Zbiór Opowieści z Doliny

 

ŚNIEŻYCA

Część I opowieści z Doliny


Byliśmy częścią karawany ciągnącej z odległego Luskanu. Wiozła ona bogate płótna i dzieła sztuki, za które tutaj, na północy, u bardziej skorych do wydania pieniędzy, dostać mieliśmy krocie, jako zapłatę za ochronę wędrujących kupców. Zmierzaliśmy w stronę Dziesięciu Miast Doliny Lodowego Wichru, a dokładniej ku Bryn Shander, miasta powszechnie znanego w Krainach jako stolica Dekapolis - jeśli to pustkowie w ogóle mogło posiadać jakąkolwiek stolicę. W pokrytej skorupą śniegu i lodu, pustej i wietrznej tundrze, pośród ziem zajmowanych od wieków przez nieliczne już w tych latach barbarzyńskie plemiona Doliny, szliśmy ku nadchodzącej przygodzie. Nieujarzmiona Północ miała nam wiele do zaoferowania, choć zdobycie tych wszystkich skarbów, o których prawiły tutejsze legendy, nie było wcale łatwe - o czym doskonale wiedział każdy z nas.


Rankiem, następnego dnia o pełnym świcie, napotkaliśmy na swojej drodze zmasakrowane szczątki człowieka, przykryte zmarzniętą bryłą lodu.
-Zagryziony. - mówił do mnie mój towarzysz, Bregan, gdy patrzyliśmy na widmo ludzkiego życia, leżące pod naszymi stopami, choć ja nie słuchałem dokładnie jego słów. To coś, co teraz przypominało raczej bryłę zmarzniętego ciała, a nie istotę żywą, miało rozgryzioną całą szyję, a także poorany zębami lub pazurami kark i głowę w okolicach oczu. Upiorny widok.
Byliśmy na czele kolumny, a więc kupcy z karawany ze swoim dobytkiem jechali gdzieś za nami. Znajdowali się jeszcze daleko, więc Bregan zsiadł z konia, by bliżej przyjrzeć się trupowi. Skruszywszy uprzednio butem grupą warstwę lodu przykrywającą zwłoki, dotknął palcami zmarzniętej głowy martwego, ale zaraz z sykiem odsunął dłoń, ponieważ palce zaczęły mu przymarzać do zimnej skorupy, która przykryła ciało. Ja również zszedłem z wierzchowca i pomogłem mu w oględzinach.
-To kobieta. - powiedział, kiedy odkryliśmy już dobrze zachowane szczątki na tyle, iż mogliśmy w miarę dokładnie rozpoznać ich kształty.
-To tylko zmarznięty szkielet, nic więcej. - rzekłem i zacisnąłem wargi. Zdałem sobie sprawę, że zachowuję się jak tchórz. Spojrzałem przed siebie, na wielką zaspę, przegradzającą nam drogę, przez którą musieliśmy się przeprawić, aby móc poruszać się dalej ku północy.
-Próbujesz zagłuszyć własne nerwy. - Bregan spojrzał na mnie przenikliwym spojrzeniem.
-W kościach czuję, że gdzieś tam czeka nas śmierć. - odparłem, po czym zdumiałem się, ponieważ sam nie poznałem barwy swojego głosu.
Potężny mężczyzna obok mnie, przykryty grubymi warstwami skór, który od lat był mi towarzyszem podróży, nie odpowiedział, tylko wpatrywał się bez przerwy w zmasakrowane ciało, bez powodzenia próbując szukać jakichkolwiek śladów, świadczących o tym, co wydarzyło się w ten dzień, gdy umarła leżąca przed nami kobieta...


To było dalej o kilka zasp i utyskiwań na bolące nogi. Karawana jechała blisko, ponieważ w takiej zawiei jak ta, musieliśmy wszyscy trzymać się razem, aby nie zgubić drogi i nie stracić z oczu towarzyszy podróży. Napastników, którzy się pojawili znikąd, było ze dwudziestu. Jechali na wilkach, obleczeni w skóry, w rękach trzymając lśniące jak odłamki lodu miecze. Pierwsze strzały posypały się na wozy, kiedy śnieg uderzający prosto w nas sypał woźnicom i najemnikom w oczy. Przez odgłos zamieci usłyszałem słowa mojego przyjaciela, który wołał:
-Zostańcie razem! Nie oddalajcie się! Zagryzą was, jeśli...
Strzała wbiła się w jego pierś, i te ostatnie słowa, jakie wypowiedział, zamilkły wraz z jego życiem, gdy zwalił się z hukiem z konia tuż pod koła przejeżdżającego po rozdeptanym śniegu wozu. Wrzeszczałem ile sił w płucach, aby dali mi łuk. Niestety, jakiś osiłek w skórze białego niedźwiedzia zrzucił mnie z konia, zanim zdążyłem zorientować się, że karawaniarze poddają się już atakującym, a najemnicy wokół mnie mają własne problemy, którymi muszą się teraz zająć... Wielki mężczyzna w skórach chwycił za cugle i ściągnął głowę konia tak brutalnie, że wierzchowiec parsknął z dezaprobatą, zaś potem poczułem tylko, że wypadam z siodła i ląduję na mokrym śniegu, a barbarzyńca przyciska mi swoją broń do gardła i coś woła. Jego wilk wgryzał się już w brzuch mojego wierzgającego konia. Place miałem zdrętwiałe, a napastnik trzymał mnie tak mocno, że nie mogłem za nic dobyć wiszącej mi u pasa broni. Przez płatki śniegu na mych policzkach i oczach dostrzegłem potężną bliznę, która przecinała mu pierś przez całą jej szerokość. Krzyczał do mnie, a ja musiałem się bardzo skupić, by rozróżnić jego słowa, poprzez odgłosy bitwy i jęki walczących, oraz zawodzenie śnieżnej burzy panującej wokół nas.
-Przystąp do mego ludu, albo zgiń! Stań się jeńcem Klanu Szarego Wilka, lub oddaj nam swe życie!
Przez moment zastanawiałem się nad odpowiedzią, ale potem przypomniałem sobie, że te psy nie miały litości dla Bregana... Naplułem mu w twarz wszystkim, co miałem w ustach. Paskudny pocisk spadł mu na skroń i przykrył oko, ale barbarzyńca starł go niecierpliwie swoją prawą dłonią, w której trzymał zakrzywiony i brudny od krwi miecz.
-Nigdy... - wycharczałem, a on wyśmiał mnie w żywe oczy.
Kiedy przykładał zimne ostrze miecza do mojego gardła, czułem, jak wszystkie członki drętwieją mi z przerażenia. Wymamrotałem ledwie słowa, które wtedy ocaliły mi życie.
-Poddaję się.
On nie czekał ani chwili. Ujął mnie w pół, po czym podniósł do góry i postawił na chwiejące się nogi. Wilki wokoło pożerały lub ścigały przerażone konie, a barbarzyńcy zabijali albo brali do niewoli moich towarzyszy. Ciała Bregana nie mogłem nigdzie dostrzec. Za parę dni przykryje je lód, tak jak tę kobietę, którą znaleźliśmy na naszej drodze jakąś godzinę temu.
-Czy to normalne u was, że tak witacie przyjezdnych, wy paskudni synowie orków? - z początku chciałem być miły, ale desperacja i żal przyćmiły me zmysły, dlatego do głowy nie przychodziło mi nic poza wyzwiskami.
-Prawo krwi. - rzekł do mnie łamanym wspólnym i uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie. -Wy giniecie, a my bierzemy wasze bogactwa do swojego domu, albo was jako jeńców, jeśli się poddacie.
-Skoro znasz mój język i potrafisz się nim posługiwać, musisz być wyjątkowo rozgarnięty jak na barbarzyńcę. - obelgę rzuciłem na oślep, ale nie wyglądał na specjalnie urażonego.
Po kilku chwilach rozglądania się i łapania do w usta haustów zimnego powietrza ze śniegiem, zrozumiałem jaki mnie czeka los. Kiedy odwróciłem się do barbarzyńcy, wyglądał na rozbawionego moim wyrazem twarzy.
-Co jest? Chciałbyś mnie może przywitać i zaprosić do swojego domu, o wielki wojowniku z Klanu Zdechłego Kundla? - mówiłem przez zaciśnięte zęby, w ręku trzymając własny miecz, który wyjąłem niepostrzeżenie.
Nie spodziewałem się, że mi odpowie.
-Tak. - rzekł, po czym uderzył mnie w skroń z taką siłą, że pociemniało mi w oczach. Upadłem na ziemię, a miecz, który upuściłem, zatonął gdzieś w śniegu.
-Witaj w Dolinie. - kiedy po raz kolejny zbliżał ku mnie własne ostrze, przeszyła mnie fala mdłego strachu i zwątpienia, ponieważ coś mi mówiło, że tym razem dumny wojownik zamierza użyć na mnie swej broni w sposób, do jakiego została ona stworzona... Ostatnie chwile życia przeleciały mi szybko przed oczami, a potem widziałem już tylko krew...


WYBÓR
Część II opowieści z Doliny


Obudziłem się, przykryty ciepłymi kocami, w pomieszczeniu, którego w pierwszej chwili nie potrafiłem rozpoznać. Był to namiot wyłożony skórami, jak się przekonałem po chwili potrzebnej na rozeznanie w otoczeniu. Na ścianach umieszczono w nim liczne futra zwierząt zamieszkujących Góry Grzbietu Świata i tundrowe okolice Doliny Lodowego Wichru - rozpoznawałem w mroku kształty futer białych i brunatnych niedźwiedzi, zajęcy i śnieżnych lisów wykurzonych ze swych nor. W środku nie było nikogo, na zewnątrz słyszałem gwar jakiejś biesiady. Dobiegały do mych uszu głosy wielu mężczyzn, a także świsty wiatru hulającego pośród śniegów doliny. Miałem przynajmniej nadzieję, że wciąż znajdowałem się w Dolinie Lodowego Wichru... O ile nie odbyłem podróży w dalsze jakieś zakątki Faerunu...
Namiot pachniał starymi skórami i dymem. Musiano zapalać w środku ogniska, by ogrzać się w ich cieple, kiedy na zewnątrz panowały zimne noce takie jak ta... Przez lekko uchylone poły owego schronienia przed chłodem, w jakim się znajdowałem, widziałem, że na zewnątrz panował mrok. Zapadła noc, a ja najwyraźniej przebudziłem się z bardzo długiego snu. Co ciekawe - z początku nie wiedziałem, czemu tak paskudnie bolała mnie głowa... Poczułem jednak, że nałożono mi na nią solidny opatrunek, co zaciekawiło mnie jeszcze bardziej.
-A więc... więc była bitwa. I...
Gdy przypomniałem sobie, że podróżowałem jako jeden z ochroniarzy karawany luskańskiej, wiozącej dobra do Bryn Shander w Dekapolis, reszta wydarzeń zeszłego lub trwającego jeszcze dnia zjawiła się w mej pamięci prawie natychmiastowo. Mój przyjaciel i wieloletni towarzysz podróży... Bregan z Grunwaldu - nie żył, zabity przez napadających na przejezdnych podróżnych, barbarzyńców z jakiegoś klanu północy, który...
Klan Szarego Wilka. - jego nazwę też przypomniałem sobie dosyć szybko.
A więc postanowili oszczędzić mnie? - zastanawiałem się. -Dlaczego? - nie mogłem zrozumieć.
Pamiętałem jednego z wojowników, którego nagie ostrze, trzymane przezeń w dłoni, zbliżało się do mej szyi, bez wątpienia mając na celu zadać mi rychłą śmierć. To było tak niedawno. Jakby wszystko działo się chwilę, sekundę temu... A teraz leżałem tu, z opatrunkiem na głowie i przykryty ciepłymi kocami...
-Powinienem zginąć jak inni. Czemu więc żyję? - myślałem głośno, wypowiadając te słowa jakby sam do siebie, choć przecież nie mogłem udzielać sobie odpowiedzi na własne pytania.
-Powinieneś, w istocie - nieoczekiwany głos dobiegł na pewno z zewnątrz, choć mówiąca postać znajdowała się bardzo blisko wejścia do namiotu. Wkrótce pojawił się więc spodziewany gość - blondwłosy, potężny wojownik odziany w grube futra, z mieczem u wiązanego niezdarnie, skórzanego pasa - praktycznie takim samym jak ten, który jeszcze jakiś czas temu mógł pozbawić mnie miejsca na tym świecie i zaprowadzić ku niebiesiom lub w nieco mniej przyjazne miejsce - tyle że z ręki innego barbarzyńcy.
Wstałem, odsłaniając się spod koców jakimi byłem przykryty, i przyjrzałem się uważniej wojownikowi, który również mierzył mnie przez jakiś czas wnikliwym spojrzeniem. Kiedy już nie mogłem wytrzymać ciszy, jaka panowała, spróbowałem dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodziło - sprawa ta istotnie wielce mnie bowiem nurtowała.
-Czego ode mnie żądacie? - zapytałem, rozglądając się po namiocie w poszukiwaniu ewentualnego środka obrony przed uzbrojonym napastnikiem. Niestety, znalazłem tylko sterty koców i skóry wywieszone na ściankach - w środku nie było nic, co mogłoby mi pomóc w razie potrzeby. -Dlaczego stoję tutaj, skoro rzekomo powinienem już nie żyć? Czy postanowiliście oszczędzić mnie, zamiast zadać mi śmierć?
-Spokojnie. - odparł tamten. -Niczego od ciebie nie chcemy, przynajmniej na razie. Twoje życie jest dla nas cenne, podobnie jak życie każdego jeńca, znajdującego się w naszych rękach.
Mówił bardzo powoli, wyraźnie cedząc słowa i nie rzucając ich na wiatr. Poza tym, posiadał zdecydowany dialekt północny, znacznie twardszy od tego, jakim posługiwano się w okolicach, w których się wychowałem.
-Jesteś bowiem jeńcem Klanu Szarego Wilka, o czym zapewne sam już dobrze wiesz. - poinformował mnie poważnym tonem.
-Napadliście na nas. - stwierdziłem bezsprzeczny fakt, nie dający mi spokoju od momentu, w którym przypomniałem sobie, co wydarzyło się tego nieszczęsnego dnia, w czas śnieżycy, gdy...
Potężny barbarzyńca nie odpowiedział mi. Patrzył na mnie tylko swoimi przejrzystymi, niebieskimi oczyma i uśmiechał się.
-Zabiliście mojego przyjaciela. Kupcy... najemnicy... wszyscy...
-Wszyscy pojmani lub martwi. Nie mylisz się. - powiedział ze spokojem, nadal się uśmiechając. -Jednak ty, jako jeden z niewielu walczących przeciw nam, dostąpiłeś zaszczytu pozostania u nas w niewoli.
-Coś mi się nie wydaje, by z takimi wygodami traktowało się u was zwyczajowo jeńców. Więc czemu mnie oszczędziliście?
-Trudne pytanie. To nie moja sprawa. Ja cię tylko pilnuję.
-Tutaj? W tym ciepłym namiocie? Po co zwykłemu jeńcowi takie wygody?
Rozejrzałem się z niedowierzaniem wokoło, jakby na poparcie mych słów. Nie trafiły one jednak do potężnego wojownika.
-Wolisz na zewnątrz? Tu przynajmniej nie zamarzniesz. - stwierdził oczywisty fakt.
-Być może... - przytaknąłem. -Lecz wciąż nie rozumiem sensu tego wszystkiego. Owszem, żyję, z czego powinienem się może i cieszyć, ale...
-Powinieneś być wdzięczny Rjekanowi.
-Komu?
-Rjekan. To on cię oszczędził.
-W porządku. Czy nie wiesz jednak może przypadkiem, dlaczego nie oszczędził Bregana?
Tym razem to on nie wiedział zapewne o kim mówię, lecz nie przejął się tym zbytnio.
-Zapewne, ten o którym mówisz, był mniej uległy niż ty sam.
Parsknąłem śmiechem, od czego zabolała mnie głowa w miejscu, gdzie zostałem niedawno uderzony...
-O ile sobie przypominam, chciałem pchnąć mieczem tego paskudnego draba, co to proponował mi poddanie się i pójście do was w niewolę. Istotnie więc - okazałem się bardzo uległy, bez wątpienia...
Złotowłosy wojownik popatrzył na mnie uważnie, mrugając ciężkimi powiekami. Na moment zaczął oddychać gwałtowniej niż dotąd, lecz potem nieco się uspokoił i nabrał powagi. Znowu mówił do mnie tym samym, wyjątkowo łagodnym tonem, choć w oczach miał wyraźny gniew, którego nie udało mu się stłumić do końca.
-To nie był Rjekan, cudzoziemcze. To nie o nim mówię.
-Kimkolwiek on był... pragnę jego śmierci. Tak jak każdego z was.
-Postępujesz bezmyślnie. Czy naprawdę zdaje ci się, że jesteś aż tak potężny, by pokonać wojowników naszego Klanu? Jesteś sam jeden - bez broni. Jesteś zdany na naszą łaskę. -Barbarzyńca cedził słowa, rzucając przy tym gniewne spojrzenia i mrugając zażarcie.
-Nie... zdaję sobie sprawę, że was nie pokonam... sam... Lecz wolę bohaterską śmierć od niewoli. - odpowiedziałem zuchwale.
-Ależ, jesteś jak najbardziej wolny, zapewniam cię! - zakomunikował mi niespodziewanie mój rozmówca. -Nie jesteś nam niezbędny, więc jeśli chcesz, możesz odejść w każdej chwili. W takim czy innym sensie...
-Dlaczego więc trzymacie mnie w swoim obozie? Czy nie lepiej byłoby po prostu mnie zostawić?
-Wciąż możesz stać się naszym bratem krwi.
Odpowiedź ta nie zaskoczyła mnie specjalnie, ponieważ taki układ spraw już mi wcześniej proponowano, w nieco mniej przyjaznych okolicznościach. Nie rozmyślałem też długo nad swoją własną ripostą, której zapragnąłem udzielić złotowłosemu strażnikowi.
-Nigdy. Zabiliście mojego brata. - powiedziałem.
-Teraz możesz stać się naszym bratem. Zapomnij o przeszłości. Rozpocznij nowe życie.
-Czy to zgodne jest z klanowymi tradycjami? - zapytałem z ironią. -... by przyłączać byle kogo do zgrupowania wojowników czystej krwi - jak wy?
-Nie.
Przez chwilę barbarzyńca milczał. Na zewnątrz słychać było tylko wiatr hulający po tundrze i odgłosy biesiady panującej w obozowisku. Kiedy znowu otworzył usta, aby mówić, przykryłem się szczelniej swoimi nakryciami, aby nie zgubić resztek ciepła, które szybko umykały z mego ciała.
-Brakuje nam wojowników. Klan Wilka się rozpada. Inne Klany toczą z nami wojny.
-A wy napadacie na karawany kupieckie. - przerwałem, dając mu powód do myślenia. On jednak nie czekał z dalszymi słowami, jakby mój argument nie miał dlań znaczenia w obliczu panujących okoliczności.
-Potrzebujemy zapasów żywności, a w wolnych miastach nie możemy ich zdobyć.
-Brakuje wam też pewnie pieniędzy... - stwierdziłem.
Człowiek północy pokiwał głową.
-My nie mieliśmy żadnych zapasów żywności, poza zaopatrzeniem na drogę. - odparłem na to, co mówił uprzednio.
-Dlatego zostawiliśmy wasze wozy...
-Nasze wozy tak... lecz nie nas... - Byłem wściekły na bezmyślność, jaka biła z wypowiedzi złotowłosego wojownika Klanu. -Czy nie możecie po prostu polować? - spytałem, tłumiąc w sobie nagły gniew.
-Stada reniferów na dalekiej północy, blisko morza, są ostatnio bardzo nieliczne i trudne do wytropienia. Wszystkie znane szlaki zaś, którymi co roku podążają zwierzęta, zajął i obstawił nasz wróg. W górach czeka nas jedynie śmierć, ponieważ zwiadowcy donoszą nam o goblińskich hordach panoszących się po Grzbiecie Świata. W tundrze zaś, wszystko, co nam bliskie, to śnieg i wyjący wiatr, oraz wilki, które są równie zdesperowane i głodne co my. Tylko kupcy mogą zapewnić nam zapasy potrzebne do przeżycia.
-Zamiast zabijać, moglibyście więc z nimi handlować.
-Nie mamy czym. Starszyzna klanowa nie pozwala zresztą zadawać się z ludźmi z południa. Twierdzą, że musimy rozmawiać z nimi siłą, ponieważ są najeźdźcami, którzy wypychają barbarzyńców z ich ojczystej ziemi.
-Być może to prawda, ale w taki sposób sami doprowadzacie się do zagłady. Poza tym - zabijacie też pojedynczych podróżnych. Czy naprawdę jesteście aż tak zdesperowani, że musicie napadać na każdego na drogach?
Mężczyzna zdawał się nie rozumieć co do niego mówię.
-Nieprawdą jest to, co prawisz. Pojedynczych podróżnych puszczamy wolno. Zresztą, ostatnio jest ich coraz mniej na szlakach prowadzących do cywilizowanego Dekapolis.
-A martwa kobieta na drodze? Zmarznięte ciało, które znaleźliśmy tuż przed miejscem, w jakim na nas napadliście? Co powiesz na to?
-Nie wiem, o co ci chodzi, cudzoziemcze. Nie zabiliśmy żadnej kobiety. Może jakieś zwiadowcze grupy zapuszczały się samotnie na szlak, ale...
Przerwałem mu gwałtownym wyciągnięciem dłoni.
-Jeśli odmówię przystąpienia do was, co mi uczynicie? Czy zabijecie mnie, ponieważ jestem człowiekiem nie pochodzącym z tych ziem? Nie pojmuję, dlaczego na normalnych warunkach nie możecie zawrzeć ugody z ludźmi z Doliny. Zabijanie nie jest rozwiązaniem! Prędzej czy później zapłacicie za swoje czyny. Musicie to zrozumieć.
-Normalne warunki już nie istnieją. Dekapolis wypowiedziało nam wojnę, podobnie jak nasi bracia z innych Klanów. Nie mamy już sojuszników na północy, ani nigdzie indziej.
-Z tego, co wiem, to już któraś taka wojna w historii Doliny. I pewnie równie niewiele znacząca co poprzednie...
Moje słowa wyraźnie uderzyły mego rozmówcę. Wściekł się niespodziewanie tak bardzo, że wszedł do namiotu cały, choć dotąd stał tylko u wejścia, i schwycił mnie za ramiona, potrząsając mną mocno, jakbym zupełnie nic nie ważył w jego potężnych łapskach.
-Ostatnia wojna zgubiła połowę północnych Klanów. Nie mów więc, że nie miała znaczenia.
-Sami ją zaczęliście. Nie jest to winą ludzi, że ich napadacie. Oni się jedynie bronią przed wami. To wy jesteście najeźdźcami, nie mieszkańcy wolnych miast i kupcy z południa.
Moje argumenty widać trafiły do wojownika, ponieważ puścił mnie i rozejrzał się tylko bezradnie wokoło. To, co mu mówiłem, było oczywistą prawdą, choć zapewne nie chciał jej przyjąć łatwo do siebie.
-Za dużo już zostało powiedziane. - rzekł po dłuższej chwili milczenia, w trakcie której przygrywał nam do towarzystwa jedynie natrętny świst szalejącego na zewnątrz wichru.
-Staniesz się jednym z nas, lub zginiesz na tundrze. Bądź rozważny i wiedz, że nie musimy udzielać ci takiej oferty. Ani tobie, ani żadnemu z naszych jeńców.
-Potrzebujecie silnych mężczyzn do opieki nad słabszymi w Klanie. Wasze wilki niewiele się zdają, jeśli chodzi o zdobywanie pożywienia, czy tak?
-Problem w tym, że nie mają już na co polować.
-Zawsze możecie łowić ryby. - zaśmiałem się.
Wojownik zawtórował mi do śmiechu. Po chwili jednak zasępił się, a potem zobaczyłem, że na jego twarzy zapłonął nagły jakiś, nieoczekiwany gniew, nie wiadomo czym spowodowany.
-Jesteś bardzo zuchwały jak na człowieka w niewoli. Myślisz, że rozwiążesz wszystkie nasze problemy, czyniąc nam jednocześnie łaskę ze swojej obecności? Jak na razie sprawiasz nam jedynie kłopot.
-Dopóki ten... Rjekan nie postanowi inaczej, mniemam, iż pozostanę żywy. Poza tym... to nie ja jestem od rozwiązywania problemów waszego stada.
Barbarzyńca wyjął zakrzywiony miecz i wbił go przede mną w ziemię z impetem i złością, przebijając skóry, którymi było wyłożone podłoże.
-Rjekan nic nie znaczy przy starszyźnie klanu! - prawie napluł mi w brodę, krzycząc wniebogłosy. Chwilę później opamiętał się i mówił ciszej nieco. -Mogę wpłynąć na nich, aby spuścili na ciebie wyrok śmierci. Nie przyjdzie im to trudno, biorąc pod uwagę, że jesteś nam nieprzychylny i bardzo się stawiasz.
Wojownik uśmiechnął się paskudnie, a ja nie czułem się już tak pewnie jak jeszcze przed chwilą.
-Czego ode mnie chcecie? - spytałem nieco zbyt żałośnie.
-Jutro ruszamy w stronę Morza Ruchomego Lodu, w poszukiwaniu obozów naszych wrogów do zgrabienia. Potrzeba nam skór, broni i pożywienia na następne tygodnie ciężkiej zimy. Może natrafimy też na wędrowne renifery i los się do nas uśmiechnie? Lepiej, w każdym razie, podejmij do tego czasu odpowiednią decyzję na temat swojego dalszego losu. Opornych i słabych zostawimy na szlaku, zaś tych, którzy oddadzą się naszej woli, wynagrodzimy długim życiem i tytułami klanowymi. Zastanów się, co bardziej ważne jest dla ciebie - życie, czy honor i głupota, jaka ci teraz przyświeca. Masz całą noc na postanowienie. Pozostawiam cię z twoimi wyborami. Wybierz dobrze. - Barbarzyńca zamyślił się na moment, jednocześnie schwycił rękojeść miecza w obie dłonie, wyjął go z ziemi, wsadził za pas i powiedział. -Wybierz, albo zgiń. -I odszedł, pozostawiając mnie sam na sam z hulającym wiatrem i z moimi myślami.


