego słowa warknięciem, po czym splunął.
-Gadaj, gdzie jest Crenshinibon, albo rozwalę ci łeb toporem.
Mam dość pertraktowania z magami.
Po tych słowach spojrzał z pogardą na otaczających go czarodziejów
z Luskanu. Drizzt Do'Urden w milczeniu wpatrywał się w twarz
Akara Kessela, mierząc go spojrzeniem swych lawendowych
oczu.
-A więc to Odłamka szukacie? - zapytał czarnoksiężnik.
Zaśmiał się i zakaszlał, po czym wyszczerzył zęby i milczał.
-Dowiedzieliśmy się, że jest w twoim posiadaniu. - Eldeluc
nie okazywał zdenerwowania, choć w jego oczach szalały płomienie.
-Pilnuje go teraz o wiele potężniejsza siła, niż jesteście
sobie w stanie wyobrazić. - Kessel zawiesił głos.
-Mówisz zagadkami... - odezwał się Drow.
-Wyrażaj się jaśniej. - Wulfgar był najwyraźniej równie
niecierpliwy, co warczący krasnolud.
-Mówię o kimś, z kim już mieliście okazję się spotkać. O
kimś, kto sprawił wam więcej kłopotu niż Drowy z Pomroku
i ja sam.
-Errtu... - wysapał Drow.
Wulfgar schwycił potężny Aegis-Fang i zamierzył się na Kessela.
Młot z grzmotem odbił się od magicznej bariery czarnoksiężnika
i poszybował wiele metrów dalej, lądując w śniegu. Chwilę
później warczący z wściekłości barbarzyńca miał go już w
swojej dłoni. Otwarte szeroko, lawendowe oczy Drowa wskazywały,
jak wielkim szokiem było dla niego to, co właśnie usłyszał.
Bruenor warczał nie ciszej od Wulfgara, Eldeluc zaś kalkulował
coś w swoich myślach. Wtem sięgnął do sakwy Kessela i wyjął
z niej lodowy odłamek. Drow przyjrzał się znalezisku i potwierdził
przypuszczenia maga.
-To jest część lodowej wieży. Kryshal-Tirith zrodziła się
na nowo...
-Nie będziecie mieli więc problemu ze znalezieniem demona.
Śmiech Akara Kessela rozszedł się po okolicy, wywołując
jeszcze większą wściekłość u trzęsącego się barbarzyńcy.
Ostatnim, co Kessel pamiętał, był spokojny wzrok Drowa,
świdrujący go na wylot - jakby rozpamiętujący wydarzenia,
które kiedyś złączyły ich obu. Później Eldeluc rzucił dawno
już spleciony czar Uśpienie, któremu nawet tak silny czarnoksiężnik,
jak Kessel, nie mógł się przeciwstawić.
Kierstaad stanął na drodze barbarzyńskiego pochodu, kiedy
uciekinierzy byli ledwie milę od skrzącego się światłami
rybackich domostw, wielkiego jeziora Czerwone Wody. Gdy,
po pewnym czasie, zaczął zbliżać się w jego kierunku wysłany
specjalnie przedstawiciel - syn któregoś wodza lub sam wódz,
podszedł kilka kroków i skłonił się nowo przybyłemu.
-Wagund, syn Wagahira, wódz Klanu Rysia. - przedstawił się
tamten - postawny brodacz o ciemnych oczach. Kierstaad skłonił
się i powiedział mu swoje imię.
-Wiem, panie, że walczyliście nad rzeką Shaengarne z watahą
orków i olbrzymów. - rzekł po chwili.
-Zostałem ranny w boju. Musieliśmy się wycofać. Poprowadziłem
kobiety i dzieci do Dekapolis, z nadzieją, że uzyskamy od
nich pomoc, schronienie i strawę. - Wagund mówił z pewnymi
trudnościami. Widać było liczne bandaże, którymi owinięto
jego tors i głowę.
-To biedni rybacy. Nie będą w stanie zaspokoić potrzeb tak
wielu plemion. Przybywam od Wulfgara i barbarzyńców spod
Kopca Kelvina. Otrzymacie schronienie w siedzibie krasnoludów,
panie.
-Kopiec Kelvina leży daleko. Nasi bracia giną tu, pod Dekapolis.
Nie będziemy przemierzać całej Doliny, by skryć się przed
orczym pomiotem. - Wagund wyglądał na zdenerwowanego.
Kierstaad skłonił się wodzowi i uśmiechnął w ciemności.
-Spodziewałem się tego, panie. Jednak wasze kobiety i dzieci
dostaną eskortę do siedzib krasnoludów. Król Bruenor tak
postanowił.
-Widzę, że nie jesteśmy sami w naszej walce. - skwitował
tamten.
-Kapituła magów z Luskanu poprosiła Drizzta Do'Urdena, by
wspomógł Dolinę Lodowego Wichru w trudnej godzinie. Gdzie
Drizzt, tam i jego przyjaciele, do których także i ja należę.
Spieszmy do miasta. Tam burmistrz obiecał ugościć was na
tyle, na ile może. Jutro ruszymy dalej, a wojownicy pozostaną,
by dochować lojalności swoim braciom. Zapewne ty również
będziesz miał okazję jeszcze stanąć w boju.
Kierstaad rozumiał młodość i jej szaleńcze zapały, a przede
wszystkim potrzebę, która motywowała barbarzyńcę do lojalności
wobec braci.
Wagund odwrócił się do swoich ludzi i nakazał gestem, by
wznowić marsz. Położył potężną rękę na ramieniu starego
Kierstaada i uśmiechnął się.
-Bądź mi bratem. Dzięki tobie odzyskałem nadzieję w dawnych
sojuszników.
-Nie jesteście sami, panie. Niedługo stawimy wspólnie czoła
złu, które zagraża Dolinie.
DOWÓDCY
Część XII opowieści z Doliny
-Co zrobimy z tym ścierwem?
Wulfgar nie mógł spać spokojnie w obecności czarnoksiężnika.
Zmęczona starością i długą podróżą Catti-Brie oparła głowę
o potężne ramię siwobrodego barbarzyńcy.
-Magowie luskańscy zamierzają zabrać go do siedziby kapituły...
Wieża Arkanów chce rozprawić się z Kesselem i uzyskać od
niego pewne informacje... - Drizzt mówił to na tyle cicho,
żeby siedzący nieopodal magowie nie usłyszeli jego słów.
-To proste. Zależy im na Odłamku, a nas wykorzystali do
wypełnienia własnych zachcianek. Powinienem być w kopalniach,
razem z moimi braćmi, a nie pałętać się po tundrze i szukać
jakichś cholernych magów. - krasnolud Bruenor z upływem
lat narzekał coraz częściej.
Dwaj staruszkowie w żółtych szatach podnieśli się od swojego
ogniska. Wyglądało na to, że właśnie skończyli tajemną naradę,
którą toczyli między sobą od paru minut. Eldeluc zbliżył
się i wskazał związanego Akara Kessela.
-On może się wam przydać do rozprawienia z Errtu. Może opowiedzieć
o słabościach demona i o miejscu, w którym spoczywa Odłamek.
-Postaramy się wyciągnąć z niego wszystko, co istotne, ale
wątpię, by pomógł nam w walce z balorem. - Drizzt podniósł
się i obszedł związanego czarnoksiężnika. -Barbarzyńcy na
północy walczą teraz o swoje życie. Ważniejsze jest, aby
powstrzymać ten konflikt i rozprawić się z napastnikami.
Uderzając w Kryshal-Tirith nie wywołamy zamieszania na tyle
wielkiego, by zagrożenie ze strony orków zmalało.
-Sugerujesz, że nie warto iść teraz w odwiedziny do Errtu?
- niziołek Regis szukał ości w spożywanym kawałku ryby,
a Wulfgar trząsł się za każdym razem, gdy usłyszał to imię.
-Demona Errtu nie pokonamy w równej walce. Mogą nam pomóc
czarodzieje z Wieży Arkanów, ale dla nas przyszykowane jest
w tym momencie inne zadanie. Musimy uchronić kobiety i dzieci
barbarzyńców od zagłady.
Bruenor mruknął z niezadowoleniem.
-Nie wiem, czy rzeczywiście w kopalniach znajdę miejsce
dla całej tej zbieraniny.
Wulfgar popatrzył na niego z wyrzutem.
-To moi bracia. Jeśli krasnoludy nie są w stanie zrobić
choć tyle, by im pomóc, nie mówiąc już o stawaniu do boju,
to podziękuję za takie wsparcie...
-Dobra, dobra, nie unoś się, chłopcze... Sęk w tym, że nie
mamy tyle żarła, żeby nakarmić dziesiątki ludzkich gąb.
- Bruenor nie zamierzał irytować dalej wściekłego Wulfgara.
-Dlatego z Dekapolis trzeba zorganizować karawanę zapasów.
Barbarzyńcy stracili pewnie swoje pożywienie w trakcie ataku.
Ciężko będzie jednak przekonać kupców o zasadności tej darowizny.
Przecież zdarzało się, że barbarzyńcy napadali na karawany
kupieckie jadące z południa... Regis, masz talent w negocjacjach
i posiadasz stosowne znajomości. To twoje zadanie. - Drizzt
nie musiał pytać niziołka o zdanie. Tamtemu nie uśmiechało
się nadwerężanie starych kości. Już ta wyprawa była dla
niego nie lada przedsięwzięciem. Sprawdzenie się w dyplomatycznych
rozmowach stanowiło dla Regisa kolejną szansę zdobycia uznania
i satysfakcji z pomocy przyjaciołom.