Rankiem obozowisko budziło się do życia - niektórzy już poszli w drogę, inni dopiero co zbierali się ku podróży. Zwiadowcy z wilkami ruszyli przodem, potem zaś, za nimi, potoczyła się cała reszta. Ludzie rozbierali namioty, kładli skóry na grzbietach tych kilku koni pozostałych jeszcze z naszej karawany, i pakowali je do własnych tobołów, w których dotąd trzymali wszystko, co należało do obozu. Zobaczyłem wtenczas paru znajomych najemników i ze trzech kupczyków z naszej grupki, ale zdawało mi się, że niewielu z nich cieszyło się z tego, iż podczas napadu faktycznie ich oszczędzono. Wydawało się, że przed barbarzyńcami rysowała się długa, mozolna i pełna trudów wędrówka, w której my wszyscy, bądź co bądź, musieliśmy również uczestniczyć. Nie dla każdego takie życie malowało się w obiecujących barwach. Większość z nas straciła więcej niż kiedykolwiek wcześniej...
Mój znajomy - Ulfagar - jak się później przedstawił, odwiedził mnie ponownie jeszcze nad ranem, kiedy wstawał dopiero świt. Mówił mi wtenczas o tymczasowych zarządzeniach przywódców Klanu względem mnie i moich pobratymców, i o tym, że wkrótce stanę wraz ze wszystkimi pojmanymi, przed zgromadzeniem starszyzny Wilków. Mieli oni rozsądzić o naszym przyszłym losie i o ewentualnej przydatności jako wojowników oraz członków barbarzyńskiej watahy. Do siedziby Klanu było jednak ze dwa dni drogi przez tundrę, a więc na razie nie zaprzątałem sobie głowy rozmyślaniem nad mą przyszłością, która i tak miała się okazać wkrótce, bez najmniejszego wpływu mnie samego...
Po spożyciu szybkiego posiłku złożonego z kawałków surowego mięsiwa oraz chłodnej wody do popicia, i po zmienieniu opatrunku na głowie (mimo wszystko mocno oberwałem w nią w trakcie niedawnego napadu - pozostał spory guz, który należało co jakiś czas opatrywać), zebrałem cały namiot, w którym mnie ułożono w nocy, i z pomocą Ulfagara, upchnąłem wszystko to w jeden pokaźny wór, który nakazano mi potem nieść na plecach przez całą drogę.
Wędrówka była z początku łatwa, zaś rześkie powietrze doliny dodawało nam sił w stawianiu kolejnych kroków, lecz z godziny na godzinę pakunek ciążył mi coraz bardziej, wiatr doskwierał coraz mocniej, a nogi odmawiały posłuszeństwa z każdą kolejną chwilą. Idący obok mnie, przede mną i za mną wojownicy nie wydawali się być strudzeni podróżą, ale mnie samemu zdecydowanie brakowało konia, który mógłby powieźć me zbolałe ciało na swym grzbiecie aż do wyznaczonego celu. Kiedy wieczorem zatrzymaliśmy się na postój blisko wielkiego zmarzłego jeziora, w którym barbarzyńcy nałapali kilka pstrągów kostkogłowych na kolację, padałem już sam ze zmęczenia. Tym razem nie mieliśmy czasu na rozkładanie namiotów i całego obozu na nowo. Wraz z kolejnym brzaskiem musieliśmy bowiem wstać do dalszej drogi, a więc należało szybko zapaść w sen, by rano obudzić się wypoczętym i gotowym. Ułożono nas - jeńców - blisko jednego z ognisk i przykryto kocami oraz grubymi skórami. Rychło oddaliśmy się w ramiona błogiego spoczynku, pamiętając, że o świcie zbudzimy się w chłodnej rzeczywistości, która dla nas nie będzie już nigdy taka sama jak była dawniej...
W nocy śnił mi się potwór podobny do tych, jakich widziałem za dnia wiele w szeregach barbarzyńców z Klanu. Był on wielkim wilkiem o żółtych ślepiach i paskudnie ostrych zębach. Szczerzył się na mnie, lecz nie pragnął mnie pożreć, o czym skądś wiedziałem - to zaś sprawiało, że nie lękałem się go... może widać to było w jego oczach, które zdradzały coś zupełnie odmiennego niźli mord - coś znacznie mniej pierwotnego... Przemawiał też w znanym mi języku - wyraźnie słyszałem, jak mówił, w przerwach między kolejnymi warknięciami. Kiedy się zbudziłem, dokładnie pamiętałem jego słowa.
-Wybórrr... Jesteś jednym z nas... Wyborrru dokonaj... Albo zgiń...
I wtedy już wiedziałem, że w tym wszystkim, co się stało, jest tylko jedno wyjście, jakie mi pozostało. Żal za stratą przyjaciela nie mógł już nigdy zostać mi wynagrodzony, ale szykowanie zemsty przedłożyłem sobie na później, aby teraz zająć się czymś znacznie istotniejszym. Zamierzałem przeżyć - w świecie surowym i okrutnym - w Dolinie Lodowego Wichru. I to pragnienie zgasiło wszystkie inne wołania, odzywające się wtenczas w mojej niespokojnej duszy. Wpatrując się w dawno już zagasłe ognisko, słyszałem jak obóz barbarzyńców po raz kolejny budził się do nadchodzącej wędrówki. Poganiane wilki ruszały w drogę na przedzie watahy - my mieliśmy się potem udać ich śladami. Szliśmy nadal na północ, zostawiając za sobą dawne życie i wspomnienia, jakie po nim pozostały. Przestało bowiem mieć znaczenie to, co przeminęło... Liczyła się tylko rzeczywistość, i to jej - z konieczności - musieliśmy powierzyć siebie samych. Wybór należał jedynie do nas. I, zaiste, wielkie szczęście mieliśmy, że nam go ofiarowano.



PRÓBA TOPORA
Część III opowieści z Doliny

 

Klan Szarego Wilka miał swą właściwą siedzibę na zachodnim brzegu wielkiej rzeki Shaengarne, biegnącej od gór Grzbietu Świata aż do jeziora Maer Dualdon, gdzie zakładali swoje osady cywilizowani ludzie Dekapolis. Dokładniej, na mapie znajdowała się ona mniej więcej w połowie rzeczywistej długości rzeki. Ich obóz, było to po prostu zwykłe, tundrowe, białe pustkowie, przykryte stwardniałym śniegiem i owiewane lodowym wichrem - rzeka rozlewała się w dolinie tuż obok. Wszędzie stały namioty, płonęły ogniska i chodzili ludzie odziani w skóry. To tutaj po raz pierwszy od długiego czasu poczułem ciepło szałasu i kocy, smak pieczonego mięsa oraz rozgrzewającą moc słodkiego wina, którego szczodrze użyczył mi z własnego bukłaka mój nowy przyjaciel - Ulfagar. Prędko dowiedziałem się, co szykuje na ten i następne dni po naszym przybyciu Wielka Starszyzna Klanowa, zasiadająca w radzie plemienia. Miało się odbyć posiedzenie barbarzyńskich klanów, na które zaproszono wodzów i ich świtę z większości plemion Doliny Lodowego Wichru. Posłowie na wilkach popędzili przez śnieg i lód na spotkanie swym braciom, by zanieść im wieść o zawieszeniu wojny i o uroczystości, którą zaplanowano na omówienie warunków pokojowych między wszystkimi mieszkańcami tej części Faerunu. Ulfagar powiedział, że była to jedyna szansa Klanu Szarego Wilka na przetrwanie w tundrze... Jeśli bowiem wszędzie Wilki miały wrogów - jak mogły być pewne każdej nocy, że obudzą się jeszcze następnego dnia? Nie mogły. Dlatego dzicy zdali się na pokojowe słowa i miód pitny, który miano podać na uczcie podług zwyczaju. I choć miodu mieli mało, sami zdecydowali, że nie będą żłopać własnych trunków, aby mogli napoić wszystkich gości - by tamci nie uznali skromnego przyjęcia za zniewagę i nie wypowiedzieli plemieniu na powrót okrutnej wojny, widząc jego słabość i brak szacunku dla tych, co prawdziwie rządzą Doliną.


Na spotkaniu ze starszyzną byliśmy obecni wszyscy. Siedmiu kupczyków, którzy jako jedyni przeżyli masakrę w czasie śnieżycy i dwunastu najemników, broniących się zażarcie w boju, ale zmuszonych do poddania, gdy tamtego dnia okazało się, że nie mamy już szans. Byłem również i ja - też najemnik, choć nie do końca. Obok mnie stał Rjekan - ten, który postanowił mnie oszczędzić od miecza i spotkania z bogami. I choć od dłuższego czasu starałem się dowiedzieć, czemu zawdzięczam tę dziwną sympatię barbarzyńcy, posępny wojownik milczał jak grób i odzywał się tylko do własnych braci z wilczego plemienia, nigdy nie odpowiadając na moje pytania.
Członkowie starszyzny to byli pomarszczeni, dumni dziadkowie o długich, białych brodach i sępnych spojrzeniach. Nosili grube skóry z wilków, lisów i niedźwiedzi, a na stołach przed sobą położyli miecze i topory, na znak, że są mężami zaprawionymi w boju. Byli dobrze zbudowani - ich umięśnienie wskazywało więc, że spędzili poprzednią część swojego życia na doskonaleniu się w sztuce wojennej.
-To najwspanialsi wojownicy klanowi. - mówił Ulfagar.
Bez wątpienia, skoro dostali się na sam szczyt społeczeństwa tych brutalnych ludzi, gdzie kobiety żyły tylko po to, aby rodzić dzieci, a najlepiej - kolejnych wojowników.
-Jesteście w naszej niewoli, lecz proponujemy wam układ. Silniejsi z was dostąpią zaszczytu dołączenia do naszego klanu. Czy odpowiada wam takie postanowienie? Zawsze możecie odejść lub wybrać inną drogę, ale to, co ofiarujemy, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. - starzec siedzący po środku wydawał się poważnym, ale miłym człowiekiem.
-Gdyby pragnęli odejść, już dawno by ich tu nie było. - Białobrodzi mówili między sobą. Ten, który zwrócił się do nas jako pierwszy, to był Broghar, a drugi zwał się Berngardem Siwym. Reszta miała mniejsze znaczenie, dlatego nie odzywała się bez pytania o radę.
Dziwne tu mają zwyczaje, skoro na siedem osób wśród zgromadzenia rządzącego Klanem, głos mają tylko dwaj, i to tacy, którzy serdecznie siebie nie lubią. Jeśli wśród nich panuje na domiar złego konflikt wewnętrzny, jakie szanse ma ten Klan na przetrwanie w Dolinie? - zastanawiałem się.
-Weźmiecie topory i staniecie do boju przeciw naszym wrogom, kiedy wam rozkażemy. Damy wam możność zapładniania naszych kobiet i czynienia im dzieci, ale tylko wtedy, kiedy zasłużycie się jako wojownicy i ojcowie plemienia. Czy zgadzacie się na to? - Wielki Broghar był może z pozoru łagodny, ale teraz zadawał pytania z surowością w oczach.
Najemnikom spodobała się ta część o zapładnianiu.
-Pochylcie głowy i powiedzcie tak. - polecił nam Rjekan, wielki dowódca zwiadowców.
Na rozkaz młodego wilka pokłoniliśmy się radzie i rzekliśmy, co nam kazano.
-Jest was tutaj dziewiętnastu, choć zapewne mniej będzie zdolnych do walki. Pozostałych uczynimy naszymi sługami i nie będą mogli dostąpić prawa bycia wojownikami. Czeka was wszystkich próba topora, w której wykażecie, na co jesteście zdatni.
Berngard Siwy nie pytał nikogo o zgodę.
Kiedy wyszliśmy, zaczerpnąłem tchu i odlałem się pod drzewem. Potem poszedłem sprawdzić, jaką broń dla mnie szykują.
Skoro to próba topora, pewnie dadzą mi do walki bitewną siekierę. Lepiej pomachać nią trochę i przyzwyczaić się do broni.
Po drodze do namiotu dla jeńców spotkałem Ulfagara przy jego szałasie. Ostrzył zakrzywiony miecz i opierał się o ściankę swojego mieszkania. Kiedy podszedłem bliżej, przerwał i uśmiechnął się na powitanie.
-Czy tylko zwiadowcy walczą podobnymi kosami? - zapytałem, ponieważ zauważyłem, że wszyscy wojownicy w obozie Klanu posiadali jako broń topory i maczety, zamiast takich mieczy jak ten należący do Ulfagara i innych jego towarzyszy.
-Tak, kieł przeznaczono jedynie dla wilków. Pozostali walczą łapą niedźwiedzia lub toporem - lecz każdy z nas - zwiadowców - uczy się posługiwania także i tymi brońmi.
-A łuki? - spytałem i obejrzałem dokładniej ostrze Ulfagara. Było nieskazitelnie czyste - jak śnieg, na którym staliśmy i jak niebo wiszące nad nami.
-To niegodny wojownika oręż. - powiedział.
-Czy to znaczy, że jeśli wystrzelę strzałę w chmury, jestem przeklęty przez waszego boga wojny?
-Strzałą lub włócznią można polować na zwierzę. Ale z człowiekiem walczy się ręczną bronią. Nauczysz się wkrótce naszych praw i zwyczajów, cudzoziemcze.
-Już nie mogę się doczekać, aby poznać je wszystkie. Szczególnie, że jeśli nie będę ich przestrzegał, zatłuczecie mnie za niesubordynację.
Ulfagar, choć zwykle nie bawiły go moje docinki, uśmiechnął się nieznacznie.
-Czy jednak nie lepiej byłoby atakować wroga z dystansu, by później dopiero przystąpić do niego z bronią? W ten sposób szanse na zwycięstwo stają się większe dla tych, co posiadają w szeregach łuczników. - poddałem, kontynuując rozmowę.
-Unikamy łamania zakazów boga wojny. Tempos nie zezwala na zabijanie przeciwnika, jeśli uprzednio nie spojrzy mu się w oczy. Ten, kto morduje z ukrycia, nie jest godny nazywania wojownikiem.
-W takim razie, możecie najpierw zbierać się na polu bitwy i patrzeć sobie w oczy, jeśli macie takie zwyczaje. - zaśmiałem się.
W obozie rozległ się dźwięk potężnego rogu, oznajmiający czyjeś przybycie.
-To grają wypatrujący. Zjechali już pierwsi bracia.
-Co właściwie znaczy cała ta uczta i biesiada? Oficjalnie macie przecież wojnę. Jak więc możecie siadać do stołu ze swoimi wrogami?
-To proste - zaczął mi tłumaczyć Ulfagar. -Jeśli upije się swojego przeciwnika we własnym domu, to potem wystarczy tylko dobić go jak ranne zwierzę, kiedy śpi nad opróżnionym dzbanem po winie.
Barbarzyńca uśmiechnął się do mnie i założył miecz za pas. -W ten sposób wygrywa się wojny. Żaden wojownik nie odmówi napicia się miodu, nawet z rąk własnego wroga.
-Odnoszę wrażenie, że sobie ze mnie żartujesz... Przed chwilą mówiłeś o honorze i godności wojownika. Chyba nie zamierzacie ich zatłuc w jednym wielkim namiocie, gdy się już urżną jak żubry? Macie podobno rozmawiać o pokoju... Choć wszystko to wydaje mi się nad wyraz dziwne...
-Nie, nie zabijemy gości pod własnym dachem. Masz rację, że to niegodne. Świętych praw nie wolno łamać. Ale dałeś się nabrać.
Wojownik oddalił się, gwiżdżąc wesołą melodyjkę na wietrze. Popatrzyłem za nim ze zdziwieniem, a potem zdałem sobie sprawę, że najemnicy i kupcy już zbierają się, by przystąpić do próby topora i podążają w kierunku śnieżnej areny. Mijając przykryte skórą namioty, udałem się i ja w tamtą stronę, mając nadzieję, że nie zostanę zabity jeszcze zanim cała wojna barbarzyńców rozpocznie się na dobre.


-Topór, tarcza, hełm. Wszystko gotowe. Mam już wszystko. Zaczynajmy. - popatrzyłem po zebranych, obcych mi zupełnie, ponurych wojownikach odzianych w skóry. Z ich spojrzeń wywnioskowałem, że życzyli mi wszystkiego najgorszego. To nie dodawało odwagi.
-Gotowi do próby topora. Wystąpić. - rozległ się głos sędziującego nad walką Berngarda Siwego.
Rjekan stał obok niego i spokojnie rozglądał się wokoło. Odnosiłem wrażenie, że jest znudzony.
-Rjekanie, synu Wylfdana, wystąp. Oto twój przeciwnik.
Stary Broghar stojący po przeciwległej stronie wskazał na mnie czubkiem palca.
Zatkało mi dech w piersiach.
A więc jednak Rjekan - mój potajemny sprzymierzeniec i sojusznik. Ciekawe, czy pozwoli mi wygrać...
-Czy, aby przejść próbę topora, muszę zabić waszego wojownika? - zapytałem, poprawiając chwyt na tarczy i umacniając hełm.
Barbarzyńcy popatrzyli po sobie i parsknęli śmiechem. Byli wśród nich pierwsi przybysze z Klanu Niedźwiedzia i Klanu Łosia. Ci drudzy zachowywali się najbardziej butnie i drwili zawsze ze wszystkiego, co tylko wydało im się zabawne. Ulfagar mówił, że to dlatego, iż zawsze są pijani od miodu. Teraz również się śmiali, zapluwając sobie brody śliną.
-Nigdy człowiekowi z dolin nie udało się jeszcze pokonać w pojedynku syna wilka z gór. Ale jeśli upuścisz krwi Rjekanowi, rozpatrzymy twoje uczestnictwo w klanie. - Berngard był dzisiaj w wyjątkowo dobrym humorze, ponieważ nie drwił ze mnie jako jeden z niewielu zebranych.
Jak go zabijesz, stracisz natomiast swoją głupią głowę. - pomyślałem.
-Aha... Rozumiem. Pytam dlatego, że jestem pierwszy w szyku i nie znam waszych zwyczajów. Czy on jednak może mnie zabić?
-Mogę - odpowiedział za starszych Rjekan. -Ale nie muszę. Jeśli jednak upuścisz mi krwi, ja odetnę ci w zamian głowę.
-Więc jak mam... - zacząłem, zdezorientowany.
-Nie gadaj tylko walcz. Gadatliwość jest cechą głupców, kobiet i kastratów.
Ten żart przypadł publiczności do gustu.
-Nie jestem kastratem! - zawołałem piskliwie i rozbawiłem ich jeszcze bardziej.
-To czemu kwiczysz? - Rjekan już zbliżał się do mnie ze swym toporem. Nie miał tarczy ani hełmu, ale wyglądał tak, jakby był pewien, że mnie pokona. Prawdę mówiąc, ja również w to nie wątpiłem. Ale wystarczyło tylko upuścić mu krwi...
To nie będzie trudne.
-Muszę ci powiedzieć, że boję się trochę, iż nie wytrzymam, i zamiast naciąć ci skóry, odetnę ci na przykład całą rękę. Gdy wpadam w szał...
-Tylko półmężczyźni dodają sobie odwagi przechwałkami. - przerwał mi tyradę. -Spróbuj mnie choć zranić, południowcu.
Rzuciłem się na niego z bojowym okrzykiem, który zabrzmiał w zimowym powietrzu jak pisk przerażonego warchlaka. Wojownicy, a nawet moi przyjaciele z karawany nie mogli powstrzymać śmiechu. Rjekan przymierzył w skupieniu i uderzył toporem. Walnął tak mocno w tarczę, że zastanawiałem się, co by było, gdybym jej nie nadstawił. Ręka zdrętwiała mi aż po ramię i została tym samym wykluczona z dalszej walki. Pozostała mi prawica, ale topór był zbyt ciężki by nim sprawnie obracać. Zamachnąłem się niezdarnie i trafiłem w powietrze.
-Czy w ten sposób zamierzasz mnie zabić? Tu jestem! - wołał mi już zza pleców barbarzyńca. Poruszał się szybko jak lis. Zanim się odwróciłem, on już był z lewej strony. Kopniakiem wysadził mi topór z dłoni. Potem przyłożył mi łokciem w skroń i obudziłem się na ziemi. Rjekan przykładał mi ostrze do gardła. Czułem jego chłód na grdyce, kiedy przełykałem ślinę. Byłem pokonany.
-Czy już wszystko skończone? - zapytałem zdyszany. Bolała mnie głowa. Bandaże poluzowały się i poczułem, że krwawię.
Wojownik nie raczył mi odpowiedzieć. Chełpił się przed innymi, unosząc topór wysoko w górę. Odpowiadały mu drobne wiwaty i aplauzy tych, co nie dziwili się, że zwyciężył pojedynek. Zrzuciłem tarczę z bezwładnej lewej ręki, aby mi nie zawadzała. Postanowiłem spróbować walczyć dalej.
-Oszczędź pokonanego, o wielki Rjekanie. - błagałem, wstając niezdarnie.
W odpowiedzi kopnął mnie w kostkę z całej siły, bym upadł, lecz ja podwinąłem nogę i sam uderzyłem nią w tył jego własnej. Potem chwyciłem go prawicą za ramię i wykręciłem do tyłu, tak, że poleciał plecami na śnieg. Zanim zdążył się zamachnąć toporem, ja wziąłem już do ręki swój, choć cholernie mi ciążył.
Wojownicy podżegali Rjekana do dalszej walki. Bez wątpienia zrobiło się ciekawie. Cieszyłem się w głębi serca, że mogłem dać im takie widowisko. Upokorzony barbarzyńca otrząsnął się ze śniegu i rzucił w mą stronę, szarżując, ale tym razem to ja usunąłem się sprzed jego cięcia i toporem zręcznie uderzyłem go w ramię z boku. Rjekan jęknął z bólu, zaś po jego ręce pociekła krew. Kiedy popatrzył na mnie, w oczach miał tylko żądzę mordu.
-Utnij mu łeb! - zawołał niejaki Burglir z Klanu Łosia, pewnie jak zwykle pijany.
-Walka skończona! Pierwsza krew! - poznałem głos Ulfagara.
Rjekan mierzył mnie przez chwilę spojrzeniem, po czym zwrócił się do zebranych.
-Walka skończona. Ten oto południowiec upuścił mi krwi i upokorzył... Tym samym stał się wojownikiem Klanu Szarego Wilka i jest jednym z nas.
Zapadło milczenie, które przerywał jedynie świst wiatru i stłumione oddechy zgromadzenia.
-Wyznaczam czas na nasz pojedynek na śmierć i życie tuż przed obradami w Miodowej Sali, czyli dziś wieczorem.
Chodziło mu o ucztę, na której spotkają się klany. Zaparło mi dech w piersiach.
Byłem zaszokowany, myślałem bowiem, że Rjekan jest w jakiś sposób moim przyjacielem i nie pozwoli mi zginąć - już raz oszczędził mnie bowiem od śmierci. Pamiętałem, że to on wstawił się za mną, kiedy jeden z wojowników-zwiadowców chciał ściąć mi łeb po napaści, kiedy wszyscy dostaliśmy się do niewoli.
-To prawdziwy wojownik. - powiedział do mnie Ulfagar, kiedy barbarzyńcy rozchodzili się po napitek, w przerwie oczekiwania na następne walki. -Upokorzyłeś go. Teraz chce wziąć odwet i na powrót umocnić swoją pozycję w oczach starszyzny.
-To nie ma najmniejszego sensu.
Cisnąłem zakrwawionym toporem pod jego nogi. -Co więc miałem zrobić, aby przejść próbę topora i nie zaprosić jednocześnie tego osiłka do tańca na śmierć i życie?
Ulfagar tylko potrząsnął bezradnie głową.
-Być może Rjekan oszczędzi cię, ale pamiętaj, że honor wojownika liczy się tutaj, jako coś ważniejszego niźli jego życie.
-Och, będę pamiętał, dzięki. - parsknąłem. -Dla mnie jednak życie jest ważniejsze...
Ulfagar był zasępiony, ale szybko odzyskał humor.
-Czy wiesz, że na Miodowej Sali zostaniesz wpuszczony do środka i zakosztujesz najsmaczniejszego mięsa i piwa, jakie można włożyć i wlać do ust na całej północy? Rozchmurz się, szykuje się bowiem wspaniała uczta.
-Och, doskonale, wprost nie mogę się doczekać waszej Miodowej Sali. Tym bardziej, że przedtem czeka mnie pojedynek, w którym pewnie stracę głowę. Co mi zrobicie jeśli jednak ja go zabiję, a nie on mnie? Ukarzecie za niesubordynację?
Ulfagar popatrzył smętnie przed siebie i zastanowił się.
-Nie pokonasz Rjekana. - stwierdził.
-Tak czy inaczej, zginę. Po co wam ta cała wojna? -zapytałem. -Wygląda na to, że i tak szukacie walki każdego dnia.
-Zawsze, gdy zjawi się okazja. - przyznał mi rację mój przyjaciel.
-Nawet między sobą... - westchnąłem.
-Ale jest jeszcze coś - dodał po chwili. -Czasami zdarza się, że ten, co pokona przywódcę zbrojnych, wchodzi na jego miejsce i zajmuje wysoką pozycję w Klanie. Czy wiesz, kim się staniesz, jeżeli pozbawisz głowy i posady Rjekana? To wręcz niewyobrażalne, ale możliwe, jeśli rada zaaprobuje twoje prawa. Będziesz wtedy dowodził wszystkimi, którzy dotąd wydawali ci rozkazy.
-"Z niewolnika do pana". Jest takie powiedzenie na dalekim południu. Ciekawe, o ile mija się z prawdą...
-Cóż, od tego zależy twoje życie.
-Lepiej pójdę pomachać toporem. Uczta odbędzie się dzisiejszego dnia. Nie wiadomo, co zdarzy się tego wieczora - wolę być dobrze przygotowanym.
Ulfagar pokiwał głową i zaczął oddalać się z łukiem na plecach.
-Dokąd idziesz? - rzuciłem na odchodne.
-Polować. - odrzekł. -Może coś nawinie się dziś pod strzałę.
-Czy wrócisz na biesiadę?
Zastanawiałem się, ile miesięcy barbarzyńcy odkładali swoje ubogie zapasy na tę okazję. Bez wątpienia była to ich ostatnia szansa przetrwania.
-Postaram się, ale może mnie nie być. Czy chcesz może jeszcze czegoś ode mnie? - zapytał Ulfagar.
-Tak. - powiedziałem. -Niewielkiej przysługi.
Złotowłosy zbliżył się, by posłuchać, co mam mu do powiedzenia.
-Jeśli mnie zabiją, stań do walki z Rjekanem i pomścij mnie. Czy to jest zgodne z zasadami waszego Klanu?
-Nie jestem pewien, czy mi zezwolą, ale dobrze... postaram się. - powiedział. -Jeśli on cię zabije, postaram się pokonać go w otwartym boju.
-Nie musisz nawet pozbawiać go życia. Ważne, byś stanął z nim do pojedynku, kiedy już będą mnie chować. To dla mnie bardzo ważne.
-Odnoszę wrażenie, że żądasz zbyt wiele, lecz jesteś mi przyjacielem, więc nie odmówię ci.
-Szukasz swojej szansy... Chciałbyś być przywódcą zwiadowców, prawda?
-Po prawdzie tak, ale... wielu już próbowało i... - Ulfagar pochylił się w moją stronę i chwycił mnie za ramię. -Liczę na to, że dzisiaj wygrasz, bo... prawdę powiedziawszy... nie chciałbym zostać trupem.
Po tych słowach odwrócił się i odszedł, nucąc na zimnym wietrze wesołą melodię.