-Errtu zajmiemy się później, kiedy uda nam się odeprzeć
bezpośrednie ataki orków. Do tego też potrzebujemy magów.
Drizzt spojrzał na Eldeluca i Lucabana, stojących w pobliżu
ogniska drużyny.
-Nasze czary są do waszej dyspozycji. Teraz pora jednak
obudzić Akara Kessela... Musimy dowiedzieć się jak najwięcej
na temat wydarzeń, których jest sprawcą.
Udało się, udało, udało!
Dziękowałem Tempusowi za błogosławieństwo, jakim obdarzył
walczących u mojego boku barbarzyńców. Orkowie wpadli do
rowu, nie zauważając go ani na początku, ani później, kiedy
kolejne watahy wpadały na te, które już znalazły się w pułapce,
przygniatając je i torując drogę wyjścia. Ostatnie nasze
strzały świsnęły w powietrzu i byłem pewien, że coraz lepiej
radzący sobie z łukiem barbarzyńcy trafili przynajmniej
kilkunastu orków w rowie. Później Rjekan zarządził bezpośredni
atak i spadliśmy na nich ze wszystkich stron, kierując się
głosami rogów. Grupa z prawej zrzuciła co sprytniejszych
napastników, próbujących ominąć wykopany przez nas dół,
grupa z lewej zablokowała zaś drogę silnej bandzie wykonującej
manewr oskrzydlenia. Na samym środku, u podnóża wzgórza,
gdzie wyrastały obrzeża lasu, nasze zadanie ograniczało
się do zrzucania gramolących się niezdarnie przeciwników
do rowu, z którego wyłazili. W końcu orkowie zrozumieli,
że bitwa jest przegrana. Kiedy wypadli z powrotem na otwartą
przestrzeń, rozrzucone grupki barbarzyńców biegły za nimi,
mordując pojedynczych maruderów. Wtedy jednak Rjekan zarządził,
żeby grać rogami na odwrót. Na granicy wzroku, gdzie płonęły
pochodnie w pozostawionym przez nas obozie, widzieliśmy
dwa lodowe olbrzymy forsujące niezdarnie rzekę Shaengarne.
Wojownicy, choć niechętnie, wycofali się z ataku, kiedy
orkowie po drugiej stronie rzeki zaczęli niecelnie szyć
ze swoich łuków. Po ilości ogni oceniłem, że zbierała się
tam kolejna wataha, na razie jednak była zbyt mała, by mogła
nam zagrozić. Według moich spostrzeżeń zabiliśmy w udanej
obronie i kontrataku grubo ponad połowę ścigającej nas wcześniej
hordy. Jeśli jeszcze jacyś orkowie lub gobliny miotały w
rowie, barbarzyńcy szybko rozprawiali się z nimi, bezwzględnie
dobijając potwory.
Rjekan zbliżył się i położył mi dłoń na ramieniu.
-Twoje plany były znakomite i przyczyniły się dziś do naszego
zwycięstwa.
Ulfagar przybiegł z głową jakiegoś orka i cisnął ją nam
pod nogi.
-Dowódca. - rzekł, i splunął na potworny łeb.
-Wodzu! - zwiadowca wyłonił się z lasu po lewej stronie,
biegnąc co sił w nogach po łagodnym wzniesieniu.
-Berngard Siwy przesyła wieść, że jego oddział dał się otoczyć
i potrzebuje wsparcia. Brakuje im strzał, a orkowie wciąż
szyją do nich ze swoich łuków. Wzgórze nie zapewnia już
dobrej osłony, gdyż wróg zdobył jego południową część. -
wysapał posłaniec.
Rjekan popatrzył na mnie, jakby oczekując, że podpowiem
mu, co ma robić.
-Pozycja, którą zdobyliśmy tutaj, nie jest ważna. Zbierz
wszystkich ludzi i każ im podążać za zwiadowcą. Zaatakujemy
ich od południa i wyrżniemy najpierw łuczników.
Nie poznawałem siebie w roli dowódcy.
-Masz już plan, choć nie widzisz nawet pola bitwy...? -
zdziwił się mój przyjaciel, Ulfagar.
-Rozejrzałem się wcześniej po tamtej okolicy i chyba wiem,
odkąd możemy podejść orków.
-Nie ma zatem czasu do stracenia. - rzekł wódz Klanu Szarego
Wilka. -Biegniemy!
Ruszyliśmy lasem w mrok nocy, kiedy Ulfagar wydawał głośne
rozkazy oddziałom rozrzuconym wokół wzniesienia i przy rowie.
Przyjaciele byli w potrzebie, więc należało się spieszyć.
Drizzt Do'Urden ocenił ślady i rozpoznał, od której strony
przyszli orkowie. Siedzący przy ognisku, świniopodobni humanoidzi
rozprawiali o czymś w swoim warkotliwym i trudnym do zrozumienia
języku, pogryzając surowe mięso.
-Uderzamy? - zapytał niecierpliwiący się Bruenor, siedzący
w krzakach pół metra dalej.
Dźwięk rogu rozszedł się echem po całym lesie. Towarzyszył
mu drugi i trzeci. Drow wsłuchał się w odgłosy walki dobiegające
z oddali.
-Tam gdzieś toczą się dwie bitwy. Jedna po zachodniej stronie,
druga zaś na północ od nas. Ci tutaj są wystawieni na wartach.
Pilnują wojennego obozu, żeby nie zbiegł żaden z barbarzyńców.
- wytłumaczył po namyśle.
Bruenora mało interesowały zwiadowcze dywagacje Mrocznego
Elfa.
-A więc uderzamy? - zapytał po krótkiej chwili milczenia.
Zauważył, że w międzyczasie Drizzt zaczął przywoływać swoją
wielką towarzyszkę, Guenhwyvar, stawiając na ziemi jej miniaturowy
posążek. To wystarczyło mu za odpowiedź.
Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej polanie. Rjekan kazał
swoim ludziom okrążyć ją całą i znaleźć jakieś ukrycie.
Barbarzyńcy uczyli się bardziej skomplikowanych manewrów,
niż atak frontalny. Łucznicy nałożyli na cięciwy strzały
pozbierane z pola bitwy i z kołczanów zabitych orków. Na
środku polany zakapturzona postać w czarnym płaszczu rozmawiała
z krasnoludem opartym o wielki, wbity w ziemię topór. Wokół
leżały ciała...
Wyszedłem zza drzew, nie zatrzymywany przez nikogo. Postać
w kapturze popatrzyła na mnie swoimi wielkimi lawendowymi
oczami.
-Kim jesteście? - zapytałem.
Krasnolud chrząknął i wskazał na swojego towarzysza.
-To jest Do'Urden Drizzt.
Otworzyłem szeroko usta i zatkałem je, nie wierząc własnym
uszom.
-Czekaj, to jeszcze nie koniec... - kontynuował krasnolud.
-Ja jestem słynnym Bruenorem z klanu Battlehammer.
Drizzt uśmiechnął się szeroko i zdjął kaptur.
-Walczyliśmy z orkami, którzy napadli wasz obóz nad rzeką.
-wskazał porozrzucane ciała.
-Nasi ludzie są teraz otoczeni na wzgórzu, na północ stąd!
- zawołał Rjekan, wychodząc zza drzew. -To ja jestem tu
wodzem... - uśmiechnął się i wskazał na mnie. -...choć ten
południowiec okazał się znacznie lepszym dowódcą ode mnie.
-Nie mamy czasu do stracenia. - powiedziałem. -Musimy szybko
ocenić sytuację i uratować przyjaciół.
-Jesteśmy gotowi wam pomóc. - stwierdził krasnolud. -Znacie
zapewne Wulfgara?
Po raz drugi tego dnia otworzyłem usta z podziwu.
-Dumą każdego wojownika jest spotkać kogoś tak wielkiego
i sławnego, jak Wulfgar, syn Beornegara. Ten człowiek jest
obrazem Temposa na ziemi. - mówił w pompatycznych słowach
Rjekan.
Krasnolud ziewnął, po czym wskazał na wyłaniającą się z
lasu grupkę magów, prowadzoną przez wielkiego brodatego
barbarzyńcę i niemłodą kobietę z chustą na głowie.
-Oto jest wasz bóg... - powiedział. -A teraz złoimy rzyć
grupce orków. Co wy na to?
Nasi wojownicy odpowiedzieli z krzaków entuzjastycznym okrzykiem.
Na północy rozległ się kolejny dźwięk rogu wzywającego pomocy.
Drizzt Do'Urden i Catti-Brie opowiedzieli nam o pozycjach
orków, które rozpoznali w trakcie obchodu lasu. Konsultując
informacje z gońcem posłanym przez Berngarda Siwego, opracowaliśmy
drogę podejścia wroga. Zajęliśmy posterunki zwiadowcze,
rozprawiwszy się z mniejszymi grupkami patrolującymi las.