 

KREW I ŁZY
Część IV opowieści z Doliny


Przybyło tego dnia jeszcze wiele z północnych plemion, co toczyły wojnę z nami. Byli tam ci z Klanu Renifera - wielcy i szlachetni wojownicy, a także wolni ludzie z Klanu Kozicy - przychodzący od gór Grzbietu Świata, oraz barbarzyńcy z Klanu Łosia i Niedźwiedzia - ci, co byli u nas jako pierwsi. Potem dotarł tutaj także Klan Lisa - poczet wojowników na śnieżnych saniach, a i nawet Klan Wieloryba, który przybył aż z okolic Morza Ruchomego Lodu - najbardziej wysuniętego na północ kawałka Faerunu.


Zanim zaczęła się zabawa i przygotowania dobiegły końca, kilkakrotnie byłem świadkiem wielu niebezpiecznych starć pomiędzy dumnymi wojownikami pochodzącymi z różnych części Doliny. Formalnie oni wszyscy toczyli przecież wojnę i byli wrogami. Potajemnie pobudowali sojusze, by utworzyć je przeciwko sobie nawzajem. Jedynie Klan Szarego Wilka nie posiadał sojuszników. Dlatego zorganizowano Miodową Ucztę, na którą raz do roku zjeżdżają się liczne plemiona barbarzyńców z Doliny Lodowego Wichru.
Choć byliśmy gospodarzami biesiady, goście wkrótce poczuli się w naszym obozie jak u siebie. Nikt nie musiał nikomu usługiwać. Nie przypominało to wykwintnych przyjęć, w jakich uczestniczyłem ongi w Waterdeep czy w Luskanie. Nigdzie nie było dywanów i kosztownych sztućców. Żarło się palcami i popijało tym, co było akurat pod łapą. To przypominało zwyczajną pijacką burdę na świeżym powietrzu, z elementami brutalnej walki i pojedynków o błahe powody. Było też dużo krwi, mieszającej się z popijanym miodem.


Ja także wkrótce miałem odbyć pojedynek. Cały dzień przygotowywałem się do tej walki. Ulfagar użyczył mi swego starego topora, którego nie używał już jako zwiadowca. Teraz walczył już tylko wilczym kłem, jednak wewnątrzklanowe starcia o władzę zawsze toczyły się z pomocą świętej broni - dlatego i ja musiałem ją posiadać. Barbarzyńcy powiadają, że sam Tempos, ich bóg wojny, dzierżył ongi topór i gromił nim swych wrogów. Mi jednak ta broń w żaden sposób nie leżała w dłoni, ani nawet w obu dłoniach. Nie przygotowywałem się nigdy na ewentualność walki toporem. Odkąd pamiętam, zawsze miecz był przedłużeniem mego ramienia. Uczyłem się nim posługiwać, coraz bardziej komplikując układ niektórych cięć i wchodząc w szermierskie sztuczki, z których wyniosłem pewność, że poradzę sobie w boju. A teraz, kiedy kazali mi uderzać tą ciężką bronią... I jeszcze w pierwszej walce nie mogłem pozbawić go życia! Rjekan wykorzystał okoliczność porażki do odwrócenia swego upokorzenia w nowy pojedynek. Pokonałem Rjekana, ale musiałem teraz zmierzyć się z nim znowu. Tym razem na znacznie bardziej śmiertelnych warunkach...


To było tuż przed zmierzchem. Fakt, że słońce szybko zachodziło o tej porze roku. Wszak nadeszła już zima. Najsurowsza z tych, jakie pamiętałem.
Była tutaj kobieta - siedziała w pobliżu i cerowała zepsuty kubrak. Odzienie prawdopodobnie należało do jej męża lub kogoś z rodziny. Była piękna. Z początku nie zwracałem na nią uwagi, ale kiedy oczekiwanie mi się dłużyło, nie mogąc zaczepić na niczym spojrzenia, popatrywałem raz po raz w jej twarz i uśmiechałem się, kiedy zwracała ku mnie wzrok. Miała kasztanowe włosy spływające bujnie na ramiona i brązowe, głębokie oczy. Zastanawiałem się, czy umiała dobrze mówić w moim języku. Niektórzy barbarzyńcy zachowali jeszcze swoją pradawną mowę, ale szybko rozprzestrzeniający się na ich ziemiach południowcy wpoili im własne słowa i nauczyli mówić po cywilizowanemu. Było to dawno temu, kiedy tutaj przybyli. Barbarzyńcy musieli nauczyć się panującego powszechnie języka, aby móc handlować z przybyszami. Od tego czasu coraz więcej osiedlało się tutaj podróżnych, aż wkrótce powstały małe osady wtulone w brzegi ogromnych i zasobnych w ryby jezior Doliny. Tak zrodziło się Dekapolis. Barbarzyńcy nigdy nie przyjęli do końca faktu, że muszą zamieszkać na tundrze obok innych ludzi, a nawet Krasnoludów z Kopca Kelvina. Nieustanne wojny wielokrotnie szarpały tą okolicą. Ci ludzie nigdy nie przyzwyczaili się do prawdy, że zostało im zabrane to, co należało do nich i tylko do nich od lat. Ciekaw byłem jak ta dzika odczuwała mój pobyt w obozie jej współplemieńców. Byłem przecież obcy - nie pochodziłem stąd. Ale sądząc po tym, jak na mnie patrzyła... Coś było w jej oczach, co wzbudzało moje zainteresowanie. Może i ona chciała ze mną porozmawiać?
Na moment zapomniałem o Miodowej Sali, dzisiejszym przyjęciu mnie do klanu, o stroju ze skór, jaki miałem na sobie i o tym, że strasznie boję się dzisiejszej walki. Myślałem tylko o sposobie, w jaki mógłbym umilić sobie czas. Ale kiedy się podniosłem z kamieni i zbliżyłem, kobieta zniknęła nagle w namiocie. Czyżby się mnie bała? Odwróciłem się w stronę dźwięku dochodzącego zza mych pleców. Jakby warknięcie, albo...
Wilk.
Jak ze snu. Ogromna bestia o szarym futrze i żółtych, obłędnych ślepiach. Wiedziałem już, czego przestraszyła się dziewczyna. Ktoś w obozie spuścił wilka ze sznura - u szyi dygotała mu zerwana lina. Zanim go znajdą i z powrotem przywiążą, może już kogoś zagryźć. Co gorsza, teraz nie miałem przy sobie broni. Cały dzień trenowałem toporem, a potem nie chciałem już go nosić ze sobą. Był zbyt ciężki i źle wyważony. Ciążył mi. Poszedłem nad rzekę aby nałowić ryb, i po drodze zostawiłem go w namiocie Ulfagara. Do głównej części obozu - tuż nad brzegami Shaengarne - było jakieś piętnaście minut drogi. To stamtąd pewnie wilk wymknął się zwiadowcom. Teraz był jednak tutaj, a ja nie wiedziałem, co zrobić, by go nie rozzłościć, a jednocześnie nie narażać się na jego ugryzienia. Jego oczy zdradzały odwieczną żądzę mordu, do jakiej był przyzwyczajony.
Kobieta schowała się w namiocie, ale chwilę potem usłyszałem za sobą szelest rozchylanej skóry. Wychyliła głowę i powiedziała, abym wszedł do środka. Cofnąłem się powoli. Bestia mierzyła mnie spojrzeniem, ale jakby nie zwracała uwagi na moje ruchy. Poruszałem się dość powoli. Wkrótce strach przemienił się w niecierpliwe stąpanie. Jeszcze kilka kroków. But ugrzązł mi głęboko w śniegu. Nie szkodzi. To już tutaj. Nie wedrze się do namiotu. Założymy go skórami.
Potem uświadomiłem sobie, że wilk odwraca się i odchodzi. Czynił to powoli, ale zdecydowanie. Musiałem znudzić go sobą. Odetchnąłem z głęboką ulgą. Nie lubiłem blasku tych okrutnych ślepi.
Na moment oczy moje i tej kobiety spotkały się. Była na wpół wychylona z namiotu. Skórę miała śnieżną i gładką, wargi lekko rozwarte. Wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem smutku. Nie potrafiłem wyraźnie rozpoznać, co malowało się w tym spojrzeniu.
-Jesteś tym, który dzisiaj zmierzy się z Rjekanem. - powiedziała. Mówiła pięknie wspólnym językiem ludzi.
Znała mnie. To nie ulegało wątpliwości. Wszyscy w obozie mnie znali, po tym, jak upokorzyłem dowódcę zwiadowców.
-Ten wilk. - powiedziałem. -Boisz się go?
-To niebezpieczna bestia. Nazywają go Nether. Lubi Rjekana, dlatego często tu przychodzi. Nikt nie może go upilnować. Ale nie wejdzie do namiotu. Zwykle nie atakuje ludzi. Kiedy tylko nie stanowisz dla niego zagrożenia, odejdzie. Mimo to, zagryzł już kilku ludzi. Rok temu śmierć spotkała samego szamana. Wilki wyły przez całą noc. To było straszne. Mieszkałam jeszcze wtedy z rodzicami. W całej zagrodzie brakowało tylko Nethera. Rankiem znaleźli go śpiącego pod namiotem zabitego. Szaman miał rozpłatane gardło. Ale nie ukaraliśmy bestii - wszyscy bali się podejść do niego, a Rjekan powiedział, że powinniśmy mu darować występek. Broghar przyznał mu rację. Zresztą, wilk był najlepszy ze wszystkich tropiących. Szaman zawsze dokuczał zwierzęciu. Denerwowało go, że Rjekan miał tak wysoką pozycję w Klanie. Zwiadowca cieszył się większymi względami w radzie niż on sam - a przecież każdy wysłannik Temposa w niej zasiadał. Mówiono, że szykował spisek na Rjekana. Dlatego wilk go zabił.
Kobieta przerwała na chwilę. Wsłuchiwałem się w odgłosy wieczora i w to, co było słychać z pobliskiego obozu. Biesiada już się zaczynała. Wrzaski, śpiewy i ujadanie rozpraszały ciszę zimowego, bezwietrznego zmierzchu.
-Znasz Rjekana? - spytałem. Dziewczyna poruszyła się nerwowo. Choć przez cały czas rozmowy ze mną wyglądała na lekko speszoną, teraz całą przykrył ją ognisty rumieniec.
-On uczynił mi dziecko. - powiedziała.
Rozdziawiłem usta w zdumieniu.
-Noszę je od dwóch miesięcy.
Protekcjonalnie położyła rękę na brzuchu przykrytym delikatną skórką z zająca.
-Muszę... muszę iść. - wycofała się. -Życzę ci powodzenia, nieznajomy.
Urwała. Popatrzyła głęboko w moje oczy. W jej własnych odbijało się jakieś pragnienie, które sprawiło mi niewypowiedzianą radość. To było pierwotne uczucie. Nie wiedziałem, co znaczy. Ale serce mocniej wtedy zabiło mi w piersi.
-Powiedziałam mu, aby nie czynił ci krzywdy.
Przełknąłem ślinę.
-Posłuchał cię?
-On zawsze słucha. Choć jest porywczy, mówi, że nie zamierza cię zabić. On ma ukryte plany co do ciebie. Nie lękaj się.
-A więc jest mi przyjacielem?
Obruszyła się lekko, ale potem tylko uśmiechnęła z rozbawieniem.
-Nikt nie jest przyjacielem Rjekana, jeśli nie pochodzi z tego samego plemienia co on i nie jest jego bratem. Ale tak - Rjekan mówi, że możesz być mu towarzyszem. Nawet druhem w boju.
-To zapewne bardzo znaczny zaszczyt. Jak masz na imię? - spytałem. Byłem zaintrygowany tym, co mi powiedziała. Chciałem wyrazić swą dozgonną wdzięczność za pocieszające słowa, jakie usłyszałem od tej nieznanej, dzikiej dziewczyny.
-Uvien.
Dziękuję, Uvien. Dzięki za pociechę, jaką wlałaś w me pozbawione nadziei serce.
Wyciągnąłem do niej rękę. Chciałem pocałować ją w dłoń. Cofnęła się z przerażeniem.
-Wy, południowcy, macie dziwne zwyczaje. Chcecie posiąść sobie czyjąś kobietę od razu, kiedy ujrzycie ją na oczy. Za takie coś Rjekan zabiłby cię.
-Mówiłaś, że nic mi nie zrobi. - podchwyciłem i uśmiechnąłem się.
Podszedłem dwa kroki bliżej. Poczułem jej oddech wydobywający się z ust obłoczkiem mglistej pary.
Odepchnęła mnie prawą ręką, a lewą zasunęła poły namiotu.
-Do widzenia, cudzoziemcze. - powiedziała ze środka. -Nigdy tu nie wracaj.
Obejrzałem się na drogę, wypatrując śladu wilka. Musiałem się spieszyć, ponieważ pojedynek miał mieć miejsce za kilka chwil. Nie chciałem jednak, aby bestia napadła mnie niespodziewanie, gdy będę szedł w powrotną stronę.
-Uvien. - rzekłem. -Zabiję Rjekana i posiądę cię.
Nie odpowiedziała.
-Nie wracaj. Odejdź. Dlaczego mnie dręczysz? Przecież nawet się nie znamy. - prawie wyszlochała po chwili.
-Chcę dać ci lepsze życie. Nie wiesz, jak dobrze jest być cywilizowanym człowiekiem.
-Nie obrażaj mnie. Idź. Oby cię zabił, zuchwalcze. Nie jesteś jednym z nas.
-Życzysz mi źle?
-Nie. - uspokoiła się. Wiedziałem w głębi serca, że serdecznie mnie znienawidziła po tym, co jej powiedziałem. -Nie masz żadnych praw tutaj, bo jesteś obcy. Nie należysz do nas. Musisz zdobyć sobie wszystko siłą. Jeśli okażesz się na tyle silny, abym mogła być twoja, posiądziesz mnie. Ale nie wcześniej. Nie, póki ma mnie Rjekan.
-Wyzwolę cię.
-Odejdź! - krzyknęła. -Nie obiecuj mi wolności, której nie pragnę.
-Uvien...
Usłyszałem wtedy głos rogu z obozu. Brzmiał on potężnie, unoszony na wzmagającym się nagle wietrze. Nie było już echa, ale poczułem je w sobie. Dźwięk wibrował mi przez dłuższy czas w głowie. Róg miał oznajmiać, że nadszedł czas Miodowej Uczty. Teraz wszyscy będą schodzić się do wielkiej sali, by zakosztować wina i zjeść pieczone mięso, oraz zasiąść do pokojowych rokowań. Rjekan pewnie czeka na mnie z toporem gdzieś w okolicach tamtej areny, zacierając ręce z niecierpliwości.
Puściłem się pędem w stronę pobliskiego wzniesienia, przesadzając zaspy śnieżne w szaleńczych podskokach. Po drodze schwyciłem wędkę i kosz, do którego nałapałem ryb z przerębli. Nie wiedziałem, czy idę na śmierć, czy może zmierzam ku chwalebnemu spełnieniu i zwycięstwu nad przeciwnikiem. Pewne było jedno. W tym momencie, kiedy biegłem przez drogę, potykając się o zaspy i zlodowaciałe kamienie, po raz pierwszy od dłuższego czasu niczego się nie lękałem.


-Oto jest. - poznałem głos wielkiego Broghara, przywódcy rady naszego klanu.
Wszyscy zebrani przywitali mnie zaskakującym aplauzem, kiedy przybyłem zdyszany na miejsce pojedynku. Unosili od ust rogi z pitnym miodem, oraz zagryzali mięsiwo dyndające na grubych kostkach.
Ulfagar, zmęczony całodniowym polowaniem, zbliżył się i podał mi pojedynkową broń. To był jego topór, którym dziś trenowałem.
-Aby było ci łatwiej. - powiedział. -Kiedy dłoń wojownika przyzwyczai się do broni, musi on walczyć tylko nią, jeśli tylko mu na to zezwolą. Inne od razu rozpraszają jego sylwetkę i skupienie, dlatego potyka się, myli i słabnie.
-Ten topór jest źle wyważony. - powiedziałem, z trudem unosząc go w dłoniach.
Ulfagar uśmiechnął się, jakby nie rozumiał, co do niego mówię.
-Nasza broń jest ciężka i trudna do uniesienia, ale tnie głębiej niż inna i pewniej zadaje śmierć.
-Mam więc go zabić? - spytałem.
Ulfagar pokręcił głową.
-Jedyna twoja szansa w tym, że odpuści, widząc, iż dzielnie stawiasz mu czoła.
W głębi serca byłem zdeterminowany, by pokonać Rjekana.
-Co mam robić, aby tak postanowił?
Barbarzyńcy zaczynali pokrzykiwać, abyśmy pospieszyli się i stanęli do boju. Wodzowie klanowi chcieli już zasiąść do uczty, a ich ludzie byli nie tylko głodni jadła, ale i spragnieni całonocnej zabawy.
Ulfagar zasępił się, po czym spojrzał na swojego przywódcę. Tamten zimno patrzył na niego, ale nic nie mówił. Topór Rjekana był dwa razy większy od mojego. Musiał być też dwa razy cięższy. Na jego rękojeści widniały złote runy skrupulatnie rzeźbione w krasnoludzkie zdania.
-Rjekan walczy bronią zaklętą. Może przełamać ten topór na pół. Ale ty nie masz swojego, a ponadto ów sprawił się już w boju i kilka razy był też zaklinany. Być może pomoże ci on pokonać mego przywódcę.
-Cokolwiek się stanie, będę ci wdzięczny, jeżeli mnie pomścisz.
-Nie będę musiał. - Ulfagar uśmiechnął się zagadkowo. Wokół wojownicy zaczynali już krzyczeć ze zniecierpliwienia. Wkrótce kilku mężczyzn w skórach z niedźwiedzia wypchnęło mnie w obręb koła obłożonego kamieniami. Rjekan wszedł do kręgu razem ze mną. Dzierżył swój topór na ramieniu i złowrogo mi się przyglądał.
-Jesteś gotów?
-Założę jeno hełm i wezmę tarczę.
Berngard Siwy podał mi broń i spojrzał na mnie wściekle. Byłem pewien, że życzy mi zgonu. Odpowiedziałem tak samo dzikim spojrzeniem.
-Jesteś słaby. Pokonam cię. - mówił Rjekan.
Zakładałem na przedramię pasy tarczy, która już raz uratowała mi życie. W miejscu cięcia była wygięta. Ręka bolała mnie przez cały dzień. Teraz czułem, że ledwie mogę nią poruszać. Musiałem jednak przemóc swój ból. Nie było czasu na użalanie się nad sobą.
-Zobaczymy, kto zwycięży. Teraz jestem członkiem plemienia. Przysługują mi klanowe prawa. Nie śmiej mnie poniżać.
-Wywyższyłeś się na oszustwie. Byłeś pokonany. Miałem cię w garści.
-Tylko głupiec nie jest uważny podczas boju.
-Walka zakończyła się. Nie mogłeś...
Przerwałem mu. W jego oczach malował się gniew. Wspomniałem w myślach jego kochankę, która mówiła mi, że on nie zamierza mnie zabić.
-Gdybyś był wtedy na prawdziwym polu bitwy, już byś zginął. Nie powinieneś tracić czasu na chełpliwość.
Przerwały nam liczne okrzyki barbarzyńców domagających się obejrzeć upragnioną i wyczekiwaną walkę na śmierć i życie.
-Dam wam to, czego żądacie. Ten nieprawy cudzoziemiec padnie dziś u mych stóp, martwy. Czas, by wilki zapolowały na zwierzynę.
Dowódcy zwiadowców odpowiedziały okrzyki i pomruki aprobaty.
-Po raz wtóry - zaczynajcie!
To wołał Broghar - najwyższy z rady wilków. Barczysty i włochaty wódz Klanu Wieloryba dał znak, byśmy zaczęli.
Rjekan ruszył na mnie, z bojowym wrzaskiem na ustach. Ja również rzuciłem się w jego stronę. Jeszcze sapałem po męczącym biegu, w który puściłem się, kiedy wracałem znad rzeki. Przeklinałem w duszy swą głupotę i to, że bez pomyślunku obliczyłem czas potrzebny mi na dotarcie z powrotem do głównego obozu. Teraz byłem zmęczony, a wysiłek jaki mnie jeszcze czekał, nie równał się z niczym innym.
Pierwsze cięcie nadeszło z góry - tak jak się spodziewałem. Wojownicy zawsze zaczynali w ten sposób pojedynek. W tych atakach brakowało szermierskiej elokwencji i taktu - była jedynie brutalna siła. Nie znajdowałem kroków w podobnym tańcu.
Rjekan uderzał w rytm pierwszego cięcia. Wytrącał mnie coraz bardziej z równowagi. Tarcza chwiała się na mej dłoni, a pasy zdawały się zaraz pęknąć pod naporem ogromnego topora mego przeciwnika. Zakląłem pod nosem. On napierał, a ja się cofałem, coraz mocniej przygniatany nieustanną salwą uderzeń niestrudzonego w bojach barbarzyńcy. Kiedy tarcza zaiskrzyła i pękła na pół, czułem w ręce jedynie otępiający ból i odrętwienie. W drugiej dłoni miałem topór. Rjekan nie czekał na moje cięcie. Pochylił się pod ostrzem broni Ulfagara, po czym podciął mnie z całej siły umięśnionymi rękami, zwalając boleśnie na plecy. Przytknął ostrze do mojej twarzy, ale ja odrzuciłem go nogami. Moja broń zaświszczała i uderzyła z brzękiem o jego własną.
Cięcie.
Widać było pot na twarzy przeciwnika.
Parowanie.
Jakże niezręcznie poruszała się w mej dłoni ta źle wyważona siekiera.
Uskok.
Ledwie zdążyłem uchronić swą nogę przed odcięciem. Następnym razem ucieknę z pola walki lub się po prostu poddam.
Przewrót.
Muszę wykonywać zgrabne ruchy. Muszę go zaskoczyć zwinnością.
On jest piekielnie szybki i jednocześnie ciężki. Nie wiadomo, kiedy niespodziewanie trafi cię między żebra.
Mignięcie.
Jeden błysk w oku powiedział mi, że zaraz zaatakuje z prawej. Doskoczyłem w jego stronę, blokując cięcie topora. To natarcie omal nie zwaliło go z nóg. Pierwszy raz w oczach przeciwnika dostrzegłem coś w rodzaju szacunku. Poszedłem za ciosem.
Cięcie.
To nie było nic wielkiego. Ot, tylko błysk koło głowy i ból w ramieniu. Krew waliła się strugami. Topór o mało nie wypadł mi z ręki. Wokoło wojownicy rozdzierali się w niebogłosy. Co się stało? Przecież to ja miałem rozwalić mu tę cholerną głowę. Miałem wbić ostrze w ten jego zakuty łeb, uderzyć pomiędzy tymi zawadiackimi, ciemnymi oczkami.
Widziałem jednak na ramieniu swoją własną krew. Ktoś ryczał, aby ktoś inny dobił kogoś. Z kolei drugi wołał, by ktoś tam się nie poddawał. Minęła chwila, nim uświadomiłem sobie, że Rjekan leży na śniegu obok mnie i potwornie krwawi z okolic klatki piersiowej.
Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. W jednej chwili moje myśli zagłuszyła fala okrzyków spoza kręgu. Większość zebranych zachęcała mnie do zabicia przeciwnika. Kilku sprzeciwiało się, widząc upadek swojego wodza, ale teraz więcej tu było przyjezdnych. Nie rozumieli wcale tego, co się działo wewnątrz Klanu Wilka. Ich pojmowanie opierało się tylko na jednym. Znali prawo krwi. Według owego prawa, wygrałem.
Nie miałem czasu na radość. Nim się zorientowałem, już leżałem na łopatkach, przygwożdżony przez czyjeś kolana.
To były gładkie nogi kobiety. Ona. Przyciskała mi do gardła zaostrzony kieł wilczych tropicieli.
Płakała rzewnie. Ręka jej drżała. Czułem zimną stal na grdyce. Strugi łez spływały jej po policzkach.
-Zabiłeś go! - wołała. -Zabiłeś!
Wokół panował harmider i zgiełk. Ktoś próbował ją odciągnąć, ktoś inny zabraniał mu. Podnosili ciało Rjekana, sprawdzali czy żyje. Nie odpowiadał na słowa. Jednak jego pierś unosiła się... zupełnie nierównomiernie, jakby był na coś chory, ale nawet jeśli przywódca zwiadowców był bliski śmierci, to w tym momencie żył.
-N-nie zabiłem g-go... - wykrztusiłem do Uvien.
Odwróciła głowę na głos wielmożnego szamana Klanu Szarego Wilka, Jorgala. Nóż wysunął jej się z ręki. Zobaczyłem, że Ulfagar odciąga ją ode mnie i unieruchamia. Wstałem. Kręciło mi się w głowie. Nagle, jakby piorun strzelił, wokół uciszyło się. Zgiełk zamilkł, ludzie ścieśnili się wokół jednego skrawka ziemi, by usłyszeć słowa konającego i inkantacje wiszącego nad nim szamana. Komuś niedopite piwsko spływało ciurkiem po brodzie, ale nie miał odwagi, by poruszyć się i opróżnić przechylony bukłak do reszty.
Głos szamana brzmiał jak wyrocznia. W obu kończynach czułem ból i na obu widziałem lejącą się jak rzeka krew. Ale najbardziej bolało mnie to oczekiwanie i nierówny oddech Rjekana oraz szloch jego ukochanej Uvien.
-Ten oto... pokonał mnie... jednak ja, Rjekan, nie zostałem zabity.
Cisza stała się jeszcze głębsza. Teraz nie przerywał jej żaden kaszel czy płacz. Wszystko zamarło. Nawet wiatr, który poruszył się jakiś czas temu, teraz milczał, wsłuchany w to, co miało zostać powiedziane.
-Idźcie bawić się i wieczerzać. Ja przyjdę do was, kiedy opatrzę rany. Ciął mnie jeno w pierś, ale rękę ma słabą, więc ostrze weszło płytko. Połamane żebra, ot co. Nic mi się nie stało. Nic więcej. On nie zabił Rjekana.
Wiwat i aplauz jaki wtenczas powstał zupełnie mnie ogłuszył i oszołomił. Z drogi do namiotu pamiętałem tylko tyle, że mnie prowadzono i ktoś gratulował mi walki. Następnie czułem piekący ból i wyćwiczone ruchy szamana zakładającego bandaże. A potem były już tylko przemowy, wrzaski, hulanki i śpiew. I wino, które spływało po brodach moich współplemieńców, zlewając się strugami na drewnianą podłogę Miodowej Sali.

 

ZŁY WYBÓR
Część V opowieści z Doliny

 

Słodkie trunki lały się wśród ścian Miodowej Sali, coraz to wpadając do gardeł spragnionych biesiadników. Broghar - wódz klanu Szarego Wilka - poklepywał po plecach przybyszów z innych plemion i życzył im dobrej zabawy, co rusz nalewając im nowego piwa do rogów. Istotnie, zabawa była przednia, ale mnie po pewnym czasie począł męczyć powszechny zgiełk i harmider, dlatego poszedłem się przewietrzyć. Uciekłem od pokrzykiwań i przechwałek barbarzyńców, w każdej chwili skorych do niemałej bijatyki, szczególnie, gdy byli pijani. Na zewnątrz było nieco spokojniej. Wokół ognisk rozłożono pniaki i sterty skór. Zasiadała tam straż zewnętrzna każdego klanu. Strażnicy nie mogli już jednak bronić nikogo, ponieważ byli zbyt mocno podchmieleni. Tylko jeden spośród nich - wyglądał na szamana - trzymał się jeszcze na nogach. Podobno pochodził z nielicznego i zamieszkującego w górach Klanu Rysia. Przybył tutaj zaraz za wysłannikami plemienia Kozicy, choć, jak mówił wódz, wcześniej się nie spotkali. Jego bratankowie nie zjawili się na Miodowej Sali. Brakowało, w zasadzie, tylko ich właśnie. Rjekan myślał początkowo, że może się spóźnią na biesiadę, ale szaman wyjaśnił, iż wódz jego plemienia poszukuje teraz dla swoich ludzi nowej kryjówki w górach, ponieważ wszędzie roi się od orków i goblinów. Podobno Wagund Stary wysłał go, by uczestniczył w rokowaniach pokojowych na terenie Doliny Lodowego Wichru.
Szaman przypatrywał mi się przez dłuższy czas, gdy chwiejnym krokiem szedłem poza obręb wielkiego namiotu biesiadnego. Chwilę później wstał i zbliżył się do mnie.
-Jesteś blady na twarzy. - zauważył, po czym złożył mi lekki ukłon głową. Było to niezwykłe jak na standardy wywyższających się zwykle ponad innych, szamanów.
-To przez rany otrzymane w pojedynku. Uciekło mi dużo krwi. - wytłumaczyłem.
-Nie widzę w twym leczeniu ręki magii.
-Szaman Szarego Wilka nie odprawiał rytuałów nade mną. Zatwierdzono, że moje rany mają wygoić się same. Swoje siły kapłan Temposa zużył na pokonanego przeze mnie Rjekana.
Pomarszczony i zgarbiony, ale postawny starzec pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Oto zapłata za twoje prawa. Upokorzyłeś nie lada wojownika. Z tego co wiem, pokonałeś go aż dwa razy.
Przyjrzał mi się bardzo uważnie.
-Czy chcesz, abym ci pomógł?
-W wyleczeniu ran? - zapytałem.
-Jesteś bystry, jak na pijanego miodem ze słynnej Sali. - zażartował. -Tak, właśnie w tym. - spoważniał. -Obawiam się, że opatrunki i wywar sosnowy nie wystarczą.
Faktycznie czułem się coraz gorzej, od czasu, kiedy tylko zasiadłem za stołową ławą. Pewnie powinienem odpoczywać, a nie zapijać się na umór. Nic nie mogłem jednak poradzić na swoje rozgoryczenie. Przypomniałem sobie wtenczas mojego przyjaciela, Bregana z Grunwaldu. Myślałem, jak to dobrze byłoby, gdyby towarzyszył mi teraz, w tych trudnych chwilach. Zawsze był lepszy ode mnie we wszystkim, co robił. Powinni zabić mnie, a nie jego. Nie rozumiałem, dlaczego zginął podczas napaści.
-Zdaje się, że oni mnie tutaj nie chcą. - powiedziałem sam do siebie.
Kapłan plemienny z dalekich stron popatrzył na mnie tylko z powagą. Nie miał zamiaru roztrząsać tej kwestii. Staliśmy w ciszy przez chwilę, po czym znów rozległ się jego spokojny, lekko zniszczony, ale silny głos.
-Czy ty jesteś ich jeńcem?
-Nie. Wygrałem pojedynek, dlatego stałem się pełnoprawnym członkiem plemienia. Niewielu się to udało, z tego co wiem.
Spośród wszystkich najemników, oprócz mnie, zostało jeszcze tylko dwóch. Byli to najzręczniejsi szermierze z całej karawany. Ale jeden z nich skończył z obciętymi palcami.
-Jednakże czujesz do nich żal, że zabili twego towarzysza.
Popatrzyłem na niego w zdumieniu.
-Skąd o tym wiesz? Skąd wiesz o moim przyjacielu?
Starzec nie odpowiedział. Z jego twarzy wyczytałem jednak mądrość i wyjątkową wnikliwość umysłu, jaką dysponował. Zbliżyłem się na odległość jednego kroku i przypatrzyłem mu uważnie.
-Przychodzisz z dalekich stron. - zagadałem.
Uśmiechnął się i przytaknął.
-Jestem z Grzbietu Świata, z Doliny Rysia. Ostatnio orkowie wypędzili nas jednak stamtąd. Moi bracia tułają się teraz po górach, w poszukiwaniu nowej kryjówki. A ja jestem tutaj, na naradzie z waszym klanem.
-Kiedy opuścisz to miejsce?
-Zbliża się świt. - powiedział. -Wkrótce Miodowa Sala dobiegnie końca. Jeśli zakończy się pokojem, zostanę jeszcze kilka dni. Jeśli postanowią o wojnie, odejdę czym prędzej, znowu na południe, w góry.
-Dlaczego nie obradujesz z innymi? - zaciekawiłem się. -Skoro jesteś jedynym wysłannikiem, chyba powinieneś.
Kapłan Temposa spojrzał na mnie wnikliwie.
-Oni nie obradują, tylko zapijają się. - poprawił. -Rankiem, kiedy miód pitny uleci z ich głów, zaczną myśleć o korzyściach i własnych potrzebach. Myślę, że zdecydują się na wojnę z twoim klanem. Prawie wszyscy tak postanowią. To jednak zależy od daru przekonywania twych wodzów - Broghara i Berngarda. Ale decyzje ostateczne zapadną dopiero za kilka dni. Najpierw wszyscy wyjedzą wasze zapasy i zabawią się. Broghar i Berngard, oraz reszta rady, będą musieli rozsądnie rozporządzać zapasami.
-Wodzowie plemienia wilków nienawidzą się nawzajem. Któryś może zdradzić, jeśli okaże się, że to jedyne wyjście. - poddałem.
-Tu widzę problem. - odrzekł szaman.
-A więc udajesz się na południe? - zmieniłem temat.
Uśmiechnął się. Przez kilka chwil staliśmy w milczeniu. W końcu powiedział.
-Jeśli bardzo tego chcesz, zabiorę cię ze sobą.
Przez moją głowę przemknęły setki myśli, ale większość z nich odrzuciłem od razu. Znałem tylko jedną właściwą drogę wyjścia z całej mojej sytuacji. W głębi duszy liczyłem na tą propozycję. On miał zapasy, ale potrzebował ich więcej, abyśmy mogli przeżyć w tundrze. Prawdopodobnie na szlaku natknąłbym się już na karawanę, która zawiedzie mnie w bezpieczne miejsce. Liczyłem, że w końcu uda mi się bezpiecznie wyruszyć z powrotem. Nie chciałem zostawać na Północy. To było najbardziej nieprzystępne miejsce Faerunu.
-Pójdę z tobą, ale wiedz, że potrzebujemy pożywienia.
-Nie martw się. Teraz, gdy wszyscy pokładą się do snu, będzie można dość łatwo podkraść jakieś jadło.
Zdziwiłem się niepomiernie.
-A więc nie zostajesz do reszty obrad? - zapytałem.
Szaman uśmiechnął się zagadkowo.
-Daj. Obejrzymy twe rany.


Tego ranka, tuż przed odejściem, po raz ostatni poszedłem do namiotu Ulfagara. Nie było go w środku. Na stercie skór nie znalazłem też jego borni. Musiał z rana udać się na obejście okolicy. Prawdopodobnie wilki umacniały pozycje, by w razie bitwy mieć cały obóz na oku i nie dać się zaskoczyć wrogowi. Zrozumiałem, dlaczego Ulfagar nie wziął ani łyka wina podczas uczty i oddalił się z Sali prawie zaraz po rozpoczęciu biesiady.
Kiedy szedłem w stronę olbrzymiej, oblodzonej rzeki Shaengarne, przy której szaman plemienia Rysia miał swój namiot, spotkałem oddział zwiadowców idących na północ i obchodzących obóz. Na czele szedł Nether, ogromny, szary wilk o żółtych ślepiach - ulubieniec Rjekana. Za nim stąpało pięciu groźnie wyglądających barbarzyńców o lekkich skórach i zakrzywionych ostrzach u pasa.
-Dokąd to? Nie możesz bezkarnie opuszczać obozowiska, cudzoziemcze. Miodowa Sala już się skończyła, ale póki wodzowie nie postanowią inaczej, klany nie mogą się rozchodzić.
Jargund, groźny wojownik o szerokim czole zastąpił mi drogę.
-Idę do wędrownego szamana, by uleczył me rany z wczorajszej próby topora.
Popatrzyli po sobie, po czym przepuścili mnie dalej. Wilk zatrzymał na mnie swe spojrzenie i obwąchał moją zabandażowaną dłoń. Wyglądało, jakby przyciągał go zapach krwi. Powoli cofnąłem rękę, aby nie pozwolić jej ugryźć głodnej bestii. Wilk poruszył się nerwowo, po czym polizał mi palce.
-To twój pan mi to uczynił.
Ale ja zadałem mu gorsze rany. - pomyślałem.
Wilk odbiegł na wołanie oddalających się zwiadowców. Wtedy przypomniałem sobie o Uvien.


W skórach i w ośnieżonych butach, ubrany jak gotowy do drogi, wszedłem do jej obszernego namiotu. Spała jeszcze smacznie, wtulona w ciepłe koce i skóry. Kobietom nie zezwalano uczestniczyć w Miodowej Sali. Był jeszcze bardzo wczesny ranek. Rjekan nie wrócił jeszcze z ważnych obrad. Ucieszyłem się, że była sama.
Dotknąłem lekko jej zakrytego ramienia.
-Zbudź się, słodka pani.
Otworzyła oczy. To był ten jeden magiczny moment, w którym zdawało mi się, że jest księżniczką z jakiejś dawno zapomnianej bajki.
Zdumiała się moją obecnością. Niepewna, lekko odsunęła się ode mnie. Ja przysunąłem się bliżej.
-Co tu robisz? - spytała. Była rozespana, ale szybko wróciła jej przytomność umysłu.
Roześmiałem się, po czym dotknąłem jej dłoni.
-Odchodzę, Uvien. Opuszczam wasze plemię.
Chwilę później zorientowałem się, że nie powinienem jej tego mówić.
-Nie zdradź mnie. Nie powiedz o mojej ucieczce nikomu. Nie mogą zbyt wcześnie zorientować się, że mnie nie ma.
W jej oczach dostrzegłem nagłe niedowierzanie.
-Jak to? Czy nie jesteś tu dobrze traktowany? Dlaczego uciekasz z Klanu? Rjekan oszczędził cię przecież...
Miałem ochotę śmiać się głośno na te słowa. Prawdę powiedziawszy bowiem, to ja oszczędziłem Rjekana. Ona kochała go. Nie miałem co do tego wątpliwości. W pewnym sensie napawało mnie to jednak dziwnym żalem.
-Nie pożegnasz się ze mną? - spytałem.
-Idź w pokoju, cudzoziemcze. Nie jesteś stąd. To nie twój dom.
-A więc rozumiesz moją decyzję? - spytałem z nadzieją.
-Tak.
-Chodź ze mną. - powiedziałem nagle, zanim ugryzłem się w język. Zareagowała na te nonsensowne słowa nad wyraz spokojnie.
-Mówiłeś, że będziesz mnie mieć. - patrzyła w moje oczy tak, że poczułem wielki wstyd. -Powiedziałam ci, że tak się stanie, jeśli zabijesz Rjekana. Ty jednak oszczędziłeś go. Dokonałeś wyboru.
-Nie muszę go zabijać. - powiedziałem cicho.
-Jestem dziką kobietą. Nie znasz mnie. Ja rodzę mu dziecko. Czego ty chcesz ode mnie, dziwny przybyszu?
-Niczego.
Westchnąłem, po czym wstałem i otrzepałem się ze śniegu.
-Muszę się pospieszyć i uciec prędko, aby nie ruszyła za mną pogoń.
-Nie będą cię ścigać, ale masz rację... powinieneś już iść. Musisz iść. Niedługo wróci Rjekan. Nie spodobałoby się mu, że byłeś tutaj, a potem opuściłeś obóz.
-Nie byłem tutaj, Uvien. - spojrzałem na nią z powagą.
-Nie byłeś. - przytaknęła, po czym nakryła się kocem, kiedy poczuła zimno dobiegające z zewnątrz. Wiał lekki wietrzyk. Właśnie minął wschód słońca.
Odetchnąłem rześkim powietrzem. Wyszedłem na zewnątrz. Gdy zasuwałem poły namiotu, odezwała się po raz ostatni.
-Jeszcze się spotkamy, cudzoziemcze.
Odszedłem.


Szliśmy przez pół dnia, otaczani bijącym śniegiem i wiatrem. Ale dopiero późnym popołudniem rozpętała się prawdziwa burza. Śnieżyca kłuła w oczy i kąsała skórę pod odzieniem, a wicher unosił płaszcze i zaglądał pod grube futra. Szaman parł niestrudzenie do przodu, ani razu nie oglądając się na drogę. Szliśmy szlakiem lub obok niego - tam, gdzie teren pozwalał na skrycie się przed ewentualną pogonią. Zaspy piętrzyły się przed nami przez mile, we wszystkie strony, ale byłem pewien, że zmierzamy na południe, zgodnie z zamierzeniem podróży. Nie wiedziałem, czy poznam miejsce, gdzie nas napadnięto i zgrabiono karawanę. Zapewne na Miodowej Uczcie barbarzyńcy jedli zapasy z naszych wozów jadących do Dekapolis. Byłem pewien, że to miejsce, gdzie zabili Bregana, wciąż pozostaje gdzieś przed nami. Kiedy burza śnieżna rozpętała się na dobre, straciliśmy z oczu wszelki kierunek. Szaman wołał coś do mnie przez śnieg, ale nie mogłem zrozumieć jego słów.
Czemu tutaj jest tak paskudna pogoda? - zastanawiałem się.
Bolały mnie nogi od marszu oraz serce od rozstania. A nade wszystko, bolało mnie, że cała ta przygoda miała tak nieszczęśliwy przebieg. Ufałem, że niedługo dotrę tam, gdzie jest ciepło i gdzie żyją cywilizowani ludzie, i że zacznę wieść na powrót nudne, ale spokojne życie.
-Po raz ostatni udałem się północ, Kahudzie. - rzekłem do szamana, który przedstawił mi się, kiedy opuszczaliśmy granice obozu Klanu Szarego Wilka. -Jest tu zdecydowanie za zimno, a miejscowi mieszkańcy są wyjątkowo oziębli.
Ten roześmiał się jakoś dziwnie złowrogo. Wyraźnie usłyszałem jego głos, kiedy schroniliśmy się w wyżłobieniu powstałym w olbrzymiej zaspie.
-W górach jest jeszcze gorzej. Tam są gobliny, olbrzymy i ogry. Nic miłego cię tam nie spotka. Tutaj przynajmniej użyczyli ci swej gościnności.
-Zabili mojego przyjaciela. Nienawidzę ich.
-Takie jest prawo krwi. Przegrywa słabszy.
Bregan wcale nie był słaby. - pomyślałem.


-Ktoś idzie. - sapnąłem, wstając.
Z długiego i nużącego oczekiwania wyrwał mnie obraz wysokiej, pochylonej sylwetki.
Szaman wstał i rozłożył ręce. Po wypowiedzeniu kilku warkliwych słów w dziwnym języku, powitał przybysza, wyciągając w jego kierunku otwartą dłoń.
Tamten zbliżył się. Był odziany w skórzane części garderoby, wielką, nabijaną kolcami zbroję i czarny kaftan na szyi. Miał spojrzenie wilka, a jego twarz przypominała pół człowieczą, pół orczą.
-O, panie, kogo ze sobą przywiodłeś? - zapytał nowoprzybyły.
Przeraziłem się, widząc, jak na mnie popatrzył, dotykając jednocześnie ostrza topora zawieszonego na plecach.
-To człowiek z południa... - odparł spokojnie szaman.
Starzec pochylił się, po czym wypowiedział kilka słów do półorka tak cicho, że nie dosłyszałem ich.
Tamten nie wyglądał na zadowolonego, ale odpuścił dalszą dyskusję z Kahudem.
-Czy masz tu swoich ludzi, Ugralu? - zapytał stary.
-Mam, panie. Wszyscy, co do jednego. I to nie są ludzie. - półork wyszczerzył zęby w bestialskim uśmiechu. Teraz on też nie przypominał człowieka.
Rozejrzałem się z niedowierzaniem wokoło. Burza minęła, dlatego widoczność poprawiła się znacznie. Oniemiałem, gdy ujrzałem to, co rozciągało się w promieniu kilkuset metrów ode mnie. Dopiero teraz zrozumiałem, że znajdujemy się w pobliżu jakiegoś ogromnego obozu. Czarne namioty rozstawione między olbrzymimi zaspami otaczały kręgami dymiące ogniska, wokół których łaziły różne człekokształtne, bestialskie istoty. Rozpoznałem sylwetki goblinów, oraz jednego czy dwóch olbrzymów przechadzających się gdzieś na obrzeżach.
-Masz rację, Ugralu. To nie są ludzie. I, przede wszystkim, nie są też twoi.
Szaman roześmiał się w głos. Półork dołączył po chwili do niego swoim warkliwym rechotem.
-Do obozu! - wrzasnął na mnie. -Powiesz nam o fortyfikacjach i umocnieniach wilczej kryjówki!
-A więc znów jestem jeńcem? - spytałem z goryczą.
Kahud nie odpowiedział mi. Odszedł ze swym sługą w stronę umocnień zewnętrznych obozowiska. Ku mnie podążyła banda orków, która wyłoniła się zza pobliskiej zaspy. Byli na wpół zasypani śniegiem i ociężali od zbroi, ale dzierżyli też niebezpieczną broń. Nie opłacało się uciekać. Poszedłem przed nimi do obozu, narażając się na szturchańce i powarkiwania. Dopiero teraz zrozumiałem, że z rąk jednego wroga wpadłem w sidła drugiego, znacznie gorszego niż poprzedni.


W zadymionym wnętrzu obskurnego namiotu płonął mały kaganek. Przy palenisku z prawej strony siedzieli trzej orkowie. Każdy zaś, był bardziej ohydny od poprzedniego. Wszyscy nosili na gębach ślady wojennych blizn, a u nóg trzymali swoje obnażone, ubrudzone starą krwią topory. Kahud, niedoszły szaman plemienia Rysia, zasiadał po środku namiotu, przy pełgającym kaganku. Ugral stał obok niego, oparty na ogromnym toporze. Jeszcze jeden człowiek, prawdopodobnie jeniec, stary i olbrzymiej postury, związany z tyłu grubym sznurem, z obezwładnionymi nogami, siedział za nim i przyglądał się z nienawiścią zgarbionemu mężczyźnie. Wysuszony, brodaty, postawny i miły staruszek, który wyglądał mi na samym początku na ludowego wieszcza z dalekich gór, wsparty na drewnianej lasce, teraz przypominał raczej wychudzonego szczura o złowrogim spojrzeniu. Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, jak bardzo musiał się zmienić od tej godziny, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. To nie był już szaman żadnego północnego plemienia. Z jego wychudzonych palców i obwisłej twarzy oraz tych oczu, błyskających płomieniem, poznałem, że nie może być nikim innym, jak czarnoksiężnikiem. Podczas mojego życia spotkałem przynajmniej kilku magów parających się mrocznymi sztukami. Rozpoznałbym ich od razu, nawet w wieloosobowym tłumie. Mieli charakterystyczną zachłanność w oczach i wyjątkowo mizerny, odpychający wygląd. Przypominali nekromantów, ale nie czuć od nich było zapachu śmierci. Czuć było jednak coś innego... Prawdziwą i złowrogą moc demona z niższych planów, który spoczywał gdzieś we wnętrzu każdego czarnoksiężnika. Nie wątpiłem, że ten także próbował swego czasu otwierać kręgi prowadzące do głębokich Otchłani.
-A więc spotkaliśmy się tutaj... - zaczął czarnoksiężnik, wyraźnie pochłonięty wpatrywaniem się w mały ogień płonący na środku namiotu i rzucający złowrogie cienie. -by omówić plan ataku na obóz Klanu Szarego Wilka. Jak wiadomo, przedstawiciele innych klanów zebrali się tam na ucztę wyprawioną przez Broghara, wodza wilków. Jeśli się nam powiedzie, zbierzemy wszystkich za jednym zamachem. Całe śmiertelne żniwo. - podniósł głowę. -Wtedy już nic nie stanie nam na przeszkodzie do podbicia Dekapolis.
-Nie uda wam się pokonać całego regionu. Ludzie mają swoje siły zmagazynowane w każdym z miast. - te słowa wypowiedział ogromny szpakowaty mężczyzna siedzący za kapłanem. Był to Wagund Stary - wódz plemienia Rysia z gór Grzbietu Świata - poznałem go od razu, choć nigdy wcześniej nie dane było mi się z nim spotkać.
-Za dużo nasłuchałeś się bajek o poprzednich wojnach w tym regionie, drogi Wagundzie. - odparł z uśmieszkiem czarnoksiężnik. -Nigdy jeszcze nie działo się tu tak jak teraz. Barbarzyńcy toczą wojnę między sobą i z Dekapolis. Jeśli ich zaatakujemy, nikt nie będzie ich bronił, ani wspierał. Nie stoi to bowiem w interesie ludzi z Północy. A potem, kiedy już zgrabimy Bryn Shander, reszta podda się nam bez oporu. I nie będzie żadnej siły, która mogłaby pomóc mieszkańcom Dziesięciu Miast. Ważne jednak, aby zacząć właśnie od dzikich plemion, bo to one mogą w ostatniej chwili przechylić szalę zwycięstwa.
-Jerod walczył z demonami i pokonał je. - Wagund przypomniał legendę o założeniu Północy.
-Nie ma pośród was Jeroda. - czarnoksiężnik roześmiał się tak, że aż zakłuło mnie w sercu.
-Zapominasz o krasnoludach z kopca Kelvina. - wyrwałem się. -Mogą udzielić pomocy ludziom, jeśli zaczniecie oblegać Bryn Shander. A poza tym, Dziesięć Miast zawsze może liczyć na pomoc Luskanu.
Orkowie siedzący przy zakurzonym palenisku spojrzeli na mnie z niechęcią, a Ugral warknął, słysząc me zuchwałe słowa.
-Zapominasz, że Luskan ma swoje własne problemy z napaściami dziejącymi się na wybrzeżu. Wielka rada lordów niechętnie udziela zaś pomocy. My jesteśmy tylko częścią tej siły, która nęka Faerun. Co jakiś czas dzikie grupy goblinów i orków żyjących w górach organizują się i wtedy jest wojna. Tak zrodziło się Wybrzeże Mieczy... z ciągłych wojen z potworami.
Trzej orkowie z dumą spojrzeli po sobie.
-Stamtąd pochodzę... - rzekłem. -A co z krasnoludami? - zapytałem po chwili. -Czy one też nie wyślą pomocy?
-Nawet jeśli, wkrótce zrezygnują z bojów. Pochowają się w swoich dziurach, bo zrozumieją, że nie mogą liczyć się z nami w żadnej mierze.
-Ufam we wsparcie ludzi z Luskanu. Wybicie połowy Klanu nie ujdzie ci na sucho, Kessel!
-Mam zamiar wymordować znacznie więcej, Wagundzie. Znacznie więcej.
W namiocie rozległ się złowrogi śmiech czarnoksiężnika. Przez moment zdawało mi się, że poczułem czyjąś złowrogą obecność unoszącą się w powietrzu. Dym z kaganka buchnął nagle, a potem wrażenie odeszło jak zły sen.
Czarnoksiężnik dał znak swoim sługom, po czym orkowie wyprowadzili mnie i Wagunda z wnętrza czarnego namiotu. Na zewnątrz panowała już noc, choć ogniska wciąż płonęły. Zewsząd dobiegały dzikie okrzyki biesiadujących goblinów. Zaprowadzono nas do grupki jeńców, którzy, jak się okazało, byli pozostałością starszyzny Klanu Rysia.
Choć moja niechęć do barbarzyńców nie zmniejszyła się, z radością powitałem napotkanych ludzi. Ostatnio miałem bowiem styczność tylko z orkami i z ciemnymi magami.
Kładąc się spać, umierałem z zimna i myślałem, jak to będzie, jeśli służbiści czarnoksiężnika poproszą mnie o pomoc w zdobyciu obozu.
Tam są moi bracia. Jestem już jednym z Klanu. Mam obowiązek walczyć u ich boku w boju. Tak powiedziałem w przyrzeczeniu.
Pytania cisnęły się do mej głowy. Przez całą noc myślałem o ostatnich dniach swojego życia i rozpaczałem nad własnym, nieszczęśliwym losem.
Dlaczego musiałem trafić na tak ogromny konflikt właśnie teraz?
Tej nocy nie uzyskałem odpowiedzi na to pytanie.