Kiedy zwiadowcy wrócili, opisując sytuację na wzgórzu, wiedzieliśmy,
że orkowie zdecydowali się na atak od południa, zostawiając
na każdej innej stronie nieznaczną część sił. Kierunek naszego
natarcia wydawał się jednoznaczny. Musieliśmy zajść ich
od tyłu i zgnieść w kleszczach, jeśli na szczycie pozostali
jeszcze jacyś obrońcy.
-Co potrafią ci magowie? - zapytałem Drizzta, kiedy Ulfagar
wydawał rozkazy, a Rjekan modlił się przed bitwą do Tempusa.
-Ciskać ogniste kule i magiczne pociski, wywoływać trujące
chmury... do wyboru, do koloru. - uśmiechnął się.
-Najlepiej niech wymarnują cały asortyment czarów przed
bezpośrednim starciem, żeby nam się nie dostało... - rzekłem.
-Wiedzą, co robić. - uspokoił mnie Drow. -Patrz - wskazał
palcem na szybujący po niebie pocisk przypominający kometę,
który zostawiał za sobą smugę czarnego dymu. Kiedy uderzył
on w tylne szeregi orkijskiego oddziału, w dół zbocza poleciały
płonące ciała i ogień zaczął rozprzestrzeniać się wśród
porastających wzgórze drzew. Przełknąłem ślinę, wiedząc,
że, gdyby nasz wróg używał takiej magii w starciu z nami,
nie mielibyśmy szans na zwycięstwo...
Kolejna ognista kula wylądowała nieco dalej, wyszarpując
wielką wyrwę w nieskładnych szeregach wroga. Orkowie zaczęli
rozglądać się za źródłem magicznych ataków, gdy spadły na
nich dziesiątki kolorowych, oślepiających pocisków. Magowie
ciskali teraz mniejsze zaklęcia ofensywne, kiedy barbarzyńscy
łucznicy dowodzeni przez Ulfagara szyli ze strzał w zaatakowane
z flank watahy u podnóża wzniesienia. Później Rjekan rzucił
żądnych krwi wojowników prosto w wir walki. Forsując wzgórze,
spadli na zdezorientowanych orków, zgniatając porozpraszane
i spanikowane oddziały. Z góry, na dźwięk naszych rogów
odpowiedziały wiwaty ludzi Berngarda Siwego i odgłosy wyprowadzonego
kontrataku. Zobaczyłem, że na szczycie wzgórza orkowie zaczynają
cofać się, nacierani przez wściekłych barbarzyńców. Obrońców
nie zostało wielu, ale walczyli zaciekle - jak stado rozjuszonych
wilków. Kiedy zacząłem biec w górę zbocza, zobaczyłem, że
oddziały orków z zachodu zaczynają grupować się w większą
sforę. Zamierzali odciąć nam drogę od południowego zachodu,
oskrzydlając nasz tylni oddział. Drizzt cisnął czarną sferę
w kierunku watahy. Kula ciemności zatrzymała się na jednym
z prowadzących orków. Ognisty pocisk wymierzony w tamto
miejsce przez jednego z magów zwalił z nóg nawet potężnego
lodowego olbrzyma, forsującego niezdarnie pochylony stok.
Wskazałem, by czarodzieje pilnowali zachodniej strony, zastanawiając
się, ile jeszcze zaklęć mieli w zanadrzu, i kiedy skończą
się im sztuczki. Zobaczyłem, że Rjekan biegnie obok mnie,
z okrzykiem na ustach wypatrując wroga. Drizzt wyprzedził
nas w szaleńczym biegu, a za nim, w ogromnych susach skoczyła
wielka i czarna jak noc pantera. Nether, wierny wilk Rjekana,
biegł tuż za bestią, szczerząc kły i warcząc. Wskoczyłem
na kamień i ciąłem z góry olbrzymiego ogra, który rozgarniał
wielkim morgenszternem pole bitwy wokół siebie. Kiedy się
odwrócił, ja byłem już na dole. Potężny Wulfgar cisnął w
potwora swoim legendarnym Aegis-Fangiem i ogr zwalił się
na plecy z roztrzaskaną klatką piersiową. Catti-Brie, choć
już niemłoda, potrafiła szyć z łuku lepiej niż Ulfagar,
i co raz to wybierała dokładne cele pośród skłębionego tłumu
orków. Wataha goblinów zbiegała ze wzgórza, przerażona ogniem,
który zapalił okoliczne drzewa. Wpadli prosto w nasze ręce,
beznadziejnie broniąc się przed uderzeniami ciężkich toporów
i zakrzywionych mieczy. Krzepki Bruenor rozprawiał się z
trzema orkami naraz, wybijając im broń i tnąc po kolanach
- nadrabiając rezolutnością niedostatki we wzroście. Drizzt
Do'Urden ze swoją panterą zniknął w bitewnym zgiełku, ale
po chwili zobaczyłem go u boku Rjekana, gdy wspólnie przedzierali
się w kierunku niewielkiego oddziałku Berngarda Siwego,
dzielnie odpierającego ostatnie ataki hordy. Ulfagar z łucznikami
podeszli pod wzgórze z mieczami, gdyż skończyły im się strzały.
Roztrącając mniejsze grupki orków i goblinów pod nami, nie
pozwalał potworom zajść naszych wojsk od tyłu. Kiedy Drizzt
był już na szczycie wzgórza, zorientowałem się, że orkowie
uciekają w popłochu, nie stając już do dalszej walki. Nawet
lodowy olbrzym, który zatrzymał się u stóp wzgórza, widząc
naszą przewagę zawrócił i wpadł do lasu, roztrącając wokół
siebie zasypane śniegiem sosny.
-Zwycięstwo! Wygraliśmy! - wołał Rjekan, a Berngard Siwy,
szczęśliwy z ocalenia życia, uściskał naszego wodza na oczach
swoich wojowników.
Wielka pantera Drizzta wywołała niemałe zamieszanie w szeregach
barbarzyńców, ale jeszcze bardziej zaskoczyło wszystkich
jej nagłe zniknięcie w chmurze szarego dymu. Kiedy wszedłem
na szczyt wzgórza z rannym w rękę Ulfagarem, wodzowie Klanów
Północy, którym udało się przeżyć, czekali na mnie przy
ognisku, popijając miód pitny.
Drizzt, Wulfgar i Bruenor wsłuchiwali się w litanię bohaterów,
którzy polegli w trakcie dzisiejszych walk.
-Hreathgar, wódz Klanu Renifera - Bernard Siwy wskazał martwe
ciało wielkiego wojownika.
-Wurgar, syn wodza Klanu Kozicy... - wymieniał dalej, wskazując
kolejno ułożone obok siebie trupy.
Podszedłem do Rjekana i pokazałem mu wyciętą połać lasu
na południe od wzgórza.
-Zabrali się za fortyfikowanie. Zamierzają tu zbudować jakąś
bazę wojskową. - stwierdziłem.
-Zastanawia mnie, jaka siła wydaje takie rozkazy tym bezmyślnym
istotom... - barbarzyńca otarł pełne łez oczy i odwrócił
wzrok od poległych przyjaciół.
-Ilu ich zostało? - spytałem, wskazując na obrońców.
-Dwudziestu siedmiu.
Spuściłem głowę.
Odwróciłem się, gdy zobaczyłem szczupłą sylwetkę Drizzta
Do'Urdena, zmierzającą w naszą stronę.
-Słyszycie rogi? Idą znowu. - powiedział i pokazał las.
-Ustawić się do boju! - zawołał Rjekan.
Wojownicy, opłakujący poległych, schwycili za broń i zaczęli
znajdować sobie dogodne kryjówki na południowym stoku wzgórza.
-Ledwie co ich pokonaliśmy... - zdziwił się rozgoryczony
Berngard Siwy. -Jeśli okaże się, że to nowe, świeże siły,
tej bitwy możemy nie przetrwać.
-Zastanawiam się, czy jest sens bronienia wzgórza... - zagadnął
Drizzt.
-Nie rozumiem! - zawołał Rjekan. -Przecież odciągnęliśmy
ich siły na zachód. Skąd zebrali nowy oddział w tak krótkim
czasie? -Podzielił moje wątpliwości.
-Uciekajmy do lasu... - powiedział Ulfagar. -Tam łatwiej
ocenimy sytuację i, w razie czego, wycofamy się sprawnie.
Rogi i bębny grały coraz donośniej w zimowym, nieruchomym
powietrzu.
-Zostańmy tutaj. - powiedział krasnolud Bruenor, wycierając
zakrwawiony topór o trupa jakiegoś orka.
-Wyjdźmy im na spotkanie! - ryknął żądny krwi barbarzyńca
Wulfgar, trzymający w dłoni najpotężniejszy młot bojowy,
jaki w życiu widziałem.
-Cisza! - zawołała Catti-Brie. -Milczcie i patrzcie.
Z lasu u podnóża wzniesienia wyłoniły się sylwetki niosące
wąskie, zielone i błękitne sztandary. Byli to ludzcy żołnierze
odziani w lekkie zbroje, z szyszakami na głowach i krótkimi
mieczami u boku. Jakiś wielkolud w karmazynowym płaszczu
zaczął zbliżać się w naszym kierunku, przemierzając falisty
stok wzgórza. Towarzyszyła mu uzbrojona obstawa żołnierzy
z herbami Luskanu i Neverwinter. Krew zaczęła mocniej krążyć
mi w żyłach. Czy to możliwe?