 

WOJENNE RZEMIOSŁO
Część VI opowieści z Doliny


Burglir z Klanu Łosia zbudził się rankiem, z okrutnym bólem głowy, który sprawił, że gdy wreszcie wstał z niewygodnego posłania, ledwie mógł utrzymać się na nogach. Okrutna moc dobrego trunku powaliła tego dnia niejednego wojownika. Wszyscy zebrani niedawno wokół ognia strażnicy i zwiadowcy leżeli półprzytomni, bez jakiejkolwiek gotowości na ewentualny bój. A przecież Miodowa Sala nie przesądziła o tym, czy wojna miała rozpętać się na dobre, czy miano raczej zawrzeć pokój między klanami Doliny Lodowego Wichru. Miodowa Sala była tylko wstępem do rokowań. Burglir z Klanu Łosia nie wątpił, że piwa starczy Klanowi Wilka jeszcze na kilka dni. Zresztą jego plemię również przywiozło ze sobą mięsiwo i baryłki pełne miodu, z czego bardzo ucieszył się Berngard Siwy, jeden z wilczej rady. Zebranie Klanów miało jeszcze potrwać dobre kilka dni. Jedynym wypadkiem, jaki z pewnością rozerwałby więzi braterskie między godzącymi się Klanami, byłby incydent, w którym ktoś rzuciłby przykładowo wyjątkowo ciężką obelgę drugiemu. Wtedy ten, urażony, zaraz wypowiedziałby wrogowi Próbę Topora, a i to stałoby się w najlepszym wypadku. Zaraz podniosłaby się wrzawa i zgiełk, zaś barbarzyńcy poczęliby się opowiadać po jednej lub drugiej ze stron. Rozpętałaby się bijatyka, która na późniejszy czas musiałaby oznaczać następną wojnę Klanów. Na północy bowiem nikt nie trzyma języka za zębami i jest to główną przyczyną dziejących się starć. Zabierają one każdego roku sporo ofiar. Zeszłej zimy Burglir stracił ojca w trakcie potyczek z Klanem Wieloryba. Do dziś oba klany oficjalnie nie zawarły ugody, ponieważ bitwa, która rozegrała się na brzegach Morza Ruchomego Lodu, była jedynie incydentem, nie godnym odnotowania w kronikach Doliny. Jednakże Burglir z Klanu Łosia nigdy nie zapomniał zniewagi, jaką jemu i jego rodzinie uczynił Akun, wódz Klanu Wieloryba. Ten napuszony pijaczyna teraz zapewne przebywał w Miodowej Sali, na zgromadzeniu wielkich klanowych. Znaczyło to tyle, że rozbudzał się właśnie z głębokiej nocnej drzemki.
Szybko jednak nie wstanie. - przyszło do głowy Burglirowi.
Dumny wojownik wiedział jednak, że nie należy rozdrapywać starych ran i rozniecać ogni, które zdążyły już przygasnąć. Wojna wisiała na włosku. Klanowi Łosia wystarczało już tylu wrogów ilu posiadał. Burglir miałby duże wyrzuty sumienia, gdyby z jego powodu sojusznicy plemienia obrócili się nagle przeciwko jego braciom. Wtedy to nie Klan Wilka musiałby starać się o ugody i budować Miodową Salę. Zanim jednak przyszedłby pokój, przez wiele upływów księżyca, a może nawet pór roku, krew brudziłaby białe, ośnieżone ziemie Doliny Lodowego Wichru.


Wstałem rankiem, zbudzony szturchańcami jednego z pomniejszych orkijskich strażników pilnujących zagrody z jeńcami Klanu Rysia. Dzień wydawał się jeszcze bardziej ponury niż wczorajszy. Śnieg prószył zapewne przez całą noc, bowiem wszyscy przykryci byliśmy warstwą miękkiego zimowego puchu. W obozie, spod białych czap sterczały czarne szpice obskurnych namiotów, wokół zaś tliły się resztki dymów z przygaszonych ognisk. Orkowie wynosili broń i różnorakie sprzęty, zwijali obozowisko, zdejmowali szmaty, wyciągali części palisady i układali je na równe sterty, a przy tym żywo pokrzykiwali i zdawali się szydzić z nieprzyjemnego wiatru, który co raz to miotał ich poszarpanymi flagami. Zauważyłem, że na godłach orkijskich dowódców widnieje zwykle wielka wieża otoczona kręgiem, w pewien sposób zaznaczona jako kryształ lodu. Nie mogłem pojąć, co oznacza ten herb, wyglądał jednak znacznie bardziej kunsztownie od zwyczajowych znaków Orków i Goblinów, które te bestie wybierały sobie na oznaczenia swej podłości i bestialskiej siły. Wokoło szarzały zaspy zakryte świeżym śniegiem, które wiatr raz po raz roznosił na nowo i przestawiał, zmieniając drogi i kierunki świata. Za zasłoną gęstych chmur, z których spływały śnieżne płaty, kryło się głęboko słońce, czasem prześwitujące blado spomiędzy skrawków ciemnej i gęstej powały na nieboskłonie.
Wagund wydawał się jedynym z Rady Klanu Rysia, który nie poddawał się rozpaczy, ponieważ podnosił na duchu swoich współplemieńców i wieloletnich pomocników, a z jego osoby biła jakaś żywa i nieskrępowana siła, która i mnie wkrótce poczęła się udzielać. Ork, pokrzykujący i szturchający nas żywo, widać nie chciał stawać w szranki z najważniejszym spośród jeńców swego pana, ponieważ gdy Wagund pchnął go od uwijających się jak w ukropie jeńców, ten warknął jedynie i oddalił się o kilka kroków, pod nosem miotając stos nieznanych mi przekleństw. Zdawało się więc, że także pośród wrogów Wagund miał spore uznanie.
-Szlachetny panie... - zacząłem z nim rozmowę po południowemu, jednak szybko zorientowałem się, że to niewłaściwy zwrot do barbarzyńcy równie potężnego i dumnego jak wódz Klanu Rysia.
Wagund, spojrzawszy z ukosa na moje nieudolne starania związane ze składaniem całego legowiska do obskurnych juków, zbliżył się i wziął na ramię większość skór, w jakie byliśmy okryci przez całą noc, po czym począł ładować je do worów, które mieliśmy ponieść ze sobą, gdy cały obóz ruszy na północ.
-Czy chcesz czegoś od Wagunda, syna Wagahira? Wagund pyta cię, cudzoziemcze, jaką masz sprawę do niego.
Ork znów zaczął nas popędzać, ale wystarczyło jedno spojrzenie wodza, by z warczeniem powrócił na swoje miejsce i oczekiwał, aż legowisko zostanie uprzątnięte. Wagund okrył się grubą skórą i mnie poradził uczynić to samo.
-Zimno bowiem jest jeszcze dotkliwsze niż obrót słońca temu, a ten, co nie okryje się zwierzęcą skórą, może zostać zamieniony niedługo w sopel lodu.
-Szlachetny barbarzyńco, Wagundzie, synu Wagahira... - mówiłem w odpowiedzi, zakładając na siebie zbyt duży, ale za to gruby i bardzo ciepły płaszcz z rysich skór. -Powiedz mi, co to za armia, w której obozie jesteście jeńcami i kim jest ten, co prowadzi tą watahę... Czy znasz go może? Czy o nim wcześniej słyszałeś?
Wagund spojrzał na Orka stojącego w pobliżu. Strażnik miał na sobie czarną skórę z białym znakiem, który widywało się na większości rozwieszonych tu sztandarów.
-Crenshinibon. - powiedział barbarzyńca, a mnie zdawało się, że już skądś znam to słowo.
-Co? - zapytałem.
-Odłamek. Legendarna moc lodu, która zakopana została głęboko w śniegach Doliny Lodowego Wichru. Tam to, na Kopcu Kelvina, zginął Akar Kessel, podły czarnoksiężnik, który pragnął odebrać wszystkim wolnym istotom północy ich ziemię i zawładnąć stąd Faerunem.
-Widzę, że dobrze znasz historie o wielkim powstaniu w Dolinie, które po raz pierwszy od dawna zjednoczyło tutejsze Klany. - rzekłem do niego, aby samemu pochwalić się wiedzą na ten temat.
Wagund spojrzał na mnie dziwnie surowo.
-Niechaj cudzoziemiec nie mówi mi, co winienem wiedzieć, a czego nie, o swojej domenie, w której mieszkałem i mieszkać będę po kres mego życia.
-Nie zrozumiałeś mnie dobrze, Wagundzie. Myślałem, że barbarzyńcy z Grzbietu Świata nie są związani z historiami Doliny Lodowego Wichru. Przecież nie żyliście w tej tundrze, kiedy wydarzenia owe miały miejsce.
-Nasi bracia opowiedzieli nam dokładnie, co tutaj się działo.
-W namiocie, tam, na naradzie, nazwałeś Kahuda tym imieniem. - mówiłem, ściszając lekko głos.
-Crenshinibon... - powiedział z dziwną nutą w głosie wielki Wagund.
-Nie, nie tak! Powiedziałeś do niego Kessel. Czy to jest właśnie ten Akar Kessel? Czy nie zginął? Czy został w jakiś sposób przywrócony do życia?
Ork warknął, przysłuchując się naszej rozmowie. Wyglądało na to, że niedługo sięgnie po broń.
Wagund zastanowił się nad moimi słowami. Po chwili powiedział.
-Nie wiem, co się stało z Akarem Kesselem, ale ten starzec nie może nim być.
-Jednak wiek by się zgadzał. - napomknąłem, pełen nadziei na odkrycie tajemnicy całej układanki.
Barbarzyńca głęboko westchnął.
-Oto kolejny, który idzie śladami Kessela. Wielu było takich, wielu pragnęło odzyskać Odłamek. Być może dlatego tak go nazwałem.
Barbarzyńca odszedł wraz z innymi, prowadzony przez Orków pilnujących w nocy zagrody, a ja udałem się na koniec pochodu, gdzie ciągnąłem ze sobą najcięższy bagaż złożony z twardych płócien i grubych skór na nasze legowisko. Długo zastanawiałem się nad tym, co powiedział mi wódz Klanu Rysia. I byłem pewien, że w tej rozmowie wiele przede mną ukrywał.


Była już noc, kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się na postój. Po całym dniu okrutnie męczącego marszu odrobina ciepła przy ogniu i odpoczynek na skórach były zbawieniem dla obolałych nóg. Jednakże szybko podniesiono nas znowu na nogi. Wokół zagrały przytłumione świszczącym wiatrem dźwięki rogów.
-Rozpoczęła się wojna. - powiedział jeden spośród Rady Klanu Rysia.
Wagund nie odpowiadał. Od kilku chwil bezustannie wpatrywał się w północny widnokrąg, jakby chciał tam dostrzec drogę ucieczki z niewoli Orków.
Nagle pomiędzy nami wyrósł potężny i barczysty jak bawół półork o imieniu Ugral. Zawsze towarzyszący mu odór krwi tym razem był silniejszy niż zwykle. Za nim, nieodłącznie, podążała banda jego gwardzistów - przysadziści Orkowie z wściekle kolcowatymi morgenszternami. Spomiędzy powarkujących wielkoludów wyłonił się okryty płaszczem czarnoksiężnik.
-Witajcie, moi wierni doradcy. - zadrwił. Żaden z barbarzyńców nie wstał nawet, by mu się pokłonić.
-Na nogi, dranie! Przyszedł wasz pan! - warknął Ugral i przyskoczył do szamana by uderzyć go i brutalnie podnieść. W prawej ręce trzymał zakrzywiony, rzeźnicki nóż. Wagund w jednej chwili skoczył i wykopał mu ostrze z łapy, a w chwilę potem już siłował się z półorkiem, trzymając go wściekle za czuprynę i miotając nim w te i we w te. Wzbijając tumany śniegu, obaj upadli po chwili na kolana, ściśnięci w śmiertelnym uścisku. Wtedy jeden z Orków wysupłał bicz i począł nim okładać barbarzyńcę. Czarnoksiężnik tylko stał w pobliżu i przyglądał się widowisku z uśmiechem na twarzy.
-Dość! - krzyknąłem. -Oto nasz nowy pan, czy tego chcemy, czy nie. Nie pora na okazywanie odwagi. Wagundzie, puść tą ludzką świnię. Rozprawisz się z nim innym razem.
Niedoszły szaman, Kahud, wybuchnął głośnym śmiechem. W grupie jego przybocznych pachołków rozszedł się pomruk niezadowolenia.
-A więc południowiec radzi ci, jak się zachować, barbarzyńco? Cóż, muszę przyznać, że ma wiele słuszności. - zadrwił czarnoksiężnik, zbliżając się. -Rzeknij no mi, czemu wciąż z uporem okazujesz mi tyle dumy? Od czasu, kiedy was pojmałem, nieustannie szukasz zaczepki, idąc śladem twoich potomków, z których każdy zginął, pokonany przez silniejszego wroga.
-Przestań podjudzać mnie, żmijo... - wysapał dumny wódz i puścił sługusa Kahuda. Ten odpowiedział mu dzikim rykiem i już miał sięgać po topór, kiedy powstrzymał go przenikliwy krzyk czarnoksiężnika.
-Nie! Dość już krwi i głupoty z obu stron. Jesteście wyjątkowo podobni do moich Orków, barbarzyńcy z północy.
-Ty zaś jesteś żmiją, bez zasad i honoru.
-Na cóż mi honor, kiedy sprytem i podstępem mogę was wszystkich spętać i uczynić swoimi sługami?
Wiedziałem, że to nie były przechwałki słabeusza. W oczach Kahuda widziałem coś, co kazało mi przypuszczać, że jego cele sięgają znacznie dalej niż do podbicia tego regionu. Miał jakiś zimny błysk, skryty głęboko w duszy, który właśnie teraz emanował, kiedy brał nad nim górę złowrogi gniew.
-Na kolana, warczące psy! - zawołał, po czym smagnął ogniem w powietrzu, jakby dla demonstracji swej mocy.
Ujrzałem w jego cieniu na powrót sylwetkę znacznie bardziej podłą i złowrogą niż był sam czarnoksiężnik.
-Słyszeliście, kundle? To do was, Orkowie! - zakrzyknął Wagund i stanął naprzeciw maga bez odrobiny strachu. Jednak ten tylko wyciągnął dłoń, by sprowadzić dumnego wojownika do upokarzającej pozycji. Wagund przyklęknął, choć na zbolałej twarzy wyczytałem, iż nie było to jego wolą.
Sam także zaraz przybrałem uniżoną sylwetkę, gdy Ugral zamachnął się na mnie ogromną łapą. Reszta bez namysłu uczyniła to samo co ich wódz.
-Potrzebuję waszej pomocy, a nie nieposłuszności. Okaże się, czy dobrze zrobiłem, oszczędzając wasze życia. Możecie bowiem okazać się wartościowi. - czarnoksiężnik był bardziej tajemniczy niż dotychczas. W zanadrzu trzymał jakiś rozkaz, który, byłem pewien, nie mógł nam się spodobać.
-Pod nami - wyciągając dłoń wskazał nam teren opadający z szerokiej zaspy ku północnym równinom. - znajduje się rzeka Shaengarne. W świetle księżyca można wyraźnie dostrzec jej kształt.
-Nie będziemy łowić dla ciebie ryb, czarnoksiężniku. - wysapał Wagund i zaśmiał się cicho, choć wyglądał na zbolałego... jakby walczył z czymś wewnątrz swojej duszy i jednocześnie próbował uzyskać kontrolę nad upartymi mięśniami.
-Ostatnio stałeś się zbyt niesubordynowany, synu Wagahira. Wkrótce twój język wezmę sobie jako nagrodę za twe zapalczywe słowa.
Ugral chciał wykonać rozkaz natychmiast, jednak czarnoksiężnik powstrzymał go. Podniosłem głowę by zobaczyć jego wyraz twarzy. Tkwił na niej uśmiech tryumfu i jakieś niezbite postanowienie. Na powrót uraczył nas drwiną.
-Choć jesteście równie niemądrzy jak moi słudzy, mam dla was dość wymagające zadanie.
Ugral tylko warknął z dezaprobatą w kierunku tej uwagi, ale mag nawet na niego nie spojrzał.
-Udacie się do obozu Klanu Szarego Wilka pod osłoną nocy. Przyniesiecie mi informacje o jego ufortyfikowaniach i obrońcach na granicach namiotów. Dowiecie się, jacy wodzowie uczestniczą w zebraniach Miodowej Sali i wyszukacie dla mnie członków starszyzn wszystkich Klanów. Pójdziecie drogą wzdłuż rzeki, pod osłoną nocy, jako moi szpiedzy. Liczę na was, ponieważ jesteście jedynymi, którzy zapewne pozostaną nierozpoznani w obozie wroga. A nie mamy wiele czasu.
-Kiedy tylko tam dotrzemy, wydamy całą twą watahę, Kessel. Pójdziesz na śmierć za swoją głupotę. - Wagund mówił, ale sam chyba nie wierzył we własne słowa. Zdziwiłem się, że ponownie obłożył czanoksiężnika tym imieniem.
-Czasem zaklęcie potrafi zmusić niepokornych do milczenia. Zresztą dla ciebie mam inne zadanie, synu Wagahira.
-Kto pójdzie, panie? - zapytał Ugral, gotując w prawej łapie bicz, na którym wciąż jeszcze pozostały kropelki krwi z pleców Wagunda.
-On - wskazał na mnie -Ponieważ jest z obozu. I ty - tu palec jego powędrował w kierunku szamana plemienia. -Zastąpisz moje miejsce jako wysłannika Klanu Rysia, za którego dotąd się podawałem. Jeśli będą was pytać, dlaczego zniknęliście, co nie powinno się zdarzyć, powiecie, że byliście w pobliżu obozu, a ty - mówił do mnie - poddawałeś się leczeniu w nadrzecznej chatce szamana. Reszta - zwrócił się do pozostałych - wybada ślady na zewnątrz obozowiska. Nie narażajcie się na długie spojrzenia i wypatrzenie przez wilki. Gdy trzeba, udawajcie członków jakiegoś Klanu. Dostaniecie po temu odpowiednie oporządzenie. Przed rankiem macie zjawić się z powrotem. Złóżcie meldunki mojemu generałowi. -Czarnoksiężnik połechtał wyraźnie dumę Ugrala, który przesunął po nas władczym spojrzeniem. Teraz zaś poddajcie się mym słowom.
Słowa te były inne niż dotąd, dlatego zupełnie ich nie zrozumiałem. A potem odmieniły mnie w pełni - wiem, ponieważ niewiele zapamiętałem z drogi i z pobytu w wilczym obozie. Zaś gdy wróciłem, po zdaniu sprawozdania, czar jakby prysnął. Coś obarczało mnie wyraźnie nieustannym poczuciem winy, którego nie mogłem się ani wyzbyć, ani przypomnieć sobie, skąd się wzięło.


Burglir z Klanu Łosia tylko raz widział tego cudzoziemca, kiedy ten walczył z niejakim Rjekanem. Na drugim pojedynku tych dwóch wojownik już się nie stawił, ponieważ zbytnio był zajęty trunkami w Miodowej Sali. Jednakże z Próby Topora Burglir wywnioskował, że południowiec upokorzył dowódcę wilczych zwiadowców, dlatego Rjekan wypowiedział mu drugą walkę. Teraz, blady, ledwo trzymający się na nogach i ranny, południowiec zdawał się zmierzać na powrót ku namiotom swoich nowych braci, jednakże Burglir był pewien, że niechętnie widywano go w obozie. Musieli jednak mieć szacunek do jego umiejętności. Burglir z Klanu Łosia był pewien, że pokonałby tego cudzoziemca w otwartym boju.
Nieznajomy zniknął po jakimś czasie barbarzyńcy z pola widzenia. Na skórach koło ogniska było wygodnie, a ciepło biło od pełgającego płomienia, podgrzewane jeszcze przez moc północnego trunku. To już trzecia noc, którą tak spędzał w trakcie obrad na Miodowej Sali i, musiał przyznać sam przed sobą, wcale odpowiadał mu ten odpoczynek od ciągłej wojny oraz polowania o przetrwanie na nieprzystępnej tundrze. Choć wczorajszego dnia wydawało się, że Klan Niedźwiedzia rozpocznie działania wojenne przeciwko Klanowi Renifera, po kilku przyjacielskich uspokajających słowach ze strony innych zebranych obaj wodzowie poprzestali na pokojowych rokowaniach dotyczących tego, czy będą istotnie walczyć, czy podzielą się ziemią i pozostaną w pokoju. Wszystko wskazywało na to, że gościnność wilczej sfory skłoni w końcu wodzów do przystania na warunki pokojowe. Broghar był rozważniejszy od Berngarda i chętniej go słuchano, więc wkrótce zaczęto iść na ugody, które miały istotne znaczenie dla dalszych spraw.
Burglira zbudziło potrząsanie jednego ze zwiadowców wilczego plemienia, który nosił u boku charakterystyczną kosę.
-Kim jesteś i czemu budzisz wojownika z Klanu Łosia? - zapytał, wściekły, że mu przerwano sen. Dopiero potem uprzytomnił sobie, że zobowiązany był pilnować okolicy i czatować na tym miejscu jako strażnik.
-Jam jest Ulfagar z Klanu Wilka. Szukam południowca, który zniknął dwie noce temu, a teraz podobno znów chodzi po obozie. Czy potrafisz powiedzieć mi dokąd poszedł?
Burglir zasępił się, ale długo tak myślał i nie mógł rozjaśnić umysłu zalanego świeżym pitnym miodem. W końcu Ulfagar odszedł zrezygnowany, bo choć Burglir wiedział, że tamten istotnie przechodził w pobliżu, nie potrafił powiedzieć mu, jaką ścieżką pomaszerował dalej.


Nad ranem Rjekan opuścił Uvien po tym, jak nocą podarował jej miłosny prezent za wytrwałość w byciu przy jego boku. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że był później obserwowany, ani z faktu, że do obozu zbliżali się właśnie posłańcy z Klanu Rysia, których powinien był przywitać jako zastępca naczelnych wodzów Klanu. Dopiero gdy odszedł drogą ku głównym obozom i powstałej niedawno Miodowej Sali, okryta w skóry sylwetka wślizgnęła się do jego namiotu i pozostała tam aż do białego rana.
Potem, kiedy osobnik ten parł pod górę w kierunku południa, poruszając się wytrwale mało uczęszczaną drogą prowadzącą przez zaspy, wilk wychynął z ukrycia i podążył śladem szpiega, który nie mógł, podobnie jak przedtem pan Nethera, zdawać sobie sprawy z tego, że był obserwowany.