Kiedy mężczyzna stanął przed strażą Rjekana, zobaczyłem,
że ma niezwykłą, rudą brodę, a jego świdrujące czarne oczka
nie dopuszczają sprzeciwu.
-Kto tu jest wodzem? - zagadnął tubalnym głosem.
-Ja!
Rjekan z Klanu Wilka nie pozwolił odezwać się żadnemu z
innych plemiennych przywódców. Wściekły Wulfgar ledwie dał
się powstrzymać przez Bruenora i rozbawioną Catti-Brie.
-Słyszałem, że macie nie lada kłopoty.
Wskazał na magów zgromadzonych niedaleko, po prawej stronie.
-Wieża Arkanów zawezwała Luskan do udzielenia pomocy Dekapolis.
Jego palec powędrował w kierunku Drizzta.
-Czarodzieje wypełnili część swojego zobowiązania. Przyjaciele
Drizzta Do'Urdena, czyli krasnoludy z Kopca Kelvina, również
staną do boju.
Bruenor z niezadowoleniem zaznaczył, że właściwie to on,
a nie Drizzt, jest królem tychże krasnoludów...
-Wiodę ze sobą najemników z Neverwinter i połowę luskańskiej
floty. Jestem Rethnor, kapitan z Luskanu. Z dumą stanę do
walki u waszego boku.
Rjekan przez chwilę rozważał w głowie słowa wielkiego kapitana,
po czym serdecznie uścisnął jego dłoń.
OSTATNI BÓJ
Część XIII opowieści z Doliny
W lodowej komnacie na skrzącym się, diamentowym
tronie siedział potężny Balor Errtu. Wpatrzony w ustawiony
na podeście przed nim, jaśniejący wewnętrznym blaskiem Odłamek,
demon rozmyślał bardzo głęboko o sprawach, które dotyczyły
jego przeszłych porażek. Dochodząc po raz kolejny do tego
samego wniosku - że zwycięstwo i kompletna dominacja nad
światem były wówczas, tak jak i teraz, w zasięgu jego ręki,
podniósł się i ciężkim krokiem zbliżył do Crenshinibona.
Wyciągnął wielką wielopalczastą łapę i dotknął skrzącego
się kryształu. Po raz kolejny poczuł jego lodowatą moc i
niechęć do poddaństwa. Ten artefakt miał swoją własną osobowość
i trudne do przyćmienia ambicje.
-ZŁAMIĘ CIĘ. - warknął tubalnie demon, po czym wziął Crenshinibona
w łapska i przytrzymał na tyle długo, aż wewnętrzne światło
Odłamka przygasło.
-ZNÓW JESTEŚ W MOJEJ WOLI!
Ściana Kryshal-Tirith otwarła się przed nim na oścież. Na
świecie zwanym Toril wstawał właśnie poranek. Promienie
zimowego słońca oświetlały zaśnieżone pole bitwy i orkijski
obóz. Ledwie kilkunastu strażników pozostało na stanowiskach
- wszyscy inni poszli w bój... Errtu spodziewał się, że
barbarzyńcy zostali przepędzeni lub wybici. Nie dostrzegał
w tym momencie żadnego zagrożenia dla własnych planów. Jeśli
Kesselowi powiedzie się wyprawa do Grzbietu Świata, kolejne
hordy przybędą na jego wołanie, a wtedy zdławi całą Północ,
zagarniając jej bogactwa i budując sobie większą fortecę
na ludzkiej krzywdzie i cierpieniu. Odłamek zajaśniał mocniejszym
blaskiem. Wyglądało, jakby artefaktowi również marzyła się
taka władza.
Akar Kessel siedział w magicznym zamknięciu zbyt długo,
by nie zaczynały go nachodzić czarne myśli. Dotąd odrzucał
możliwość poddaństwa komukolwiek, dopóki, na własne życzenie,
nie zawezwał Errtu. Zastanawiał się, czy nie byłoby dla
niego lepiej, gdyby ktoś znów pokonał i odesłał Balora do
jego ciemnych sfer. Bo zabić demona nie było sposób.
Czarodziej Eldeluc pojawił się przed Kesselem w rozbłysku
magicznego portalu.
-Stary przyjacielu... - wyszeptał Kessel. -Myślałem wiele
i chyba wiem, jak mogę wam pomóc.
Wiekowy mag popatrzył uważnie na siedzącego czarnoksiężnika.
Kessel wstał z niewielkiej czarnej ławki - jedynego przedmiotu
w tym pomieszczeniu.
-Pomogę wam odzyskać Odłamek, a wy wypuścicie mnie wolno,
bym mógł dokonać żywota jako pustelnik.
Eldeluc roześmiał się głośno i pokręcił głową.
-Dokonasz żywota jako więzień w Wieży Arkanów, za zbrodnie,
jakich się dopuściłeś.
-Jak zamierzacie wygrać z Balorem? Tylko ja posiadam moc
możną odesłać go z powrotem. Bo ja go zawezwałem!
Stary mag zastanowił się nad tymi słowami.
-Nie pomogę wam, jeśli będę od początku miał zapewnienie,
że nic na tym nie zyskam.
-Nie masz prawa mnie szantażować... - czarodziej wściekł
się nie na żarty, choć w jego oczach widać było dręczące
go wątpliwości.
-Nie macie wyboru. - rzekł Akar Kessel. -Nie żądam wiele.
Moja wolność bez Crenshinibona nie stanowi dla was zagrożenia.
-Jesteś niebezpiecznym czarnoksiężnikiem. Ale Wieża Arkanów
nie stała nigdy ani po stronie dobra, ani zła. Będziesz
wolny, jeśli pomożesz nam pokonać demona i odzyskać Odłamek.
Akar Kessel uśmiechnął się do swoich myśli i wszedł w jaśniejący
portal. Spodziewał się takiej odpowiedzi.
Siedzieliśmy razem przy ognisku. Bohaterowie ostatniego
starcia, walczący za słuszną sprawę sojusznicy... smutni
jednak i milczący. Wiedziałem dobrze, że w całej tej przygodzie
straciłem znacznie więcej, niż chciałbym. Wilki zabrały
Bregana, a kiedy stałem się ich bratem, zginął Broghar i
wielu jego dzielnych mężów.
Rjekan powoli sączył miód z bukłaka. Drizzt Do'Urden stał,
jako jedyny, wpatrując się w las naokoło.
-Nuży mnie oczekiwanie. - odezwał się kapitan Rethnor. -Na
co właściwie czekamy? - zwrócił się do naszego wodza.
Barbarzyńcy popatrzyli na Rjekana tym samym, wyczekującym
i poszukującym odpowiedzi spojrzeniem.
-Czekamy, aż ludzie odsapną i wyśpią się. Dopóki Orkowie
nie zaatakują, jesteśmy na tym wzgórzu bezpieczni. Rozesłałem
zwiadowców i postawiłem warty w lesie. Wygląda, że wróg
na razie jest uśpiony, albo czai się.
-Raczej nie ma żadnych rozkazów. - stwierdził tajemniczo
Drizzt. -Wydaje się, jakby Orkom zabrakło siły przewodzącej.
Dlatego opuścili pole bitwy i uciekli.
-Niedaleko. Na te watahy natknęliśmy się w lesie. - rzekł
Rethnor. -Musimy szybko zebrać pełne siły i uderzyć na obóz.
Tylko to da nam zwycięstwo.
-Nie. - powiedział Drizzt. -Nawet jeśli zginą Orkowie i
olbrzymy, straty wśród naszych będą wyjątkowo duże. A czeka
nas jeszcze jedna walka... Walka, której nie można wygrać
mieczem. Balora nie da się zabić. Można go, co najwyżej,
odesłać do Otchłani, skąd przybył.
-Po to właśnie potrzebny nam Kessel... - podchwyciłem.
-Zgadza się. - Drow przysiadł się do nas i owinął płaszczem.
Po drugiej stronie ogniska napotkałem wściekłe spojrzenie
Wulfgara.
-Zemsta na Balorze będzie moja. - barbarzyńca uderzył potężną
pięścią w drwa położone obok ogniska. Catti-Brie podniosła
głowę z jego ramienia.
-Wściekłość niczego nie załatwi. Może za to położyć cię
do grobu, mój chłopcze... - stwierdził mądrze Bruenor Battlehammer.
Stara kobieta położyła rękę na ramieniu swojego męża.
-Wulfgarze, na tę noc zapomnij o zemście i o krzywdach,
jakich doznałeś. Niewiele zostało nam czasu...
Drizzt zakrył ręką swoje lawendowe oczy, a Rjekan wpatrzył
się w ziemię. Wulfgar spojrzał na swoją ukochaną, uśmiechnął
się i pocałował ją w usta. Zobaczyłem, że obu po policzkach
płynęły łzy.
Rankiem w obozie wojennym wszyscy byli gotowi do wymarszu.
Zanim jednak wokoło rozbrzmiały barbarzyńskie rogi, stała
się rzecz nad wyraz niespodziewana. Na granicy lasu, od
strony północnej usłyszeliśmy inny odgłos, wskazujący, że
na polu walki pojawiła się kolejna armia. Trąby brzmiały
znajomo - podobny dźwięk wydawały te luskańskie. Żołnierze
z Neverwinter szybko rozpoznali przybywającą nam z pomocą
ochotniczą armię Dekapolis.