 

PRZEBUDZENIE BALORA

Część VII opowieści z Doliny


Wagund, syn Wagahira przybył na czele sporego pochodu.
-Klan Rysia nareszcie zjawił się na Miodowej Sali. - witali z radością przybyszów wojownicy plemienia Renifera, będący obecnie strażnikami obozu, oraz zwiadowcy Klanu Wilka, który organizował barbarzyńskie rokowania.
-Gdzie przebywają teraz wszyscy wodzowie waszych plemion? - spytał Wagund ogółu wojowników słusznej postury zagradzających jego ludziom dalszą drogę.
-W namiocie, panie. Czy mamy poprosić tu któregoś, aby należycie cię przywitał? - pytał Ulfagar, jeden z wyższych zwiadowców Rjekana.
-Nie. Sam zjawię się u Broghara. Tak dawno nie widziałem tego starca.
Pod maską pozorów Wagund skrywał jakiś głęboki żal i niewytłumaczalną skruchę. Kiedy barbarzyńcy zbliżali się do Miodowej Sali, na wieść o ich przybyciu rozkrzyczał się cały obóz, szybko też wezwano wodzów odpowiednich plemion. Byli więc Broghar i pijany Berngard, ponuro nie odstępujący swojego rywala w wilczej radzie o krok, oraz dumni wodzowie Klanów Rysia, Kozicy, Renifera, Wieloryba, Lisa i Niedźwiedzia, a także wojownicy Bagahura, teraz reprezentowani przez Burglira z Klanu Łosia. Wagund powitał ich wszystkich skinieniem dłoni.
-Widać musiałem spóźnić się na wojnę, bo zamiast boju widzę już rokowania pokojowe. Takie rzeczy zwykle dzieją się po słusznych walkach...
-Mylisz się, Wagundzie z Grzbietu Świata. - zaoponował dumny, choć wyraźnie już stary Broghar. -Tym razem miód pitny i błogosławieństwo Temposa zezwoliło nam na zawarcie pokoju bez żadnych strat. Dobrzy wodzowie przywieźli nam więc mięsiwo, a my odpłaciliśmy im swoim i nie żywimy już do nikogo żalu, ani nikt nie żywi żalu do nas. Mamy wspólnego wroga, któremu musimy się przeciwstawić razem. Tym wrogiem jest coroczna zima i brak zapasów. Tylko zjednoczone, plemiona barbarzyńców mogą żyć i rozwijać się w Dolinie Lodowego Wichru.
-To nie cała prawda... - wysunął się do przodu Bernard Siwy, jak zwykle mający inne zdanie od Broghara. -Naszym głównym wrogiem są ludzie przybywający tutaj z południa każdej wiosny i lata, a nawet w czas zimy. Naszym celem powinny być ich domy, ponieważ to na naszej ziemi wznieśli oni swoje rybackie wioski i miasta, nas wypychając na wschód, w pobliże pustkowia wokoło Kopca Kelvina i dalej, aż do Lodowca Reghed. Wiadomym jest, że nie mamy dokąd pójść, a im nas jest więcej, tym mniej zapasów otrzymuje któreś z plemion, gdy inne się bogaci i żyje w dostatku. Jednak dzielenie się mięsem i miodem nie wystarczy. Należy zabrać południowcom to, czego dorobili się bezprawnie na naszej ziemi. Będziemy rabować karawany i niszczyć ich domostwa, aż odbierzemy im wszystko co mieli i zapanujemy znowu nad tą ziemią, tak jak było nam to dane od czasów Jeroda.
-W takim wypadku rozsądniej byłoby zawrzeć kontrakty z kupcami, byśmy co roku dostawali pożywienie i egzotyczne towary z południa. - rozumował racjonalnie Broghar. Wokół zapanowało poruszenie większe niż, z pewnością, na większości obrad ostatnich dni, bo teraz nie wszyscy byli do reszty pijani.
-To pierwszy raz, kiedy o tym wspominasz, ale zapewne nie ostatni, kiedy o tym myślisz. - rzekł Berngard, wysuwając się znacznie do przodu, wyraźnie górując nad niższym Brogharem w tłumie. -Pragniesz zawiązać przyjaźń z obcymi. Z obcymi, którzy nie tylko zabrali nam ziemię, ale też nękają nas na tym jednym małym skrawku, jaki nam pozostał.
-Wciąż mamy całą północ dla siebie. - powiedział spokojnie Broghar. -Jeśli zamierzasz rzucić mi wyzwanie, zrób to teraz, nie narażając naszego gościa i jego kompanów na znużenie, i pozwalając im wreszcie zaczerpnąć tchu i spoczynku po, z pewnością, długiej i ciężkiej drodze.
Bernard Siwy, choć podjudzany spojrzeniami i cichymi pomrukami zgromadzenia, nie zdecydował się na radykalny krok. Wrócił na swoje miejsce do Miodowej Sali, prowadzony przez rozgorączkowanych wojowników pragnących wiedzieć, czemu nie wypowiedział Próby Topora Brogharowi. Szansa, jaka się przed chwilą nadarzyła mogła być jedną z najwspanialszych, na triumf dla drugiego wodza plemienia Wilka. Jednak Berngard Siwy się zawahał, bo wszyscy wiedzieli, że w obecności nowoprzybyłego nie wypada okazywać słabości będącego gospodarzem, Klanu. Ale kiedy wszyscy się rozejdą... kto wie, czy Berngardowi nie zachce się znów władać plemieniem?
Burglir z Klanu Łosia, choć bardzo czekał na Próbę Topora, nie doczekał się, podobnie jak pozostali jego wojownicy, zawsze skorzy do rozrywki. Zresztą miód pitny zrobił swoje w głowie barbarzyńcy, dlatego szybko zapomniał o całym zdarzeniu, bratając się na nowo ze wszystkimi, którym chciało się pić tak jak jemu samemu. Nie wiedział też wcześniej dokładnie, tak jak i teraz, po której stronie stanąłby, gdyby pojedynek nadszedł. Czy byłby za zwolennikami Bergarda czy Broghara. Tak właśnie zaczynają się wojny na północy, a wojna zbyt wiele już Burglirowi zabrała, by mógł przejść obok niej bez uwagi. Wojna na północy dotyka zwykle każdego, czy w niej chce uczestniczyć, czy nie.


Spotkałem Ulfagara przy jego namiocie. O dziwo, zdawało się, jakby już od dłuższego czasu oczekiwał mego przybycia.
-Zjawiłeś się. Wczorajszej nocy szukałem cię w obozie. Wiem, że zniknąłeś na pewien czas. Gdzie wtedy przebywałeś?
-Udałem się na kurację z szamanem Klanu Rysia. Poszliśmy nad brzegi Shaengarne, gdzie mogłem poddać się magii natury.
-Byłeś z tym posłańcem?
-Tak, właśnie z nim. - choć kłamałem jak najęty, Ulfagar nie zdawał się tego zauważać. Był lekko zamyślony, obecny raczej przy sprawach własnego plemienia i sytuacji regionu, niż przy tym, gdzie wałęsałem się przez ostatnie dni. Prawdę powiedziawszy jednak, te dwie rzeczy, nadspodziewanie mocno wiązały się ze sobą.
-Dziwne. - powiedział po chwili milczenia, zajęty ostrzeniem swego myśliwskiego noża. -Szaman Kahud zapewniał, że jego współplemieńcy już się u nas nie zjawią. Czyżby przestali mieć kłopoty z goblinami?
Zastanawiałem się, jak podpowiedzieć mu prawdę o nadchodzących kłopotach, ale, ku memu ogromnemu zmartwieniu, zdawało się, jakby mój język i umysł otępiał jakiś wyjątkowo podły czar.
Kessel - myślałem. -Zapłacisz mi za to. Zapłacisz, kiedy tylko uwolnię się od twojej osoby.
-To wszystko nie jest takie proste jak się wydaje... - słowa przychodziły mi z wyjątkowym trudem.
Ulfagar, zaciekawiony, oderwał się od ostrzenia noża i popatrzył na mnie spod złotych powiek.
-Nie takie proste? Co masz na myśli, przyjacielu?
-Nic takiego... - powiedziałem, choć wyraźnie chciałem wyjawić mu więcej. Poczułem ostrzegające ukłucie gdzieś w głębi umysłu.
Ulfagar przypatrzył mi się, wyjątkowo poruszony.
-Stałeś się nagle dziwnie blady. Czyżbyś coś ukrywał? Powiedz mi, dlaczego szaman nie mówił o przybyciu swoich braci?
Roześmiałem się, choć wcale nie było mi wesoło.
-Ach, nie, nie o to mi chodzi. To raczej prywatna sprawa. To nie przybycie Wagunda i części jego Klanu wprawia mnie w zakłopotanie i przyprawia o bladość... - wyjąkałem wyjątkowo nieporadnie, jakby nie z własnej gardzieli.
-A więc co to takiego?
-Kobieta.
Ulfagar, po chwili osłupienia roześmiał się razem ze mną.
-Nieczęsto się zdarza, by południowiec zakochiwał się w pannie z północy. Powiedz mi, która jest taka piękna w obozie, a zaraz ja powiem tobie, czy jest warta takiego wojownika jak ty...
-Och, przestań. Nie powiem ci jej imienia, bo zaraz zaszlachtujesz mnie na miejscu.
-Ależ nie... - upierał się Ulfagar. -Nie, ja nie posiadam jeszcze wybranki wśród wilczego plemienia, więc nie mógłbyś mi zabrać żadnej. Kiedyś miałem na oku Uvien, ale teraz ona jest Rjekana, zreszta był czas, gdy wszyscy szli do niej w kerad.
-Uvien... - wybąkałem. To milczenie trwało zbyt długo.
-To ją miałeś na myśli? - zapytał Ulfagar.
-Nie, skądże...
Zbladłem ponownie pod jego przenikliwym spojrzeniem. Poczułem, że moje myśli stają się na powrót świeże, jakby czyjaś obecność pozostała poza mą świadomością. To był czas, kiedy mogłem mówić swobodnie to, co chciałem powiedzieć.
-Posłuchaj mnie, Ulfagarze. Wagund przybył, aby was wyrżnąć w nocy, chociaż jest pozornie sojusznikiem. Jego ludzie nie będą pić z innymi. Znają fortyfikacje i zabezpieczenia obozu. Wiedzą kto i kiedy przebywa w Miodowej Sali. Albo pozabijają wszystkich, albo wezmą was do niewoli. Ale to byli przyjaciele plemienia Szarego Wilka. Są tylko omamieni zaklęciem. Nie potrafię ci tego lepiej wytłumaczyć. To ta magia, która wpływa na umysł. Wagund jest zrozpaczony, ale nie może nic powiedzieć, by zdradzić swoje plany... musi wywiązać się ze swojej części umowy.
Ulfagar patrzył na mnie jak na szaleńca.
-Hordy orków poza obozem... rozłożyli się nad rzeką i na południu, za zaspami. Przynajmniej kilka tysięcy. Musisz...
W tym momencie poczułem okrutny ból we wnętrzu mej głowy. Pamiętam, że coś krzyczałem, chwytając się kurczowo skór Ulfagara, gdy zsuwałem się bezwładnie na śnieg u jego stóp. Chwilę potem zapadłem w najstraszliwszy koszmar jaki przytrafił mi się od pamiętnego dnia śnieżycy, kiedy napadnięto na naszą karawanę i kiedy zginął Bregan. Stanąłem oko w oko z siłą, której nie wyobrażałem sobie dotąd nawet w snach, choć jej złowroga obecność była mi już skądś znana.


Szaman powstał ze swego posłania i zbliżył się do kociołka z cuchnącymi wywarami. Ogień pełgał delikatnie pod spodem, muskając czarną powłokę naczynia i roznosząc wokół nieprzyjemny siarczany zapach. Nadszedł czas na ostateczny rytuał. Starzec włożył dwa palce do małego woreczka u pasa i wyciągnął z niego kilka czarnych i drobniutkich ziaren, przypominających węgiel, które potem wsypał ostrożnie do garnca. Zakotłowało się i przygasło, a tylko bulgotanie świadczyło o tym, że mikstura zmieniła swoją konsystencję. Na kręgu za jego plecami, na wymoszczonej skórą podłodze, płonęły spokojnie świece ułożone we wzór pentagramu. Jakiś czas potem szaman, po wypiciu mikstury, zbliżył się do obrzeży koła i ostrożnie przekroczył granice bramy. Zasiadł w środku i czekał, choć przez pewien czas słyszał tylko świsty wichru na zewnątrz i nerwowe powarkiwanie jego strażników pilnujących wejścia do namiotu. Dopiero później, jakąś godzinę dalej poczuł, że czyjaś obecność nie pozwala mu skupić się na dalszej kontemplacji. Po raz pierwszy od dawna Akar Kessel stał się bezradny i zagubiony jak kiedyś, gdy był jeszcze młodocianym uczniem wymagającego maga. Był przerażony. Mimo własnej mocy i potęgi jaką posiadł, oraz wielkiego skarbu zawieszonego na szyi, pod głębokimi szatami, zupełnie stracił wiarę w swoje możliwości.
-CZEGO CHCESZ ODE MNIE?! - usłyszał we własnym umyśle wściekłe i złowrogie pytanie. -PO CO WZYWASZ DO SIEBIE PANA DEMONÓW?! ODPOWIADAJ, ŚMIERTELNIKU!
-My już się znamy, o wielki królu Otchłani.
-NIE ROZMAWIAM Z NIC NIE WARTYMI ROBALAMI JAK TY. SKĄD MNIE ZNASZ, ZIEMSKI POMIOCIE?!
-Znam twoje imię.
Kessel ciężko przełknął ślinę, spodziewając się zaraz nagłego ataku wściekłości demona. Teraz będzie musiał zacieśnić więzy umysły i skupić się jak najmocniej, aby utrzymać okrutnika poza sferą bramy. Jeszcze nie przyszedł czas, aby wzywać tę potęgę do Faerunu.
-JAK ŚMIESZ DRWIĆ Z BALORA?! SKĄD ZNASZ MOJE IMIĘ, ZIEMSKI POMIOCIE?!?
Ten krzyk wydawał się w mocy wzbudzić wszystkie wulkany na powierzchni Torilu i wysączyć z nich całą lawę. Choć krew polała się z uszu Akara Kessela, nie ustąpił on jednak przed wściekłością demona. Jednak ten napierał, pomimo, że w tej sferze nie miał takiej mocy jak u siebie, w Otchłani. Kessel wiedział, że będzie musiał użyć jakiegoś sposobu, aby wygrać tę batalię. Demon nie mógł wydostać się poza jego kontrolę. Inaczej jego życie i wszelkie, skrupulatnie układane plany, spaliłyby na panewce.
-Mam to, czego pragniesz, demonie Errtu, królu Otchłani.
-SKĄD ZNASZ MOJE IMIĘ?!
-Kiedyś służyłeś mi, pożądając Crenshinibona, którego ja posiadałem. Znam ciebie i ty znasz mnie, demonie.
-ODŁAMEK. - przez moment czuć było tylko żar i zapach siarki dookoła, i jakby głębokie pulsowanie, które przypominało budzenie się do życia starożytnego i potężnego wulkanu. Dopiero potem demon odezwał się ponownie, tym razem znacznie bardziej pokorny i rozważny, choć równie wściekły w głębi swego czarnego serca i szykujący własne mroczne plany, jak był pewien Akar Kessel. -POSIADASZ ODŁAMEK. JESTEŚ AKAR KESSEL. POWINIENEŚ NIE ŻYĆ. WIDAĆ JESTEŚ SILNIEJSZY NIŻ SIĘ SPODZIEWAŁEM.
-Czy będziesz mi służył ponownie, o wielki demonie? - zapytał Kessel, uniesiony euforią swojego zwycięstwa.
-NIGDY. ALE MOŻEMY WSPÓŁPRACOWAĆ.


Kiedy się zbudziłem, byłem skrępowany, a otępiający ból głowy rozwalał moją czaszkę na drobne kawałki raz za razem, wciąż nie pozwalając mi skupić własnych myśli. Przy sobie, na posłaniu spostrzegłem kogoś starego, ale sylwetką przypominającego wielkiego wojownika z dawnych lat. Po spojrzeniu Ulfagara poznałem, że winienem mu okazywać szacunek. Mój przyjaciel siedział po mojej lewej stronie, bokiem do mnie, natomiast nieznajomy długo mi się przypatrywał, siedząc odwrócony przodem, aż w końcu, w świetle dzionka wpadającym przez lekko uchylone poły namiotu Ulfagara poznałem w nim wielkiego Broghara.
-Usłyszałem o tym, co mówiłeś.
-Ulfagar potrącił mnie, bym pokłonił się wodzowi.
Schyliłem głowę, ale ten położył mi szybko rękę na ramieniu.
-Daruj sobie te uprzejmości. Nie mamy czasu. Muszę wiedzieć, co stało się z Kahudem i jaki cel ma przybycie Wagunda do naszego obozu.
Choć bardzo się starałem przerwać barierę blokującą moje myśli, nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. W końcu, zrezygnowany, opadłem na posłanie, kasłając jak w chorobie.
-Ma gorączkę. - ocenił Ulfagar, dotykając mojego czoła.
-Odłamek. Moc odłamka. Nie zabiłeś czarodzieja. Kopiec Kelvina. Krasnoludy. Fałszywy grobowiec.
-I do tego bredzi. - stwierdził nachylający się nade mną Broghar.
-Prawdopodobnie nic się od niego nie dowiemy, ale to co powiedział potraktuję poważnie.
-Zarzekam cię, wodzu, że on nie jest szalony.
-Wiem o tym. Niepokojące wieści miałem już dziś rano. Podobno Rjekan dziwi się, że jego wilk, Nether, wrócił do obozu popołudniem, z czarną strzałą w boku. Obawiam się, że poza naszymi namiotami dzieje się coś, o czym wie twój przyjaciel. Coś bardzo złego, co może wróżyć rychłą klęskę. Tylko dlaczego on nic nie powie?
-Nie mogę... - odezwałem się jak przez mgłę. -Demon...
-Widać został opętany przez straszliwsze siły niż możemy sobie wyobrażać. A ja nie mam już mocy by pobudzić wojowników do czujności. Straciliśmy kilku zwiadowców. Dzisiaj nie wrócili do obozu. Wysłałem ich w stronę rzeki, być może prosto w sidła nieznajomego wroga. Mimo to nie mogę uwierzyć, żeby byli to orkowie. Zbyt daleko stąd są ich właściwe siedziby. Nie przeszliby tędy niezauważeni.
-Zbierz ludzi, panie. Musisz postawić wodzów i ich plemiona na nogi. Musisz porozmawiać z Wagundem.
-Obawiam się, że gdy tylko zjawię się na Miodowej Sali, Ulfagarze, Berngard wypowie mi wyzwanie. Jest już pijany, a tamci zdołali go podjudzić. Ja zaś jestem za stary na bycie wodzem. Być może to słuszna decyzja. Berngard Siwy nie uwierzy w to, co nam rzekomo zagraża. Musimy mieć dowody. Ja sam nie jestem pewien, czy wierzę w te pomówienia. Klan Rysia to nasi bracia...
-Wagund jest silny, ale przy nim słaby... - wyrzuciłem z siebie ostatkiem sił. W mojej głowie walczyły ze sobą dwa pełgające żywo płomienie. Powoli traciłem świadomość.
-O kim mówisz? Kto jest tym kimś, mającym moc nad Wagundem? Kto szykuje napaść i nam rzekomo zagraża?
-Crenshinibon...
-Wodzu, powinieneś porozumieć się z Rjekanem. On będzie najlepiej wiedział, co uczynić i jak cię wspomóc. Musicie razem odnaleźć zwiadowców. - mówił Ulfagar, przypatrując mi się ze smutkiem.
-Dobra myśl, Ulfagarze. Kocham Rjekana jak syna, podobnie jak ty traktujesz go jak brata. Pójdziemy do niego. On na pewno będzie wiedział co należy czynić...
Dalszej części rozmowy już nie słyszałem, ponieważ zapadłem znów w okrutne koszmary, z których zapamiętałem po przebudzeniu tylko zimno na palcach, dotykających zmarzniętych rąk Bregana.


Akar Kessel opuścił namiot tylko po to, by natknąć się na swojego dowódcę, półorka Ugrala, jak zwykle śmierdzącego krwią. Widać rzezimieszek był dzisiaj w dobrym humorze, bo z dumą zaprezentował się przed swoim panem, pragnąc z całego serca zameldować mu zapewne o nowych, pomyślnych wieściach.
-Obóz otoczony, panie. Nasi barbarzyńcy w środku, piją z innymi. W nocy będziemy mieli ich jak na dłoni. Złapaliśmy kolejnych zwiadowców. Nasze wierne psy mieszają trunkiem w głowach swoim braciom.
-Pozwolę ci ich zjeść, kiedy tylko będziemy mieli wszystkich w niewoli.
-Zabijmy ich od razu, panie. - upraszał półork, śliniąc się paskudnie.
-Kiedy tylko będziecie gotowi, moi wierni orkowie.
-Wojska czekają za rzeką i pod kopcami, a także od północy, od strony lasów, gdzie ukryliśmy się za drzewami.
-To dobre wieści. Sprawiłeś się należycie podczas mojej nieobecności. - rzekł ukontentowany czarnoksiężnik.
Półork dumnie wypiął pierś, a jego podwładni ukorzyli się przed spojrzeniem ich nietypowego wodza, którego na stanowisko generała własnej armii Kessel mianował tylko dlatego, że był bardzie rozgarnięty od czystej krwi orków, a przy tym nie mniej silny od całej watahy.
-Co więc radzisz, Ugralu? - spytał Kessel swego generała.
-Zaatakować o zmierzchu, panie.
-Dobrze. Niech będzie o zmierzchu. Nie ominie cię nagroda, jeśli uda nam się zwyciężyć.
-Z pewnością się uda, panie. - Ugral wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu. -Czy mogę później upiec Wagunda, syna Wagahira?
Kessel zaśmiał się głośno na te słowa.
-Możesz ich piec wszystkich dowoli. Będą smażyć się w Otchłaniach!
W głębi mrocznego serca czarnoksiężnik przewidywał dla barbarzyńców taki właśnie koniec. To, co nie udało się za czasów Jeroda, teraz musi udać się jemu, i wolna północ pozostanie na zawsze już, tylko bladym wspomnieniem. Nastanie nowy porządek, którego on, Akar Kessel, będzie twórcą i jedynym źródłem.


WSPÓLNY WRÓG

Część VIII Opowieści z Doliny


Panie. - Ugral, zbliżający się ciężkimi krokami do namiotu, wydawał się jeszcze bardziej wściekły i zapalczywy niż zwykle. Złość wręcz od niego kipiała, a w zimowym powietrzu unosił się odór zgnilizny, starych skór i zaschłej krwi, który zawsze wędrował krok za półorkiem.
-O co chodzi? - Akar Kessel dopiero co miał rozpocząć pierwszą przywołującą inkantację nad Crenshinibonem i nie chciał, aby mu przeszkadzano.
-Zwiadowcy. - wycharczał zasapany mieszaniec, łapiąc w odruchu za niedbale wyprawianą rękojeść swojego generalskiego miecza. -Kilku dotarło do leśnych ostępów, zaskoczyło moich goblinów szpiegów i uciekło z wieścią o naszej obecności do obozu. Teraz barbarzyńcy wiedzą już, że szykujemy na nich atak. - Ugral aż pałał wyraźną i niepohamowaną żądzą nagłego wypadu na obóz barbarzyńców. To z tym tutaj przyszedł, Akar Kessel był przekonany. Dłuższe wyczekiwanie coraz bardziej niecierpliwiło nie tylko oddziały, ale i zwykle bardziej powściągliwego dowódcę.
-Czy pragniesz zaatakować ich już teraz, Ugralu? - Kessel dotknął Crenshinibona pod płaszczem, ale znów nie doczekał się odeń żadnej umysłowej odpowiedzi.
-To jedyne wyjście, mój panie. W przeciwnym razie zdążą się umocnić lub posłać po posiłki. Tego byśmy nie chcieli.
-Jesteś żądny krwi jak inni twoi bracia, choć masz w sobie coś z rozumności człowieka. Wiedz jednak, że to i tak bez znaczenia, czy zniszczymy ich teraz, czy za kilka godzin. Spodziewałem się, że wykryją naszą obecność, nie przewidziałem jednak, że jeden z więzionych przeze mnie umysłów wymknie mi się spod kontroli tam, w obozie. Prawdopodobnie to on wyjawił nasze plany i wzmógł czujność barbarzyńców.
Kessel nie sprecyzował dokładnie, kto taki był zdrajcą, ponieważ sam nie posiadał tej pewności. Zbyt wiele ostatnio sił pochłonęły mu dysputy z siłami, z którymi zawarł ponowny pakt.
-Czy to znaczy, że mamy nacierać, panie? - Ugral zdawał się nie słuchać zbyt gorliwie tego, co czarnoksiężnik próbował mu powiedzieć, jakby jego głowę zaprzątało tylko to jedno pytanie. -To właściwa pora.
-Niechaj wszystkie twoje oddziały z zasp, zza rzeki i z kniei zaatakują obóz wedle dowolnej strategii. Pamiętaj, że nikt nie może się uchronić przed śmiercią, ale wiedz też, iż jeśli się poddadzą, masz ich zebrać w grupki niewolników, tak jak to czyniliśmy dotąd. Czy pojmujesz mnie, Ugralu? Na pewno musimy oszczędzić wodzów. Pragnę się napawać widokiem ich porażki. Niechaj będę już spokojny o przebieg tej bitwy. Skoro mówisz, że trzeba nam atakować, atakujmy zatem. Obyś przyniósł mi zwycięstwo, mój wierny i wielki głupcze.
Czarnoksiężnik w głębi duszy radował się na myśl, że już wkrótce rozstrzygnie się pierwsza część jego wielkich planów. Nienajlepsze wieści Ugrala nie zdołały zepsuć jego znakomitego samopoczucia. Choć nie zgromadzili się tu wszyscy barbarzyńcy północy, reszta szybko upadnie lub dobrowolnie zaprzestanie wojować, widząc klęskę większości swoich braci. A klęska ta miała być w istocie spektakularna.
-Panie, czy obiecany sojusznik także się zjawi? - półork zapytał przed odejściem, kiedy był w połowie ukłonu.
-Tylko w ewentualności, Ugralu.
-Nie pozwolimy, aby wystąpiła taka potrzeba. - dowódca wręcz promieniował nie skrywaną dumą. To miał być jego dzień, dzień wielkiego tryumfu i uczestnictwa w nielichych i okrutnych planach do jakich bestie takie jak on bywają stworzone przez najgorszych spośród bogów.
Szeroki uśmiech na twarzy półorka zwiastował Kesselowi rychłe zwycięstwo, zresztą czarnoksiężnik od dawna już nie wątpił w swoje szanse, tym bardziej teraz, kiedy miał już całą dawną potęgę, którą ongiś cudem zgromadził. A pomyśleć, że ongiś był tylko nieudolnym adeptem, który nie potrafił bez szkody dla siebie wyczarować najprostszego magicznego pocisku. Nowy i silny Akar Kessel nie zamierzał zawahać się przed ponowną próbą zagarnięcia Doliny Lodowego Wichru, choćby na jego drodze stanęli nagle wszyscy obrońcy dobra w całym szerokim Faerunie.