-Poszukiwacze przygód, emerytowani najemnicy, wojskowi i
ochroniarze. - Stojący obok mnie Drizzt uśmiechał się szeroko,
patrząc, jak u podnóża wzgórza z lasu wyłaniają się nieregularne
oddziały złożone z uzbrojonych mężczyzn i kobiet. Na czele
pochodu demonstracyjnie szedł halfling Regis, powiewając
czerwonym płaszczem i żółtym piórkiem wczepionym w dumny
kapelusz. Drow pospieszył w dół zbocza, a ja udałem się
czym prędzej na naradę wodzów, którą prowadził Rjekan.
Wszyscy stali wokół dopalającego się ogniska. Kiedy się
zbliżałem, zobaczyłem, że większość spojrzeń była nieprzychylna
mojemu przybyciu. Uśmiechał się jak zwykle Ulfagar i nowo
mianowany wódz Klanu Szarego Wilka.
-Postanowione zostało, zanim zdążysz coś dodać. - odezwał
się Burglir z Klanu Łosia.
Barbarzyńcy pomrukiem aprobaty przyznali rację impertynenckiemu
synowi wodza.
-Ruszamy z powrotem do naszego obozu. - powiedział Rjekan.
-Zebrawszy siły sojuszników z Dekapolis, Luskanu i Neverwinter
oraz wszystkich, którzy nam zostali, jesteśmy w stanie stawić
czoła Orkom.
-Nie rozumiecie?! - zakrzyknąłem. -Demona nie można pokonać
mieczem, a moc Odłamka może być dla nas jeszcze większym
zagrożeniem! Nie możemy ruszać, póki nie ustalimy, jak pokonać
tego Errtu...
Byłem z południa i, co zrozumiałe, jako lepiej wykształcony,
wiedziałem znacznie lepiej od wojowników barbarzyńskich
plemion, jak niebezpieczny może być Balor z Otchłani.
-To już zostało postanowione, przyjacielu.
-Ulfagarze, ty też chcesz wysłać tych ludzi na śmierć?
-Nie mamy czasu do stracenia. Kapitan Rethnor też uważa,
że to najlepszy moment, by rozprawić się z wrogiem.
-A demon?
-Jest ktoś, kto może go pokonać. - Rjekan odwrócił się,
wskazując stojących za wodzami magów - Eldeluca i pokrytego
łachmanami, znużonego Akara Kessela.
-Kessel wezwał Balora i odeśle go z powrotem. - powiedział
stary mag. -A my puścimy go wolno.
-Rozmawiałeś o tym z Drizztem Do'Urdenem, czarodzieju?!
- warknąłem, wiedząc, że to, co uradzili magowie z Wieży
Arkanów, nie było najlepszym pomysłem. Kessel był niebezpieczny
na wolności, a obdarzanie go zaufaniem było ryzykownym posunięciem.
-Drow nie będzie decydował o sprawach barbarzyńców. - rzekł
niespodziewanie Rjekan. -Wypędzimy orkijskie ścierwa z naszej
ziemi, a magowie rozprawią się z Balorem. Postanowione.
Ulfagar zadął w róg na zakończenie narady. Odszedłem ze
zwieszoną głową, obawiając się najgorszego.
Errtu opadł na dwie łapy, wciąż trzymając Odłamek w wielopalczastym
łapsku. Po ocenie strat pojął po raz pierwszy, jak bardzo
się mylił. Orkowie podzielili się na dwie atakujące armie.
Jedna poszła od zachodu, zwabiona przez barbarzyńców nad
rzekę Shaengarne... i tam poniosła klęskę, wycofując się
z ogromnymi stratami i pozwalając dzikim ludziom uciec na
północ. Po wschodniej stronie lasu, gdzie Orków i Olbrzymów
było najwięcej, do głównego obozu wróciły zmniejszone przynajmniej
dwukrotnie oddziały obszarpańców. Rozstawione wśród drzew
obozy wartowników zniknęły - Orkowie porzucili swoje stanowiska...
wielu rozpierzchło się po Dolinie Lodowego Wichru, przekraczając
rzekę i biegnąc na złamanie karku aż ku Górom Grzbietu Świata.
Errtu nie czuwał nad bitwą i był teraz wściekły z tego powodu.
Demon rozejrzał się wokoło i ruszył w kierunku Kryshal-Tirith.
Po drodze przywołał skinieniem jednego z orkijskich dowódców.
-ZBIERZ CAŁE SIŁY POD WIEŻĄ. WSZYSTKICH! TYCH CO UCIEKLI
ODSZUKAJ I ZACIĄGNIJ DO WALKI!
Errtu uniósł Odłamek wysoko nad wielką rogatą głowę. Crenshinibon
zaczął jaśnieć wewnętrznym blaskiem, jakby przyciągając
nikłe promienie skrytego za chmurami słońca. Ork dowódca
patrzył na artefakt z prawdziwym pożądaniem w oczach. Potwory
powyłaziły z nor i namiotów, zebrawszy się na placu wokół
wieży. Wszystkie bez wyjątku wpatrywały się w jaśniejący
klejnot.
Gdzieś w tundrze grupka trzech goblińskich uciekinierów
odwróciła się z powrotem w kierunku przekroczonej niedawno
rzeki.
-Gorbag, co jest? - zapytał Shregnag, noszący na policzku
paskudną bliznę.
-Idziemy... - wysapał Goblin.
Kilkaset metrów dalej zza zaspy wyłonił się tchórzliwy Verbeeg.
-WRACAĆ! WRACAĆ DO MNIE, PASKUDNE TCHÓRZE! - wrzeszczał
Errtu, a głos odbijał rozbrzmiewał z potęgą w powietrzu
i docierał do uszu wszystkich tych, którzy znajdowali się
w pobliżu rzeki i za nią.
Orkowie wypadli z transu, kiedy od strony lasu dały się
słyszeć dźwięki barbarzyńskich rogów. Towarzyszyły im również
trąby Luskańczyków i mieszkańców Dekapolis. Neverwinter
oznajmiało swoje przybycie głębokim dudnieniem wojennych
bębnów.
-PRZYSZLI... - wysapał Errtu.
Demon wzniósł się nagle w górę i wylądował na szczycie Kryshal-Tirith.
Kiedy z lasu wyłaniały się pierwsze oddziały sprzymierzonych
ludów Północy, Balor patrzył z wieży i przywoływał mentalnym
rozkazem kolejne rzesze Orków i innych potworów.
Drizzt zatrzymał się przed Rjekanem, dysząc ze zmęczenia.
-Ruszyliście zbyt szybko, nie czekając na ludzi z Dekapolis.
Są zmęczeni i nie będą się nadawać do walki. Poza tym Errtu
wyczekuje nas.
-Nie będziemy siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak wróg się
przegrupowuje. Zauważ, Drowie, że wieża nie ma obrońców.
-Ma jednego, który jej wystarczy. - Drizzt wskazał szczyt
Kryshal-Tirith, na którym wielka skrzydlata sylwetka Errtu
odcinała się od kryształowej powierzchni lodu.
-Niech pokaże, co umie w pojedynkę. - stwierdził butnie
nasz wódz.
Kapitan Rethnor zbliżył się do nas biegiem.
-Armie podzieliły się na trzy i z trzech stron zamierzamy
przypuścić atak. Wy pójdziecie środkiem. - wskazał ręką
zastępy uzbrojonych, gotowych do boju barbarzyńców.
Rjekan zastanowił się nad tą taktyką.
-Potrzebujemy łuczników, jako wsparcie. - powiedział po
chwili. Przytaknąłem mu i rozejrzałem się po oddziałach.
Miał rację. Cieszyło mnie, że moje pomysły wchodziły powoli
do kanonu walki Klanu.
-Najwięcej ma Neverwinter. Ściągniemy ich na wasze tyły.
Zgadzasz się na taki plan?
-Nie mamy czasu do stracenia.
Barbarzyńca odepchnął stojącego mu na drodze Drowa i, wyjmując
w biegu topór, ruszył prosto na zebraną wokół Kryshal-Tirith
orkijską watahę. Rethnor, widząc to, pospieszył ile sił
w nogach, by wydać odpowiednie rozkazy.
Na obrzeżach lasu Akar Kessel stał, pilnowany
przez pięciu magów kapituły Luskanu.
-Niedługo nadejdzie czas konfrontacji z Balorem. - powiedział
wyrwany nagle z zamyślenia Eldeluc. Barbarzyńcy ruszyli
biegiem do boju, a dźwięki rogów rozerwały zalegającą w
powietrzu ciszę.
Balor Errtu spojrzał z Kryshal-Tirith na drzewa po zachodniej
stronie. Wśród sylwetek kolorowych magów spostrzegł znajomą
osobę. Wzniósł się w powietrze i zaczął lecieć w tamtą stronę.
Po drodze ryknął do zebranych poniżej Orków i olbrzymów:
-DO WALKI, ŚCIERWA!
Wataha potworów ruszyła z miejsca, szyjąc przed siebie strzałami,
wrzeszcząc i popiskując. Wkrótce dwie pędzące naprzeciw
siebie armie miały spotkać się na ośnieżonym polu bitwy.