W siedzibie kapituły magów luskańskich jak zwykle panował zaduch i powszechny zgiełk. Uczniowie przemieszczali się ciasnymi korytarzami, spiesząc na zajęcia z teorii i praktyki wykładanej tutaj od pokoleń magii. Od czasu do czasu Eldeluc wyglądał przez okno swego małego, ciasnego i zawalonego księgami, pergaminami oraz rozlicznymi odczynnikami pokoiku, popatrując na uczących się inwokacji młodych adeptów w czerwonych szatach, zebranych na dziedzińcu i słuchających uwag swojego seniora. Jego myśli zaprzątały intrygi, które od początku swojego pobytu tutaj splatał na niekorzyść innych magów i dla własnych interesów jednocześnie, jak każdy szanujący się czarownik z ambicjami. Od czasu nagłej śmierci Dendybara cętkowanego, wiele lat temu, mnóstwo zmieniło się w Wieży Arkanów. Teraz to on, Eldeluc, obejmował funkcję naczelnego mistrza kolegium, a pełnił już ją od pięciu lat z hakiem. Od dawna też nikt nie zagroził jego pozycji, zwykle bowiem czarodziej przygaszał zręcznie wszelkie ambicje i popędy młodszych i starszych członków zgromadzenia, a porażki na polu intryg ostatnio raczej mu się nie zdarzały. Znał tę szkołę od podstaw, być może jako jedyny wiedział o wszystkich jej tajemnicach i strukturach działania, tutaj bowiem upłynęła na zgłębianiu różnych rodzajów magicznej sztuki znaczna większość jego życia. W głębi serca czarodziej wiedział, że znaczna część ćwiczących teraz w Wieży Arkanów uczniów i uczennic za jakiś czas będzie myślała tak samo pragmatycznie jak on teraz o zajmowaniu najwyższych stanowisk w radzie, zamiast gorliwie studiować starożytne zapiski o magii i poświęcać się tworzeniu tej sztuki dla przyszłych pokoleń. Eldeluc wiele lat temu zrezygnował z szczytnych zamierzeń doskonalenia siebie i uczniów w czarodziejstwie, a magię zgłębiał tylko po to, by nikt nie mógł mu w przyszłości zagrozić na jego wypracowanym na różnorakie sposoby stanowisku. Od czasu śmierci wielkiego Morkaiego, której sam był jednym z inicjatorów, w kapitule aż wrzało od rozlicznych intryg, ale na szczęście kończyły się one zwykle wtedy, kiedy on sam, Eldeluc, sobie tego zażyczył, ponieważ wypracował sobie wraz z wyższym od niego w kapitule Dendybarem liczną siatkę szpiegów i miał władzę przygaszać różne zjawiska lub osoby nadto ambitne lub łakome na jego własne, chlubne stanowiska. Ci, co go wypierali, nie byli to oczywiście młodzi i zapalczywi w zdobywaniu wiedzy uczniowie, ale przede wszystkim starzy nauczyciele, jego dawni dobrzy znajomi lub nawet przyjaciele. Jedni bardziej lub mniej uczciwi, ale wszyscy tak samo łakomi na to, do czego od początku swych nauk dąży każdy mag - na władzę. Takim kimś był także Akar Kessel. Eldelucowi i jego znajomym wydawało się, że pozbyli się tego dzieciucha raz na zawsze wiele lat temu, ale jego moc wstrząsnęła całą północą i poważnie zainteresowała później członków rady, bo, jak się okazało, ten słaby i nędzny człowieczek powrócił i to w całej, skrywanej dotąd mocy. Kiedy jednak knowania Dendybara przeniosły się na południe, w kierunku krasnoludzkiej Mithrilowej Hali, wszyscy zapomnieli o Kesselu i o odłamku zakopanym pod zwałami północnego śniegu, ponieważ tym razem na pewno już jego przygoda z władzą dobiegła kresu. Teraz, jak informowali rozliczni wypytywani podróżni na szlakach i szpiedzy, prawdopodobnie przyszedł ktoś, kto znowu, tak jak Kessel wiele lat temu, chełpi się posiadaniem potężnego i niebezpiecznego Odłamka i wraz z wielką armią wszelakiego plugastwa z gór pragnie podbić północ i zagarnąć wszelkie jej dobra oraz skarby. Takich uzurpatorów było wcześniej i będzie później jeszcze bardzo wielu, ale Eldeluc znał sytuację i wiedział dokładnie, że ten konflikt może być największym w dziejach północy od momentu, kiedy Jerod po raz pierwszy obronił ją przed złymi najeźdźcami, kiedy rodziły się barbarzyńskie plemiona, na długo przed powstaniem właściwego Luskanu i Dekapolis. Ale tamto to była historia, a to, co działo się teraz, obejmowało grozą nie tylko mieszkańców Dziesięciu Miast, ale i barbarzyńców, którzy musieli, jeśli chcieli przetrwać, zaprzestać obrad we własnych wojennych sprawach i stawić razem czoła jednemu przeciwnikowi, którego prawdopodobnym celem było bezwzględne podbicie wszelkich wolnych ludów zamieszkujących Dolinę Lodowego Wichru. Rada miasta już od dawna zastanawiała się, czy ingerować w ten konflikt całą swą siłę zbrojną, czy może poczekać na odpór barbarzyńców, jeśli taki nastąpi. Eldeluc wiedział, że w interesach kapituły byłoby posiadanie legendarnego Odłamka, dlatego czuł, że prędzej czy później lordowie luskańscy ugną się pod jego żądaniami i wypuszczą na północ przynajmniej kilka setek zbrojnych zebranych z różnych okolic miasta i zwyczajowy oddział wolnych z Neverwinter czy Waterdeep. Pod pretekstem wojny ze złem, w planach Wieży Arkanów było ujarzmienie niebezpiecznego maga, który uznał się za najeźdźcę i, dzierżąc w ręku pożądany od dawna przez kapitułę artefakt, ruszył na północ z siłą, którą, nie wiadomo jak i kiedy udało mu się zdobyć. Ta jego wataha to musieli być dzicy orkowie i goblinoidy z Grzbietu Świata, ale, jak pokazywały ślady i doniesienia, na drogach pojawiły się też wędrowne olbrzymy i Veerbegi. Jakaż siła szła na podbój północy i co mogło ją na dobre powstrzymać?
Z zamyślenia wyrwało maga pukanie do uchylonych drzwi jego gabinetu.
-Wejść. - powiedział i wbił się mocniej w fotel, jak to miał w zwyczaju, gdy witał niespodziewanych gości, patrząc zza sterty papierów zaległych na biurku, na przybysza. Jego oko szybko rozpoznało kolor szat i stopień oraz profesję czarodzieja.
Przemiany, najwyżej wtajemniczony. Mistrz Przemian. - pomyślał Eldeluc. Lucaban - jego największy wróg i jednocześnie ktoś, kogo Eldeluc zawsze najbardziej podziwiał spośród całej kapituły, kiedy zginęli Morkai i Dendybar, prawdopodobnie, jeśli to możliwe, w jakiś sposób zabijając siebie nawzajem. Ongiś Lucaban był wielkim przyjacielem Morkaiego i jego niesfornego ucznia, Akara Kessela.
-Przybywam dręczyć cię w sprawie, która zaprząta cały Luskan od czasu, kiedy z Grzbietu Świata dotarły wieści, że armie Goblinów i Orków pod przywództwem nieznanego czarnoksiężnika ruszyły, by zagarnąć całą północ. - ten wstęp nie był konieczny, ale na twarzy Lucabana malowała się powaga, co znaczyło, że będzie mówił o rzeczach ważnych i wartych uwagi.
Żółty mag usadowił się w fotelu dla gości po drugiej stronie biurka, jak zwykle rozsiadając się dumnie, manifestując przy tym swoją pozycję w radzie i spory wpływ także na samego Eldeluca, którego kiedyś uczył sztuk, w których to przed nim, również teraz, zdecydowanie przodował. Byli kilka lat temu dobrymi przyjaciółmi, jednak zbyt często od tamtego czasu różniły ich ambicje i spory. Podobno ongiś Lucaban miewał sny, w których objawiały mu się widzenia od samej Mystry, ale teraz jego wpływy zmalały, kiedy Morkai zginął i czarodziej stracił bliskich przyjaciół w radzie. Nadal jednak pozostał zdolny i piekielnie niebezpieczny. Eldeluc wpatrywał się w niego z uwagą, nie ważąc się na zuchwały uśmiech, którym zwykle obdarzał w swoich prywatnych rozmowach innych członków kapituły lub nawet niektórych lordów Luskanu.
-Ciekawostka, drogi mistrzu... - zwrócił się do niego Lucaban po długiej chwili milczenia, w trakcie którego obaj magowie, pocierając długie i dumne, białe brody przyglądali się sobie ponad papierzyskami zaśmiecającymi stół dla manifestu wyjątkowego zapracowania przewodniczącego Eldeluca. Obecny najwyższy czarodziej nie lubił, gdy mianowało się go mistrzem, bo zwykle wiązało się to w ustach wysokiego maga z szyderstwem i niejaką groźbą możności odebrania mu kiedyś stanowiska.
-Barbarzyńcy na północy nie są przygotowani na odparcie wroga, a większość plemion, prowadząc własną wojnę, zupełnie nie wie, jakie niebezpieczeństwo się do nich zbliża. Jeśli przypuszczenia lordów są prawdziwe, obrady ich Hengorot, czyli Miodowej Sali, mogą zakończyć się krwawą rzezią, ponieważ armia najeźdźców jest już w okolicach szlaków karawan, a zwiadowcy plemienni są teraz wyjątkowo uśpieni. Wyjątkowo zresztą daleko na południe wybraliby sobie barbarzyńcy miejsce spotkania. To stawia ich na drodze nadchodzącej armii i zmniejsza szanse na ewentualną ucieczkę lub nawet zwycięstwo. Zanim zrozumieją, co się święci, może być za późno dla tych wszystkich napuszonych wodzów. Choć jest w tym też nasza wina, że nie zdołaliśmy ich poinformować. - Lucaban spokojnie przedstawiał sytuację z pozycji wszechwiedzącego obserwatora, a Eldeluc wiedział, że pomagali mu w zdobywaniu tej wiedzy nie tylko liczni obserwatorzy, ale też magia widzenia, z której musiał skorzystać używając rozlicznych zwojów wielkiej biblioteki kapituły.
Eldeluca zaskoczyła wiadomość o takiej bliskości zagrożenia dla tamtejszych mieszkańców. Nie pytał jednak, co stanie się z Dekapolis i jakie żądania pomocy wyłożyli do Luskanu przedstawiciele Dziesięciu Miast. Od jakiegoś czasu bowiem wysyłał stale żądania do rady miasta o pomoc dla północy z ramienia silniejszych braci na południu. Tak naprawdę bowiem to właśnie magowie pierwsi dowiedzieli się o nadchodzącym zagrożeniu i pierwsi też zdążyli ułożyć swe postanowienia w tej sprawie.
-Z czym do mnie tak naprawdę przychodzisz, Lucabanie? Bowiem to, co mi raczyłeś zreferować, już, w gruncie rzeczy było mi poprzednio znane. - udając lekko zniecierpliwionego, Eldeluc pochylił się dość odważnie ponad stołem i wpatrzył w jasne oczy swojego rozmówcy. Tak jak się spodziewał, na Lucabanie jego postawa nie zrobiła większego wrażenia. Oglądając swoje zręczne i śmiercionośne w splataniu czarów dłonie, Lucaban wstał powoli i majestatycznie, po czym zbliżył się do naczelnego maga kapituły i wyszeptał mu coś do ucha, następnie zaś wyszedł natychmiast, zamiatając za sobą żółtobarwną, powłóczystą szatą. Eldeluc długo jeszcze siedział osłupiały, nie zważając na zakończenie lekcji magii i powszechną wrzawę rozchodzącą się po szkole, zanim w pełni dotarła do niego ta myśl, którą przekazał ma Mistrz Przemian. Nie dość, że odnalazł się prawdziwy Odłamek, to jeszcze dzierżył go ktoś, kto chyba najbardziej ze wszystkich powinien już dawno spoczywać w grobie. Akar Kessel, według wszelkich poszlak powrócił i cała północ była w jak najwyższym niebezpieczeństwie. Tym razem Eldeluc obawiał się zresztą nie tylko o Dolinę Lodowego Wichru, ale i o własne życie.


Rjekan spieszył z wieściami jak mógł najbardziej, ponieważ nie czekały one, jak żadne inne w ostatnim czasie, ani chwili zwłoki. Czuł wręcz, jakby wróg następował mu na pięty, goniąc go co sił w nogach, tylko po to, by nie zdołał donieść wezwania do boju na czas. Jak to się mogło stać, że setki lub nawet tysiące orków i goblinów jednej nocy okrążyły obóz i niezauważone, na niemal zupełnej tundrze, szykowały atak, który miał za jednym zamachem pogrążyć całą dumną i długowieczną barbarzyńską populację w czeluściach zagłady i śmierci? Jak to się stało, że ten cudzoziemiec znał dokładnie ich obecne położenie i czemu jednak zwlekał z wyjawieniem tej tajemnicy? Rjekan pamiętał jeszcze rany, które tamten zadał mu w dwóch Próbach Topora. Jednak teraz musiał zapomnieć o upokorzeniach i rozmyślaniach, bo droga przed nim, wzdłuż ostępów leśnych była długa i najeżona z pewnością niebezpieczeństwami. Dowódca zwiadowców zastanawiał się też, dlaczego Klan Wilka nie otrzymał żadnych wieści od południowców lub barbarzyńców, którzy mieszkali na południu, o zbliżającej się napaści? Na tą wątpliwość Rjekan znał jednak w głębi duszy odpowiedź. Ponieważ barbarzyńcy zgrabili karawany luskańskie i wymordowali prawie wszystkich ich członków, resztę biorąc do niewoli, a na dodatek kłócili się między sobą, kiedy nieznajomy wróg przyszedł z gór, by zabrać im nagle wszystko, co mieli, a o co tak długo i wytrwale walczyli teraz i przed wiekami.
Rjekan bardzo żałował, że musiał zostawić w obozie Nethera, który został raniony podejrzaną czarną strzałą, kiedy wypuścił się sam na poszukiwania gdzieś na południu. To były pierwsze oznaki czyjejś obecności w terenie. Z pewnością wilk pomógł by mu na pewien czas odpędzić ścigających, którzy ciągle mogli czyhać na niego ze strzałami i pazurami za każdą pobliską zaspą lub załomem ośnieżonego lasu. Na szczęście dowódca znał okolicę i wszystkie możliwe kryjówki jakie można było odnaleźć, nie były mu obce. Ku zaskoczeniu, od dłuższego czasu zauważał, że jednak nie jest przez nikogo ścigany. Od kiedy zabił dwa gobliny na polance i uciekł piątce kolejnych, biegł co sił w nogach i co chwilę napotykał na ślady obecności mnóstwa tych stworzeń w terenie. Z lasu dobiegały wyraźnie hałasy oznaczające, że w ostatnim czasie zjawiło się tam mnóstwo podobnego typu stworzeń.
Kiedy Rjekan napotkał swoich ludzi całych i zdrowych, choć nie miał czasu, żeby się radować, w głębi duszy był zadowolony, że tym razem nie tylko odkryli źródło ostatnich zaginięć swoich braci i wilków, ale też uszli z tej leśnej eskapady cało. Faelfweg pokazał mu zebrane trofea, w tym głowę potężnego ogrillona. Teraz tylko pozostawał szybki bieg do obozu i zadęcie we wszystkie rogi, jakie mieli ze sobą. Niechaj te naburmuszone pijaczyny pobudzą się z niedźwiedziego snu, w który najwyraźniej na zbyt długo zapadli. Niech wilki, potomkowie Beorga i inni barbarzyńcy, między innymi synowie Haefstega jednookiego i sprawiedliwego Wulfgara, dzierżącego wiele lat temu Aegis-Fang, niech cała ta dumna rodzina wojów, którzy szczycili się zabijaniem smoków i podbojami najdalszych krain na znanym morzu, niech teraz wszyscy oni, zebrani w jednym miejscu i czasie, staną do boju ramię w ramię i udowodnią, że zawarty razem i ciężko wypracowany pokój zobowiązuje ich do obrony tych samych wartości i bogactw, które sobą zawsze reprezentowali, jak długo mieszkali na tej tundrze i nazywali się dziećmi Temposa oraz potomkami Jeroda. Rjekan biegł co sił w nogach, wzywając żywioły, aby mu dopomogły i prosił swojego boga, by dodał mu skrzydeł. Chciał bowiem, aby wreszcie zabrzmiały rogi, zanim czarna wataha wyleje się ze wszystkich stron świata i Hengorot - Miodowa Sala, przemieni się na jego oczach w krwawą rzeź.


-Wagundzie, synu Wagahira. - głos Broghara, wzmocniony przez okrzyki jego wiernych przybocznych wojowników, rozniósł się po sali i zwrócił oczy wszystkich wodzów, członków rad naczelnych i szamanów na niego samego, stojącego w przejściu z toporem w dłoni. Wzywany powstał i z zaciekłością na twarzy zbliżył się, aby dumnie przywitać tego, kto go wzywa. Nawet nie spojrzał przy tym na ogromny topór Broghara.
-Cóż to ma wszystko znaczyć? - pijany Berngard był tym bardziej wściekły, że właśnie Broghar zepsuł mu wszelkie skrupulatnie układane już od kilku godzin plany rzucenia mu Próby Topora. Wyglądało bowiem na to, że prawowity wódz plemienia Wilków miał teraz właśnie jakieś inne porachunki z nowoprzybyłym wodzem Klanu Rysia. Jednak Broghar nie czekał, aż Wagund podejmie jego wyzwanie i tym bardziej nie trudził się na odpowiadanie na pytania Berngarda Siwego. Zaraz nakazał spętać potężnego wodza Rysiów i choć ten szarpał się mocno i wzywał pomsty do wojowniczego boga, wkrótce nie mógł się już ruszać i jedyne co jeszcze mu pozostało, to nerwowe sarkanie na lewo i prawo oraz rzucanie wściekłych spojrzeń. Dwunastu przeciw jednemu to w istocie było bardzo niesprawiedliwe. Nawet usta miał wkrótce zakneblowane, a kiedy już go pochwycono, dopiero jego wojownicy postanowili stawić opór na zewnątrz, słysząc, że w namiocie obezwładnia się ich wodza.
Zbliżyłem się do Wagunda, a zerwawszy mu opaskę z ust, z pomocą Ulfagara wyprowadziłem go na zewnątrz. Tam zaczynały się już krwawe boje - Klan Rysia stawiał się Wilkom, a inni albo przyglądali się bitwie, albo dołączali do strony gospodarzy, czyli naszej, ku przerażeniu wojowników należących do syna Wagahira. Wrzawa podniosła się niemiłosierna, ale choć jego ludzie nie mogli zwyciężyć w tej bitwie, Wagund uśmiechał się pod nosem i nie wyglądał już na takiego wściekłego jak był przed chwilą.
-Zły duch opuścił mnie, przyjaciele... - powiedział na tyle cicho, że tylko ja i jeszcze kilku pomocników Ulfagara mogło go usłyszeć.
Pierwszy wojownik z Klanu Wilka upadł pod cięciem topora jednego z barbarzyńców syna Wagunda, ale już pięciu leżało powalonych z jego klanu.
Zawołał tedy głośniej, a Broghar zawtórował mu, krzycząc.
-Przed nami i za nami czai się o wiele potężniejszy wróg! Nie możemy walczyć między sobą, kiedy on nam zagraża! Dość tej rzezi, rzućcie broń, bo wiemy, że jesteście zdrajcami, ale jeśli tylko zechcecie wyzwolić się spod jego woli, damy wam taką sposobność, abyśmy razem mogli stawić mu czoła!
-Kiedy pochwyciliście mnie, czarnoksiężnik opuścił mój umysł, zrozumiał bowiem, że zorientowaliście się w podstępie. Teraz na nic mu już jestem ja i moja kompania, ale wam z pewnością się przydam! - Wagund wprost promieniował radością i wigorem, ale Broghar jeszcze nie rozkazał go puścić.
-Wiedziałem, że wojownicy Klanu Rysia mieli w rękach broń i otaczali namiot zwartym kręgiem. Na szczęście nasi zbrojni również w porę ułożyli wokół nich jeszcze bardziej zwarty i śmiercionośny szereg. - Broghar wystąpił naprzód, aby przemówić do zebranych.
Powoli zgiełk bitewny uciszał się, aż w końcu całkiem zamilkł.
-Przestańcie! Niechaj i was opuści ten czar! Nie musicie zdradzać nic z planów szamana, bo o tym zabronił wam mówić! Możecie jednak przeciwstawić się jego rozkazom, bo plany jego spełzły już i tak na niczym i nie damy się mu wziąć przez zaskoczenie!
-Jakie plany? O czym wy w ogóle mówicie?!? - drugi wilczy wódz miał mniej pokory niż ludzie Wagunda i on sam. Broghar był za to bardziej stanowczy niż zwykle.
-Berngardzie, ostrzegam cię, zbierz lepiej swoich ludzi i postaw ich koło mnie, i tak samo uczyńcie wy, członkowie plemiennych rad, bowiem czas na kłótnie i niedowierzania minął już dawno i razem musimy stanąć w boju przeciwko jednemu wrogowi!
-Jakiż to wróg?! Kto przyszedł przeszkadzać nam podczas Miodowej Sali?! - zakrzyknął rozpalony do czerwoności Burglir z Klanu Łosia. W tej chwili zabrzmiał dźwięk rogu gdzieś na południu obozu. Zdyszany zwiadowca wyłonił się zza namiotów i jednym tchem zameldował, że kobiety i dzieci są bezpieczne w zagrodach z wilkami, a prawie wszyscy zwiadowcy wrócili z wypadu.
Ulfagar chwycił mnie za ramię i rzekł:
-Chodźmy! Jesteśmy potrzebni Rjekanowi!
Nie zawahałem się ani sekundy i poszedłem za nim.
Pogoda uspokoiła się, co niosło ze sobą rozjaśnienie i poprawienie widoczności. Od południa widać było zbiegającą ku obozowi hordę dzikich goblinoidów i orków, gnaną przodem przez ogry i olbrzymy niosące chorągwie i długie włócznie z flagami. Teraz nawet niedowiarkowie zrozumieli, że otaczające nas od południa wzniesienia były od pewnego czasu siedzibą wroga. Wagund chciał tłumaczyć, że przybyli z Grzbietu Świata, że on sam był w niewoli, a potem dostał się pod wpływ czarów, że jego ludzie służyli jako zwiadowcy napastnika i poddali się mocy czarnoksiężnika, lecz teraz już nikt nie miał czasu, by zważać na jego wyjaśnienia. Kiedy bowiem okrzyk bojowy oraz dźwięki bębnów i orkijskich trąb rozeszły się po zaspach i równinach tundry w Dolinie Lodowego Wichru, a odpowiedziały im te od strony rzeki Shaengarne i północnego lasu, podniósł się okrzyk bojowy całego obozu i zjednoczone plemiona stanęły po raz pierwszy od dawna do wspólnego boju. Zawyły wilki i zagrały zwiadowcze rogi, ale najgłośniej krzyczeli sami barbarzyńcy, którzy, choć zaskoczeni nagłym atakiem i jeszcze upojeni miodem, zaraz schwycili za broń i, kierowani rozkazami potężnego Broghara, potomka Beorga, ruszyli biegiem w bój, ku swemu przeznaczeniu.