Luskańczycy i najemnicy z Neverwinter zachodzili w tym czasie
dawny obóz Klanu Szarego Wilka od zachodniej strony, zaś
zgromadzone niedawno wojsko Dekapolis szło od wschodu.
Akar Kessel widział zbliżającą się ku niemu sylwetkę wielkiego
demona coraz wyraźniej. Eldeluc, przerażony nagłym atakiem
Balora splatał zaklęcie, które miało uchronić go przed śmiercią.
To samo czynili stojący za nim magowie. Kessel rzucił się
na arcymaga i uderzył go pięścią w twarz, przerywając inkantację
i przewracając starca. Lucaban zadziałał szybko - magiczny
pocisk posłał Kessela na plecy. Errtu wylądował między czarodziejami.
Jednym zamachem potężnego łapska roztrącił inkantujących
magów, a drugim schwycił Kessela za poły płaszcza.
-Złapali mnie w niewolę! Nie mogłem się uwolnić! Chcieli...
Errtu schwycił głowę czarnoksiężnika w lewą dłoń i zaczął
skręcać mu kark. Wiedział, że Kessel był mu już niepotrzebny,
a mógł stanowić tylko problem. Jednak zanim poczuł chrupnięcie
i usłyszał przedśmiertny jęk ofiary coś potężnego uderzyło
go z wielką siłą w pierś i posłało na ziemię. Spadając na
śnieg wywołał wokół kłęby pary. Zatrzepotał skrzydłami i
wzniósł się w powietrze, rozglądając wokoło i wypuszczając
wściekle z nozdrzy kłęby czarnego dymu. Wulfgar, syn Beornegara,
stał pomiędzy leżącymi czarodziejami i trzymał w silnym
ręku Aegis-Fang.
-To się skończy tutaj, demonie. - wycedził.
Errtu zaśmiał się paskudnie, odsunął, zawrócił i zapikował
w kierunku siwobrodego barbarzyńcy. Wulfgar uskoczył i cisnął
młotem w pysk demona. Errtu ponownie znalazł się na ziemi,
lecz tym razem wściekłość, jaka go ogarnęła, kazała mu rzucić
się natychmiast do kolejnego ataku. Nie zdążył jednak zamachnąć
się łapą, ponieważ ciężki topór wbił mu się w plecy i, choć
nie uczynił demonowi wielkiej szkody, wytrącił go z równowagi.
-Ha! Zabawimy się z Balorem! Czekałem na to całe życie.
- ryknął Bruenor.
Wulfgar złapał Aegis-Fanga w obie dłonie i z okrzykiem na
ustach runął na Errtu, okładając go potężnymi ciosami. Z
tyłu Bruenor zaznaczał pręgi na łuskowym ciele demona.
Na równinie trwała bitwa Orków z barbarzyńcami. Rjekan biegł
i walczył w pierwszym szeregu, ścinając głowy znienawidzonych
wrogów, a obok niego, równie zaciekle wymachiwał ostrzem
Ulfagar. Rozpoczęło się ostatnie starcie o Dolinę Lodowego
Wichru, którego wynik miał zaważyć na losach Północy i Faerunu.
ODESŁANIE
Część XIV opowieści z Doliny
Wagund, syn Wagahira, podparł się na grubej
dębowej lasce. Kierstaad stanął obok niego, pomagając mu
zejść z dużej zaspy.
-Nie... - Wagund wyciągnął dłoń.
Kierstaad spojrzał na niego z zaciekawieniem. Zatrzymali
się.
-Słyszysz?
-Co takiego? - spytał starszy z barbarzyńców, popatrując
na wodza Klanu Rysia.
-Rogi.
-Grają... bitwa trwa. - przytaknął posiwiały wódz.
-Walczą o wyzwolenie Doliny. Spieszmy się! Cała nacja stanie
do ostatniej bitwy z demonami zła! - Wagund odwrócił się
i krzyknął: -Sławetni synowie ludu Berkthgara! Czasu mamy
mało, a drogi wiele! Bracia z Klanu Rysia! Za mną! Na spotkanie
z wrogiem!
Choć dotkliwa rana musiała doskwierać mu co nie miara, Wagund
zbiegł z zaspy na złamanie karku. Kierstaad zadął w róg,
a za jego głosem zza szczytu wzniesienia wyłonili się uzbrojeni
w topory i maczugi, obleczeni w skóry wojownicy. Ci, co
ginęli i zabijali kilka mil dalej na południu, musieli z
pewnością usłyszeć wezwanie rogu i bojowy okrzyk, który
mu towarzyszył.
Rethnor zakręcił nad głową mieczem i ciął pierwszego z prawej
Orka. Dowódca był dobrze widoczny w tłumie marynarzy i najemników
luskańskich. Większy, zdecydowanie postawniejszy, siał postrach
w szeregach wroga silnym ramieniem i bojowym szałem. Kolejny
Ork padł pod jego ostrzem, a następny zląkł się spojrzenia
rudobrodego kapitana i nie zdążył obronić głowy przed zabójczym
cięciem. W bojowej wrzawie Rethnor dosłyszał inny niż pozostałe
ryk... Był to głos Lodowego Olbrzyma, który wytrącił go
z bitewnej hipnozy. Wielkolud roztrącał stojących mu na
drodze sprzymierzeńców, sunąc w kierunku kapitana floty.
Musiał otrzymać wyraźny rozkaz zabicia Rethnora, bo wyraźnie
kierował się właśnie do niego. Wierni podkomendni otoczyli
rudobrodego Luskańczyka, ale Rethnor rozsunął stojących
przed nim żołnierzy i wyskoczył naprzód z bojowym okrzykiem.
Olbrzym nie spodziewał się tego ataku. Wielka maczuga powędrowała
w górę, ale, zanim opadła, z piersi wielkoluda płynęła już
struga krwi. Rethnor zakręcił mieczem i wyrwał ostrze z
klatki piersiowej potwora. Olbrzym zatrząsł się, zakołysał
i zwalił z hukiem na ziemię, rozsypując wkoło miękki śnieg.
Wszędzie podniosły się radosne okrzyki żołnierzy Rethnora
i pojękiwania Orków. Nagle zza ciała Olbrzyma wysypał się
grad strzał. Przynajmniej kilka ugodziło kapitana w pierś.
-P-pułapka... - wyszeptał, czując falę bólu ogarniającą
jego zmysły.
Bosman ze statku Rethnora podbiegł i złapał opadające ciało
dowódcy.
-Wykorzystali... moją zapalczywość... - uśmiechnął się kapitan.
Zanim Orkowie naciągnęli cięciwy, marynarze luskańscy rzucili
się na watahę i z wściekłością mordowali zabójców swojego
kapitana.
Bosman spojrzał w twarz Rethnora, okoloną rudą brodą, i
zobaczył, że ten już nie żyje. Marynarza zalała wściekła
czerwień. Nie słyszał dźwięków barbarzyńskich rogów, porykiwań
Orków i okrzyków swoich ludzi. Pierwszy Goblin, który nawinął
mu się pod rękę, zginął od bosmańskiej szabli. Kolejni padali
jak muchy, a bosmana wkrótce otoczyło więcej sprzymierzeńców,
broniących martwego już ciała kapitana Rethnora.
Drizzt Do'Urden wiedział, że nie ma wiele czasu.
-Gdzie jest dowódca łuczników z Neverwinter?! - krzyknął
wkoło najgłośniej jak mógł.
Wysoki, czarnowłosy mężczyzna wysforował się na czoło niezorganizowanego
oddziału.
-Do przodu! Wybiegnijcie dalej, tam, w wyrwę między oddziałami!
Wysyłają do walki olbrzymy! Musicie je wystrzelać z bliska!
- wołał Drow, machając sejmitarami w różnych kierunkach.
-Zrozumiałem! - rezolutny kapitan nie dyskutował z Drowem.
Drizzt nie nadzorował dalszych posunięć oddziału. Wiedział,
że łucznicy barbarzyńców rozproszyli się... tak samo było
z innymi strzelcami, a to dawało małe skupienie ostrzału.
Drow miał teraz jednak coś innego na głowie, niż organizowanie
wojska...
-Guenhwyvar. - przywołał swoją najlepszą przyjaciółkę.
Mroczny Elf nie musiał nic mówić - pantera, wyłaniająca
się z szarego dymu, intuicyjnie wyczuła, w którą stronę
ma biec, i co jest celem jej ataku. Drizzt popędził za nią,
wymijając leżące wokół ciała i walczących. Przed oczyma
majaczyła mu ogromna sylwetka czerwonego Balora i niewielkie,
miotające się punkciki - jego przyjaciele.
Wulfgar próbował podnieść się z ziemi, ale demon nie pozwolił
mu powstać.
Przyskakując z diabelną szybkością na pół metra od barbarzyńcy,
wbił pazurzaste łapska w ziemię i poderwał się cały do góry,
uderzając skrzydłami i buchając parą. Pazury na jego przednich
odnóżach przeorały klatkę piersiową, szyję i twarz syna
Beornegara.
Odprowadzany rozpaczliwie wściekłym okrzykiem Bruenora,
Wulfgar wzniósł się w powietrze i, chlapiąc krwią, zwalił
ciężko na śnieg. Aegis-Fang leżał obok starca, zaplamiony
krwią pokonanego bohatera.
Errtu znalazł się nad ciałem Wulfgara. Nic nie mówił, nie
drwił, nie śmiał się... tylko dyszał. Widać było wyraźnie,
że rozpaliła się w nim cała wściekłość otchłani, teraz powoli
przygaszana przez uczucie satysfakcji. Zanim jednak Balor
zdołał w pełni nacieszyć się swoim zwycięstwem, dobijając
konającego Wulfgara, srebrna strzała przeszyła mu szyję,
a druga zahaczyła o chropowaty tors. Errtu wściekle rzucił
wokoło ślepiami i dojrzał starą kobietę stojącą na skraju
lasu i trzymającą w dłoniach długi świecący łuk.
-To się kończy w tym momencie, demonie! Ostatni raz zabiłeś
mojego męża! - wrzasnęła i naciągnęła cięciwę.
Bruenor, uderzony przez obracającego się Balora, wylądował
w śniegu, klnąc wniebogłosy. -Przydałby się tu regiment
krasnoludzkich rębajłów... - warknął. -Gdzie jest mój klan,
kiedy go potrzebuję? Errtu pikował w kierunku Catti-Brie,
ale w miejscu zatrzymał go czarny kształt, który przygniótł
demona do ziemi, spadając nie wiadomo skąd.
-Guen! - krzyknęła staruszka.
Drizzt Do'Urden również stanął do walki z Errtu, choć wiedział,
że nie będzie mu dane wygrać.
Rjekan nie zważał ani na rany, ani na okrzyki Ulfagara,
nakłaniające, by nie przeć tak bardzo do przodu i odsłonić
pole strzału dla łuczników. Kiedy zdobyliśmy dolinkę, w
której stał zniszczony teraz namiot Hengorot - Miodowej
Sali, odciągnąłem go od głównej bitwy. Ulfagar w tym czasie
torował drogę na łucznikom z Neverwinter i ustawiał wojowników
do obrony krawędzi. Od zachodu przedzierali się w naszym
kierunku przetrzebieni Luskańczycy, od wschodu zaś widać
było odważną drużynę Dekapolis, mężnie spierającą Orków,
Gobliny i Ogry z powrotem do wnętrza obozu.
-Rjekan! Musimy skupić się na obronie. Jeśli pójdziemy dalej,
złapią nas w pułapkę! Jest ich więcej! Otoczą...
Nie dał mi dokończyć, zwracając się w kierunku północy.
-Patrz tam, gdzie grają rogi synów Temposa... - powiedział,
wskazując las.
-To Wagund i jego Klan Rysia! - zawołał biegnący w naszym
kierunku Burglir, cały w ciemnej, cuchnącej krwi Orków.
-Dobre masz oczy... - stwierdziłem, nic nie dostrzegając
wśród drzew.
-To nie oczy! Poznaję dźwięki rogów, południowcu...
Rjekan uśmiechnął się i popędził przez zaspy, nie zważając
na moje okrzyki.
-Ha! Bitwa trwa! Jakże mogło nas w niej zabraknąć?!
-Jak się tu znaleźliście?! - Postawny Kierstaad nie mógł
uwierzyć własnym oczom i uszom, kiedy brodaty jegomość,
dwa razy mniejszy od niego, ogłosił mu, że jest królem Krasnoludów
z Mithrilowej Hali, i że przybył walczyć w imieniu swojego
rodu i własnego topora, tudzież przesławnej brody, pomagając
barbarzyńcom z Doliny.
-Jak to jak? Byliśmy właśnie z garnizonem na wakacjach...
znaczy, na obchodzie okolicy i odwiedzinach u naszych braci
z Kopca Kelvina. No, i jakeśmy usłyszeli, że tu się piorą
po pyskach, zaraz żeśmy znaleźli tunel prowadzący mniej
więcej w okolice rzeki.
-Tunel spod Kopca Kelvina pod RZEKĘ SHAENGARNE?! - wrzasnął
Kierstaad, wytrzeszczając oczy i z emocji opluwając Krasnoluda.
-Ej... zachowuj się pan. - Stary Gandalug otarł ślinę barbarzyńcy
z nosa i podniósł topór do góry. -Nie ma czasu na dziwowanie
się krasnoludzkiej zmyślności i kunsztowi. Lepiej, co byś
podziwował się nad naszymi bojowymi zdolnościami! Czas naprać
parę orkijskich ryjów!! - zakrzyknął krzepki dziadek. Kompania
stojąca za jego plecami zawtórowała mu tubalnymi głosami.
-Na wroga! - zawołał Gandalug Battlehammer, wielki król
Mithrilowej Hali, wiodąc swoich ziomków przez ośnieżony
las, prosto na pole bitwy w obozie Klanu Szarego Wilka.
Kierstaad, wyrwany z zamyślenia przez poruszenie wśród Krasnoludów,
zadął w róg na wymarsz swojego oddziału, a barbarzyńcy,
których nie trzeba było zachęcać do walki, pobiegli między
drzewami na spotkanie z wrogiem. Wagund, syn Wagahira, biegł
w pierwszym szeregu, choć bandaże zajęły mu się na powrót
świeżą krwią.
Errtu posmakował chłodu lodowego sejmitara Drizzta, ale
Drow, podobnie jak reszta walczących, nie miał szans z demonem
w bezpośrednim starciu. Choć Mroczny Elf rozpaczliwie wzywał
pomocy magów, Lucaban i większość czarodziejów z Wieży Arkanów
opuściła pole bitwy używając magicznego portalu, a Akar
Kessel leżał zemdlały na śniegu. Eldeluc, jedyny z pozostałych
magów, który stał na nogach, począł splatać zaklęcie dopiero,
gdy zmusił go do tego Bruenor, silnym kopniakiem wyrywając
go z hipnozy, w jakiej się znajdował po ataku Balora.
-Wymoczki! Cholerne magi! Złapcie go w te wasze niewidzialne
sidła!
Akar Kessel poruszył się na śniegu i stęknął. Errtu zauważył
to i przypomniał sobie o starym przyjacielu... Kiedy Kessel
ponownie spojrzał w świecące czerwienią, ogniste ślepia
demona, przerażenie nie pozwoliło mu wykrztusić słowa. Errtu,
cięty z zaskoczenia przez Drizzta, odtrącił Drowa na bok
uderzeniem potężnego skrzydła. Powolnym krokiem zaczął zmierzać
w kierunku Akara Kessela. Eldeluc wiedział, że nie zdąży
wypowiedzieć inkantacji, zanim demon dotrze do czarnoksiężnika.
Rozważał też sam możliwość ucieczki. Kessel podniósł się
na nogi i zaczął biec w kierunku lasu. Errtu ruszył za nim,
ale mocno już poraniona Guenhwyvar zaszła mu drogę. Balor
próbował odtrącić panterę, lecz olbrzymi kocur zwinnie uskoczył
i spadł na demona, drapiąc go i gryząc. Jednak zwierzę nie
mogło mierzyć się ze wściekłą potęgą Errtu. Eldeluc zyskał,
mimo to, nieco czasu. Zaklęcie uwięzienia, które miało zamknąć
demona w sferze kieszonkowej, było na wykończeniu. To Crenshinibon,
leżący od jakiegoś czasu w śniegu, ostrzegł Balora o zagrożeniu,
mentalnie atakując zmysły demona. Wtedy Odłamek wyczuł także
Kessel. Balor rzucił się na Eldeluca, który z przerażenia
przerwał ostatnie słowa inkantacji. Zaklęcie zawisło w wirującym
powietrzu i rozprysło się jak podmuch wiatru. Balor nabił
Eldeluca na jeden ze swoich potężnych łokciowych kolców
i szarpał jego ciałem, aż zmasakrowany czarodziej nie wydał
już żadnego dźwięku. Akar Kessel, sięgający po leżący w
śniegu Odłamek, krzyknął z przerażenia, gdy wielka, paskudna
łapa Errtu zatrzymała się na jego ramieniu. Okrwawiony strzęp
ciała wiekowego Eldeluca leżał kilka metrów dalej. Drizzt
Do'Urden, choć ranny, zaatakował demona od tyłu i uchylił
się przed kontratakiem. Pragnął odciągnąć uwagę Errtu. Guen
chciała walczyć, ale Drow polecił Catti-Brie odesłać ją
do domu. Stara kobieta ciężko dyszała, naciągając kolejną
strzałę na cięciwę i trzymając w dłoniach onyksową figurkę
pantery. Errtu cisnął Kessela w śnieg i zaatakował Drizzta.
-Teraz, ty głupcze! - wrzasnął Bruenor, tnąc demona po potężnych
odnóżach i patrząc na czarnoksiężnika. Kessel zdawał się
nie słuchać. Kolejna srebrna strzała przekłuła ciało Balora,
ale Errtu nie zwracał uwagi na ataki Catti-Brie. Drizzt
ciął demona - odpowiedziało mu potężne uderzenie w brzuch,
które oszołomiło Drowa i posłało w powietrze. Catti-Brie
zbliżyła się do Kessela, przyłożyła mu sztylet do szyi,
i wycedziła:
-Inkantuj.
-C-co... - zapytał zdezorientowany.
-Odesłanie.
Errtu zaśmiał się tubalnie i przygwoździł szamoczącego się
Bruenora do śniegu.
-Szybciej! Natychmiast! Zależy od tego twoje nędzne życie!
- wrzeszczała stara kobieta.
Akar Kessel, jakby obudzony, powstał i zaczął wymachiwać
w powietrzu rękami.
-Ile mu to zajmie?! - krzyczał spod śniegu Bruenor. Drizzt,
podniósłszy się na nogi, zaatakował demona i ledwie uniknął
śmiertelnego ciosu w głowę. I nagle stała się rzecz niespodziewana.
Z lasu zaczęli wybiegać krasnoludzcy wojownicy w kolczugach
i hełmach. Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się na Errtu
i zmietli potężnego demona z ciała Bruenora Battlehammera.
-Cholera! Nie wierzę własnym oczom! - wrzasnął poobijany
Bruenor.
-Witaj, mój krewniaku! - stary Gandalug znalazł czas na
uściski i całusy.
-Nie teraz! Jasna cholera, przydacie się nam w boju!
Jednak Balor bez większego problemu roztrącił grupkę stojących
mu na drodze rębajłów. Z lasu dał się słyszeć odgłos barbarzyńskiego
rogu. Wojownicy z Klanu Rysia przerazili się sylwetki demona,
ale, za wzorem swojego rannego wodza, rzucili w kierunku
Errtu z bojowymi okrzykami. Akar Kessel dokańczał swoją
inkantację, obiegając walczących wokoło i rysując w śniegu
magiczny krąg. Catti-Brie szła za nim krok w krok, szyjąc
do Errtu ze swego magicznego łuku. Drizzt dołączył do dzielnych
Krasnoludów, choć powoli brakowało mu sił. Barbarzyńcy ciskali
włócznie, cięli toporami i kłuli oszczepami, ale niewiele
mogli wskórać przeciw brutalnej potędze Errtu. Jednak Balor
zdawał się powoli tracić rezon, choć stos rannych i zabitych
powiększał się z każdą chwilą. Kiedy zaklęcie Akara Kessela
było na wykończeniu, Errtu spostrzegł, że wprowadzono go
w pułapkę. Rzucił się wściekle w kierunku maga, ale czar
już działał. Zebrani widzieli, jak demon staje w miejscu
i zastyga w dzikiej postawie. Tylko ślepia płonęły mu jak
zawsze.
Akar Kessel liczył na swoje umiejętności. Teraz nie był
już zresztą sam na sam z demonem. On go przyzwał i on mógł
odwołać Balora z powrotem do Otchłani. Od tego zależało
jego życie.
-ODDAM CI CRENSHINIBON! - warknął Errtu, uśmiechając się
krzywo i obnażając setki długich czarnych kłów. -WYPUŚĆ
MNIE!
-Crenshinibon... - wyszeptał Kessel.
W tym momencie mentalny atak Odłamka skupił się na jego
umyśle. Crenshinibon zajaśniał i uniósł się w powietrze,
a krąg wokół demona zapłonął i zaczął pękać. Errtu ruszył
w kierunku Kessela, a Krasnoludy i wojownicy Klanu Rysia
zastąpili mu drogę. To była sekunda, w której nikt nie wiedział,
co dokładnie się stało. Odłamek pękł na tysiąc kawałków,
Kessel upadł na ziemię z agonicznym krzykiem, a Errtu zniknął
w kłębach płomieni i dymu. Wulfgar stał nad szczątkami Crenshinibona,
dzierżąc w ręku zakrwawiony Aegis-Fang.
-Tempos... - wyszeptał i padł na ziemię.
Stumpet Rakingclaw znała się na leczeniu, a moc bogów była
z nią. Dlatego tylko trzy dni zajęły krasnoludzkiej kapłance
modlitwy nad poranionym ciałem starego Wulfgara. Choć nie
wszyscy wodzowie Klanów znali dobrze tego człowieka-legendę,
opowieści o tym, czego dokonał, szybko rozeszły się po całym
polu bitwy. Oto bowiem, po zniszczeniu Odłamka i odesłaniu
demona z powrotem do Otchłani, wszyscy Orkowie i inne bestie
rozpierzchli się wokoło, zawodząc wniebogłosy i pozostawiając
rannych i umęczonych zwycięzców samych w pełnej trupów dolinie.
Nikt nie wiedział, dlaczego pękł Odłamek. Mówiono, że, gdy
Wulfgar uderzał w kryształ, moc i błogosławieństwo Temposa
było z nim.
Bruenor Battlehammer opowiedział wodzom barbarzyńskich plemion
o wszystkich dokonaniach Wulfgara - te opowieści umilały
czas oczekiwania na wyzdrowienie bohatera. Kiedy trzeciego
dnia Stumpet, blada i zgarbiona, opuściła jego namiot, wydawało
się, że przynosi najgorsze wieści. Chwilę później jednak
Wulfgar pojawił się w wejściu i, choć obolały i cały w bandażach,
pozdrowił zebranych wokół wojowników licznych plemion i
przywitał się z płaczącymi rzewnie przyjaciółmi. Chociaż
Regis zasadniczo nie brał udziału w bitwie, pojawił się
akurat na czas fiesty, którą zorganizowały rezolutne Krasnoludy,
przynosząc do obozu Klanu Szarego Wilka beczki wina i mięsiwo
ze swoich ukrytych tuneli. Stary Kierstaad dziwił się co
nie miara, że udało się im wykopać tajemną podziemną drogę
z Kopca Kelvina aż na południowy kraniec Rzeki Shaengarne.
Tak długo niedowierzał zapewnieniom Bruenora i innych, że
w końcu zdecydowano się pokazać wodzowi tajemnice brodatego
ludu.
Następnego dnia klanowa Rada Wojowników, zebrana w odnowionym
Hengorot, uchwaliła decyzję o zjednoczeniu przetrzebionych
okrutnymi bitwami barbarzyńskich plemion. Nowym wodzem i
królem wszystkich barbarzyńców ogłoszono Wulfgara, który
przyjął ten niezwykły zaszczyt na prośbę ukochanej Catti-Brie.
Do końca życia miał pozostać największym spośród swego ludu
- żywą legendą, którą będzie pamiętać wielu, długo po jego
śmierci.
Siedziałem przy ognisku ze wszystkimi sławnymi bohaterami,
jakich znacie z opowieści i książek. Wulfgar ze spokojem
pałaszował świeżo upieczoną rybę, a Bruenor gawędził z Ulfagarem
i Kierstaadem o krasnoludzkich dokonaniach w Mithrilowej
Hali. Od czasu do czasu stary Gandalug Battlehammer wtrącał
do rozmowy coś od siebie, ale ogółem młodszy z brodaczy
nie pozwalał krewnemu dojść do słowa. Drizzt siedział spokojnie
i gładził lśniącą onyksową statuetkę czarnej pantery - Guenhwyvar.
-Wiecie, tak po prawdzie, nie wszyscy z Klanu Szarego Wilka
to barbarzyńcy. - odezwał się Rjekan. Siedząca u jego boku
Uvien uśmiechnęła się i mrugnęła do mnie.
-Tak? - zapytał Bruenor. -To macie tu kogoś cywilizowanego?
- parsknął i rozejrzał się. -A kto to taki? Przecież wokoło
same zakazane...
Catti-Brie grzecznie chrząknęła, a Rjekan roześmiał się.
Potem spojrzał smutno na mnie i wskazał palcem w moją stronę.
-Ten tutaj to południowiec. Szedł z luskańską karawaną kupiecką.
Zabiliśmy jego przyjaciela... On jednak przeżył i, pokonując
mnie w boju, udowodnił, że jest godny nazywania wojownikiem.
Wszyscy zamilkli, a ja poczułem się nieswojo, kiedy oczy
bohaterów skupiły się na mnie. -A więc nie czujesz żalu
do tych, którzy zrobili ci źle? - zapytał Wulfgar, patrząc
mi w oczy. Spojrzałem na uśmiechniętego Ulfagara i na przepiękną
Uvien.
-Znalazłem tutaj nowych przyjaciół... i coś więcej.
Rjekan popatrzył na mnie groźnie i znowu się roześmiał.
Uvien nic nie mówiła.
-Przykro mi, wasza wysokość, ale nie mogę też zostać twoim
poddanym. - powiedziałem do Wulfgara, wywołując powszechne
zainteresowanie. Nawet gruby Regis przestał w tej chwili
kłapać jadaczką.
-Co masz na myśli? - zapytała Catti-Brie. Drizzt pokiwał
tylko głową, jakby doskonale mnie rozumiał.
-Nadchodzi dla mnie czas wędrówki i pustelni. Udaję się
do Lodowca Reghed. Nie pozostanę więc w waszym Klanie.
-Tam zabiliśmy Mroźną Śmierć. - Wulfgar spojrzał na Drizzta
i zagłębił we wspomnieniach.
-Pozostaje mi tylko życzyć ci powodzenia. Obyś znalazł przygodę
swojego życia.
-Tak, ta przygoda dopiero się zaczyna. - powiedział tajemniczo
Drow.
-A jak masz właściwie na imię? - zagadnął stary Gandalug.
Wszystkich nagle olśniło. Żaden z zebranych, od barbarzyńców
po bohaterów Doliny Lodowego Wichru, nie usłyszał nigdy,
jak się nazywałem.
Chwilę zajęło mi udzielenie odpowiedzi.
-Jestem Bregan. Na pamiątkę dobrego przyjaciela.
I z tym imieniem rozpocząłem nowe życie.