 

GŁOS ROGU

Część IX Opowieści z Doliny

 

Znalazłem go w miejscu, w którym spodziewałem się go zastać. W zagrodach dla wilków, gdzie sprowadzono kobiety i dzieci, Rjekan rozmawiał z Uvien. Chciał jej powiedzieć wiele - jak najwięcej - zanim pójdzie w bój i prawie na pewno zginie w nierównej walce. Wszystkim nam był pisany podobny los. Odczekałem stosowną chwilę, po czym zbliżyłem się i położyłem mu rękę na ramieniu. Rjekan odwrócił się i wbił we mnie lodowate spojrzenie. Uvien popatrzyła na mnie zmieszana, zapewne pragnąc, abym odszedł.
-Wiele się między nami wydarzyło, Rjekanie, ale nie żywię do ciebie żalu. Jesteś lepszym wojownikiem, niż ja. To ty powinieneś mnie pokonać podczas Próby Topora.
Rjekan uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym pocałował Uvien na pożegnanie. Otarł ostatnią zabłąkaną łzę z jej śnieżnobiałego policzka.
-Już ruszyli, cudzoziemcze? - usłyszałem ochrypły głos dowódcy zwiadowców.
Kobieta stała tam jeszcze, przerażona myślą, że to mogła być ostatnia pieszczota, jakiej kiedykolwiek zazna od ukochanego. Ostatni dotyk i spojrzenie.
-Twoi ludzie czekają na południu. Broghar zarządził rozłożenie sił na dwa obozy. Pierwszy będzie bronił części za rzeką, drugi napadnie na Orków od flanki, od zachodniej zaspy. Oba wycofają się, kiedy siły przeciwnika będą przeważające.
-Już są. - zauważył barbarzyńca.
Odczekałem w milczeniu na rozkazy mojego nowego dowódcy. Teraz byłem zwiadowcą. Dostałem wilczy kieł, łuk, strzały i mały topór. Miałem krótkie skóry i uzbrojenie potrzebne do szybkich wypadów. Nie wiedziałem, czy przydam się w boju, ale na pewno nie zamierzałem zostawić moich nowych braci samych w obliczu tak straszliwego wroga. Zresztą nie pozwoliliby mi na to.
-Pędź jak najszybciej do Broghara. Powiedz mu, że użyjemy łuków do polowań przeciwko pierwszym oddziałom. Niech Faelfweg jak najszybciej zaopatrzy naszą drużynę w broń strzelecką. -To dobry plan. - rzekłem.
Ruszyłem biegiem, nie odwracając się. Miałem nadzieję, że odnajdę po drodze wspomnianego zwiadowcę. W zgiełku, jaki panował w obozie, samemu można było odczuć wrażenie, jakby się było zagubionym.


-Niehonorowa broń? Nigdy w życiu! - Bernard Siwy jak zwykle protestował.
Szarżujący Orkowie i Olbrzymy byli już u podnóża stoku, kiedy wreszcie udało nam się zająć pozycje i czekać w milczeniu na dalsze rozkazy. Spodziewaliśmy się też napaści od zachodu i północy, ale tamte grupy były mniejsze, zapewne złożone z Goblinów, i niestanowiące głównego trzonu armii. Obawialiśmy się zaskoczenia, ale nasi zwiadowcy poinformowaliby nas o ewentualnej napaści, gdyby kobiety i dzieci były zagrożone w obozie. Plan ucieczki był już skrupulatnie obmyślony.
Ulfagar wziął łuk i wycelował, dając innym znak do pójścia w jego ślady. Drużyna Rjekana często korzystała z łuków do polowań i była dobrze wyszkolona w strzelectwie, nawet jeśli nadal uważała, że jest to niehonorowa broń do walki. Przeciwko takiemu wrogowi nie liczył się jednak honor. Broghar Siwy przybył zdyszany i rozkazał, by przygotować miecze i przyciągnąć wilki. Bestie miały stanowić nasz pierwszy kontratak, jeśli łucznicy zatrzymaliby biegnące na przedzie hordy potworów z Grzbietu świata.
-Napiąć! - usłyszałem głośny rozkaz mojego przyjaciela. Stałem z boku i też mierzyłem, napinając cięciwę z całych sił. Ręka mi drżała, a krew gotowała się w ramieniu. Wybrałem sobie szczególnie dużego olbrzyma trzymającego czarną chorągiew wojenną z lodową wieżą i pnącego się już w górę stoku.
-To dla ciebie, Kessel. - szepnąłem.
-Strzelać!
Pociski posypały się w stronę biegnącej w nieładzie watahy. Wydawało się, że będą lecieć wiecznie, gnane naszymi gorącymi okrzykami. Kiedy dobiegły do celu, pierwsza linia nagle pękła.
-Nałożyć! Napiąć! Strzelać! - zdziwiła mnie dyscyplina, z jaką barbarzyńscy zwiadowcy wykonywali rozkazy Ulfagara. Byłem pewien, że wśród tundrowych wojowników coś takiego było raczej niespotykane. Zaraz kolejny grad strzał posypał się na naszych przeciwników. Olbrzym padł, najeżony dziesięcioma. Jakiś Ork dobiegł do zaspy dwadzieścia metrów pod nami. Ulfagar nie spudłował. Za trzecim razem wybieraliśmy pojedyncze cele z rozrzedzonej hordy. Wtedy spostrzegliśmy, że oni też mają łuki i kusze. Strzelcy poruszali się w trzecim szeregu, jeśli to ułożenie w ogóle miało jakiś szereg. Byli źle chronieni, jak to zwykle Orkowie, ale stali za daleko, aby można było ich trafić. Chyba, że...
-Strzelajcie w górę, tak jak ja! - zawołałem.
Niektórzy zwiadowcy poszli za moim rozkazem, choć wiedzieli, że nie w niebie, a na ziemi przebywał obecnie nasz wróg. Dopiero kiedy pierwsza marna seria uderzyła wokół łuczników wroga, Ulfagar rozkazał powtórzyć manewr. Mieliśmy przewagę, ponieważ staliśmy na górze. Oni też strzelali, ale nie dość, że nikogo nie trafili, większość ich pocisków lądowała w zaspie, piętnaście metrów niżej, lub przelatywała bezpiecznie wysoko nad naszymi głowami. Orkowie zaczęli się już wspinać po stromej zaspie, którą specjalnie zniszczyliśmy małą lawiną, by trudniej było na nią wejść. Wtedy przybył Rjekan i jego wilki. Kilku mężczyzn trzymało rozjuszone bestie na silnych rzemieniach. Jeden rozkaz i więzy przecięto. Widziałem Nethera z bandażem na karku. W jego żółtych ślepiach czaił się najszczerszy mord. Pierwszy wróg, którego dorwie, nie będzie miał szans z ogromną bestią. Strzeliliśmy po raz ostatni, po czym usunęliśmy się z drogi pędzącym wilkom. Kudłate potwory zbiegły po stromiźnie, rozrzucając za sobą fałdy śniegu i skoczyły do pierwszych napastników, rozszarpując im gardła i krocza oraz wyrywając broń z silnych łapsk. Jeden z Goblinoidów przekłuł jakiegoś wilka włócznią, ale drugi potwór uczepił się już jego karku i nie puścił, dopóki nieomal nie odgryzł mu łba. Wilki uczyniły niemały bałagan w szeregach przeciwnika. To był czas na nasz atak.
-Topory, niedźwiedzie łapy i wilcze kły! W imię Temposa, za mną!
Głos Broghara niósł się wokół nas niczym wszechmogące wezwanie samego boga. Po raz pierwszy uwierzyłem wtedy, że patron walki i chwalebnej śmierci jest z nami. Nie bałem się umrzeć, dlatego pierwszy skoczyłem do przodu na wezwanie wodza. Zapomniałem o Uvien i o wszystkich swoich dotychczasowych planach, rozterkach i żalach. Zapomniałem o całym przeszłym życiu. Liczyła się chwila. Rjekan zbiegał po zaspie na spotkanie krwi i bólu. Inni ruszyli za nim, niemal niosąc swojego starego, ale krzepkiego wodza Broghara poprzez śnieg. Nawet Bernard Siwy przystąpił do szeregu, choć od rana trunek nie wywietrzał mu jeszcze z głowy. Wszyscy zwiadowcy i wojownicy jak jedno ciało podnieśli mrożący krew w żyłach krzyk, który, wspomagany dźwiękiem rogu, na moment zagłuszył obrzydliwe wrzaski rozpędzonej hordy potworów szarżującej stale od południa w niezliczonych zastępach.


Burglir z Klanu Łosia prowadził swoich ludzi pomiędzy zaspami na południowo-zachodnich rubieżach obozu Klanu Wilka. Za nimi szła potężna grupa znakomicie wyszkolonych wojowników. Prawie cała moc północnych plemion zebrała się razem w jednym miejscu, aby stawić czoła potężnemu najeźdźcy. Byli tam ci z Klanu Renifera - wielcy i szlachetni wojownicy, a także wolni ludzie z Klanu Kozicy - przychodzący od gór Grzbietu świata, oraz barbarzyńcy z Klanu Łosia i Niedźwiedzia - ci, co przybyli tutaj jako pierwsi. Był także Klan Lisa i Klan Wieloryba, który przywędrował aż z okolic Morza Ruchomego Lodu, oraz, oczywiście, nowo przybyły Klan Rysia, najmniej liczny, ale chyba najbardziej skory do boju. Ale to nie Burglir tak naprawdę wydawał rozkazy w tej potężnej grupie. Wodzowie licznych Klanów powierzyli zwierzchnictwo nad swymi ludźmi Wagundowi, synowi Wagahira, który przybył do obozu jako ostatni i jako pierwszy przyobiecał zemstę czarnoksiężnikowi prowadzącemu mroczną i dziką hordę ku zgubie barbarzyńskiego ludu.
Kiedy Burglir usłyszał za plecami dźwięk rogu i bojowy okrzyk dobywający się z setek gardeł, wyrwał się do przodu i pobiegł na czele wojowników Klanu Łosia, dołączając do Wagunda stojącego na szczycie zaspy. Wódz sam dął potężnie w róg, którego głos dźwięczał ponad hordą zbiegającą po ich prawicy i broniącymi południa zwiadowcami, walczącymi z pomocą wilczej watahy. Dopiero, kiedy ze wschodu nadeszła wyczekiwana odpowiedź i zabrzmiał potężny róg wielkiego Broghara, Wagund uniósł w okrzyku swój topór ku górze i ruszył biegiem w dół zaspy na złamanie karku. Klan Łosia nie czekał, aż Klan Rysia wyprzedzi go w wyścigu do boju. Wojownicy wypchnęli Burglira naprzód i stoczyli się z zaspy zaraz za biegnącym zastępcą klanowego wodza. Burglirowi w ustach pozostał jeszcze smak doskonałego piwa z Miodowej Sali. Choć nie był nigdy urodzonym smakoszem, tego dnia zamierzał pokosztować odrobinkę innego napoju. Burglir miał ochotę na orkijską krew.


Po prawej spostrzegłem olbrzyma, który, rozsierdzony, miotał ciałami naszych wojowników w morderczym szale i tłukł wokoło potężną maczugą. Ktoś ciął go w nogę, a ktoś inny rozpłatał krocze, ale stwór nie poddawał się łatwo. Gorzej, wyglądał na silniejszego i bardziej rozsierdzonego, gdy parł pod górę ku nowym przeciwnikom, rozpychając ogromne warstwy zmarzniętego śniegu. Ześlizgnąłem się po oblodzonej części zaspy i wylądowałem zaraz za olbrzymem. Jakiś Goblin przyskoczył do mnie z włócznią, ale zamachnął się na tyle niezdarnie, że zdążyłem rozpłatać mu głowę, zanim poprawił cios. Po prawej miałem moich braci, po lewej idącego ku górze olbrzyma. Zobaczyłem leżące w śniegu, zmiażdżone ciało jednego z wojowników, który stawił mu czoła. Usłyszałem nad swoją głową irytujący świst orkijskich strzał i, nie czekając, ruszyłem w górę, by zaskoczyć potwornego giganta od tyłu. Kiedy się zbliżyłem, zobaczyłem, że od prawej towarzyszy mi bardzo silny sojusznik. Nether miał na grzbiecie paskudną szramę, ale w jego zimnych, żółtych ślepiach nie było widać śladu zmęczenia. Pałały one potworną żądzą krwi, której nie ugasiłby najbardziej stanowczy rozkaz. Goblin z zakrzywionym mieczem padł obok mnie, rażony strzałą. Olbrzym odwrócił się, gdy Nether wbił w jego grubą nogę swoje potężne kły. Doskoczyłem i ciąłem go z całej siły w pachwinę. Wyjąłem zakrwawiony miecz i uskoczyłem w śnieg przed potężnym ciosem rozsierdzonego giganta. Na moment uniosło mnie w górę razem z częścią zaspy. Nether już wspinał się brodatemu monstrum po plecach i gryzł go z zaciętością w kark. Usłyszałem dźwięk rogu, a po nim kolejny, bliższy. Podniosłem się na spotkanie maczugi, która uderzyła mnie w ramię i powaliła na powrót w śnieg. Skoczyłem w przód i ciąłem napastnika w brzuch, ale i tym razem trafił mnie w plecy. Padłem bez tchu, widząc, jak paskudny Ogr osuwa się na ziemię. Zamroczyło mnie z bólu. Mogłem mieć złamany kręgosłup, a już na pewno poszedł mi obojczyk. Dźwięk rogu dobiegł gdzieś z bliska, z północy. Usłyszałem wrzask rozwścieczonych wojowników z flanki i świst barbarzyńskich strzał nad swoją głową. Przybyli ludzie Wagunda. Byliśmy ocaleni. Na razie. Poczułem, że ktoś podnosi mnie i ciągnie z mozołem w górę zaspy. Obróciłem głowę, żeby zobaczyć kto to taki. Ulfagar uśmiechnął się do mnie przez zaciśnięte zęby. Miał rozciętą skroń i dziurę w prawej ręce. Niedawno wystawała stamtąd czarna strzała. Podniosłem się i poczułem ból w plecach, ale podszedłem kilka kroków o własnych siłach. Z lewej zobaczyłem, jak barbarzyńcy tną z zaciekłością leżące ciało pokonanego olbrzyma. Ku nim zbliżała się spora grupa orkijskich mieczników. Na czele tej bandy rozpoznałem śmierdzącego Ugrala.
-Tam. - wskazałem. -To jest ich dowódca. Jeśli go zabijemy, uzyskamy punkt w tym nierównym boju.
Choć sapałem ze zmęczenia, mój umysł był nastawiony tylko na jedno. Chciałem wypatroszyć tę brudną, półorkijską świnię i nawlec jej flaki na swoje ostrze. Ugral spostrzegł Wagunda i przyskoczył do niego z mieczem. Wokół barbarzyńcy leżały już ciała pięciu powalonych Orków z bandy bestialskiego generała. Syn Wagahira widział napastnika i sparował pierwszy jego cios. Miecz ześlizgnął się po toporze i Ugral stracił równowagę. Ulfagar strzelił raz i łucznik po naszej lewej stronie padł, zanim zdążył trafić mnie w pierś. Byłem zbyt odsłonięty, postanowiłem więc, że wmieszam się w walczących. Jeśli miałem zginąć, to w walce jeden na jednego z moim przeciwnikiem. Ulfagar wystrzelił po raz kolejny i strzała utkwiła w klatce piersiowej szarżującego pod górę Ogra. Wojownicy wszystkich Klanów wysypywali się zza zasp, przeważając liczebnie zaskoczonych Orków i inne potwory. Wagund skorzystał z niepewności Ugrala i kopnął go w pysk, tak że ten stoczył się z zaspy pod nogi swoich pachołków. Kiedy wstał, zdążyłem się już znaleźć między nim a barbarzyńcami. Strzała świsnęła mi koło ucha i ugrzęzła w piersi barbarzyńcy z Klanu Wieloryba. Wagund rzucił się w dół, a za nim pobiegła cała reszta rozsierdzonych wojowników.
-Nie! Za daleko! Wycofać się! - słyszałem głos Broghara, ale postanowiłem podążyć za nimi i odeprzeć rozpędzonych Orków najdalej jak się da.
Dźwięk rogu rozbrzmiał dość daleko, od zachodu. Ale to nie był zwiadowczy róg. Wataha Goblinów przybyła od strony rzeki. Usłyszałem dzikie wycie i bojowe bębny.
Ugral wydał gardłowe rozkazy i Orkowie przegrupowali się, aby przyjąć nasz atak. Ryczeli z wściekłości i gotowali broń. Spadliśmy prosto na ich wyciągnięte miecze, ale siła naszego uderzenia powaliła przynajmniej połowę z nich. Wagund ciął paskudnie jakiegoś Orka przez łeb i odciął głowę drugiemu. Zobaczyłem krwawiącego z licznych ran Rjekana, który wpadł w jeszcze zacieklejszy szał bojowy i ciął po gardłach wszystkich przeciwników, jacy stanęli mu na drodze. Uświadomiłem sobie, że w walce nie czuję już bólu. Niespotykana agresja i wściekłość rozpędziły wszelkie dolegliwości. Orkowie zaczęli strzelać i kilku naszych padło, ale wtedy zwiadowcy z łukami odpowiedzieli im w niehonorowy sposób, trafiając dokładnie w obrany cel. Teraz wróg był odsłonięty i łatwy do zlokalizowania. Pędzące hordy przetoczyły się już przez północną część dużego stoku przed nami i parły teraz za swoimi poprzednikami z dzikim wrzaskiem na wargach. Ciąłem i odrąbałem Orkowi dłoń. Wiedziony sukcesem kłułem drugiego w pierś i wykręciłem ostrze, by przywitać uderzenie topora. Ledwo odparowałem potężny cios, ale ociężały Niedźwieżuk stracił równowagę, odsłaniając przede mną swoją pierś. Chwilę później nie miał już czym oddychać i szarpał się w przedśmiertnych konwulsjach. Rjekan przywołał Nethera i razem siali spustoszenie wśród szeregów wroga. Pan i jego najwierniejszy sługa... Gobliny były już blisko, dlatego barbarzyńcy skierowali swoje strzały na zachód. Na północy dał się słyszeć róg alarmowy. Banda Goblinów od strony lasu już zaatakowała obóz. Ugral zabił na moich oczach jednego z barbarzyńców Klanu Kozicy. Nie przeszkadzał mu wcale bitewny toporek, sterczący z prawego ramienia. Przybył niemalże na czele swoich oddziałów, i już wiedziałem na pewno, że nic nie zmorze zwierzęcej wściekłości, jaka go opanowała. -Półorkijskie ścierwo! - zakrzyknął Rjekan i skoczył z krwią na ustach na spotkanie miecza Ugrala.
-Nie! - zawołałem, ale dopiero później spostrzegłem biegnącego mu u boku Nethera, który rzucił się na dowódcę hordy i ugryzł go w kolano. Miecz poleciał ze świstem prosto w kark wilka, ale Rjekan cudem go zablokował. Potem kopnął półorka w pierś i usunął się przed włócznią innego napastnika. Włócznia Akuna, Wodza Klanu Wieloryba, przeszyła czerwonego Goblina i trafiła drugiego w ramię. Ugral dał się otoczyć wściekłym wojownikom Klanu Rysia i nie widział wyjścia z sytuacji, dopóki dwa Lodowe Olbrzymy nie przybyły jego Orkom z odsieczą, prąc przez zmarznięty śnieg. Rjekan stracił w przepychance swój zakrzywiony miecz i został na polu walki bez broni. Ugral chciał rozpłatać mu głowę, ale Wagund był już przy półorku. Kiedy miecz opadał na czoło Rjekana, syn Wagahira mścił się za upokorzenia doznane w obozie Akara Kessela i wbijał coraz głębiej swój topór w klatkę piersiową potwora. Paskudny, czarny miecz Ugrala opadł bezwładnie, nawet nie dotykając zwiadowcy, ale Wagunda jeden z orków trafił morgenszternem w ramię. Barbarzyńca stracił równowagę i przewrócił się na kolana. Przyskoczyłem i ciąłem, ale, choć poczułem pękającą skórę i przecinane tkanki, dostałem czymś twardym w głowę i nie zobaczyłem, w kogo lub w co udało mi się trafić. Ostatnie, co mignęło mi przed oczyma, to nogi Lodowego Olbrzyma zakopane głęboko w śniegu. Potem był tylko mrok.


Z ciemności gęstniejącej w namiocie wyłonił się potężny Balor i zmierzył Kessela swoimi czerwonymi ślepiami. Patrzył długo, dopóki ogień wściekłości nie zagotował się w nim na dobre, kiedy spoglądał na dziwnie spokojnego maga.
-Crenshinibon przebudził się. - Kessel rzekł powoli, pokazując mu odłamek. -Odpowiedział na moje wezwanie.
Balor zignorował jego i artefakt. Odwróciwszy psi łeb, powąchał głośno w zimnym powietrzu i prychnął dymem.
-CZUJĘ ZAPACH KRWI! WIĘCEJ JEST KRWI TWOICH PSÓW NIŻ ŻAŁOSNYCH LUDZI!
Jego głos rozbrzmiewał jak wojenny bęben pośród grubych ścian namiotu czarnoksiężnika.
-Moi Orkowie są o wiele liczniejsi. Wygrają tę bitwę dla mnie, tak samo jak wygrają całą wojnę.
-CZYŻBY?! CZUJĘ, ŻE SIĘ JESZCZE ZAWIEDZIESZ, KESSEL! - Balor wyszczerzył potworne biesie zębiska w uśmiechu, który przypominał dziesiątki krwawych mieczy ułożonych niczym zęby. -ODŁAMEK PRAGNIE WRÓCIĆ DO MNIE! TY GO JUŻ RAZ ZAWIODŁEś!
-Nieprawda! - mag rozwścieczył się nie na żarty. Zaczął chodzić po wnętrzu tam i z powrotem. Wymachiwał rękami. -Crenshinibon dał się pokonać tak samo jak ty i ja! Zresztą to nie ja przegrałem. Zawiedli moi słudzy! Ty zawiodłeś, Errtu!
Wskazał na Balora wychudzonym paluchem.
Demon skrzywił się potwornie na nazwanie go sługą.
-PO CO MNIE WEZWAŁEś?! - zapytał, mierząc swojego więziciela szatańskim spojrzeniem. Obietnice tysiąca okrutnych śmierci czaiły się w tych ślepiach, spoglądających złowrogo na Akara Kessela. Na moment czarnoksiężnik zląkł się, że nie starczy mu mocy do wypowiedzenia szalonego rozkazu.
-Chcę, byś wygrał dla mnie tę bitwę, Errtu. Byś wymordował wszystkich, którzy stanęli mi na drodze i wrócił, niosąc ich drgające serca w swoich paskudnych łapach. Chcę byś rozszarpał ich ciała jak wściekły pies i nabił ich korpusy na swoje kolczaste ramiona. Zrobisz to dla mnie?
Balor mierzył czarnoksiężnika nienawistnym wzrokiem.
-PROSISZ, CZY ROZKAZUJESZ?!?! - zadrwił, ogłuszając maga swoim wybuchem, po czym poruszył się nagle w magicznym kręgu.
-R-rozkazuję... - Akar Kessel stracił na moment równowagę umysłu i swą niezachwianą dotąd wolę. Gniew ustąpił pola strachowi. To wystarczyło dla Balora. Krąg pękł, rozsypując się w językach ognia i dotykając zaległych wokół cieni. Demon schwycił chudego czarnoksiężnika w pasie i uniósł w górę do paszczy, po czym rzygnął mu w twarz trującym wyziewem dymu i sadzy.
Kessel kaszlał i parskał, za nic nie mogąc skupić się na zaklęciu. Errtu cisnął nieszczęśnika na ziemię i uniósł potężną kończynę by zgnieść go jak robaka.
-Nie zabijaj! - zawołał mag.
-ODŁAMEK! - odparł Errtu, nie poruszając się. W jego ślepiach Kessel dostrzegł przewrotną i przerażającą iskrę zadowolenia, wskazującą na to, że demon dobrze się bawi. On sam nie miał wyjścia. Plując krwią ze zranionych płuc, wyciągnął rękę z Crenshinibonem i poczuł na swej dłoni gorące łapsko Balora.
-OTO ON! - Errtu ważył przez moment kamyk w swej potężnej, wielopazurzastej łapie. W końcu oderwał wzrok od cennego artefaktu i przeniósł go na Kessela.
Czarnoksiężnik skulił się żałośnie pod spojrzeniem czerwonego demona.
Na zewnątrz słychać było odgłosy bitwy, okrzyki rannych i umierających, oraz niecichnące dźwięki wojennych rogów.
-Co chcesz, abym zrobił, panie... - wyszeptał Kessel, powoli rozumiejąc intencje Errtu.
-TAK LEPIEJ, GNIDO! - Balor wyszczerzył się i buchnął dymem z paskudnych nozdrzy. -ZBUDUJESZ MI WIEŻĘ Z LODU I LODOWY TRON!
Kessel poruszył się, zdziwiony tym rozkazem.
-Kryshal Tirith... - wyszeptał, przełykając gulę krwi.
-NAZYWAJ Ją, JAK CHCESZ! TERAZ TO JA JESTEM PANEM!
Straszliwy śmiech Balora zagłuszył nawet dźwięki rogów niesione nad polem bitwy oraz wściekły wiatr szalejący w Dolinie Lodowego Wichru.

 

 

PRZEGRUPOWANIA

Część X Opowieści z Doliny

 

Jak to zwykle bywało na zebraniach rady miasta Luskan, wszyscy więcej zwykli gadać o trunkach i kobietach, niż o ważnych sprawach. Mężczyźni. Niektórzy byli piratami, niektórzy wojownikami z północy, inni poszukiwaczami przygód, zabijającymi za młodu smoki w podziemiach. Każdy kiedyś marzył o zbadaniu ruin Myth Drannor albo o podbiciu wysp Moonshae. Eldeluc rozglądał się po zebranych, uważnie analizując i naliczając ewentualnych sojuszników gotowych przyłączyć się do jego wezwania, które zamierzał wygłosić tego wieczora. Z całą pewnością w radzie nie brakowało ludzi odważnych i skorych do podejmowania śmiałych decyzji. Czarodziej bał się tylko jednego członka zgromadzenia, którego wszyscy wokoło szanowali od momentu, gdy uzyskał stanowisko kapitana luskańskiej floty. Rethnor, jeżeli podjął jakąś decyzję, rzadko dawał się odwieźć od pierwotnego planu, a mag wiedział, że ich zdanie w sprawie najważniejszych problemów północy, znacznie się różniło. Eldeluc obawiał się, czy w obliczu ostatnich konfliktów Luskanu z Ruathynem Rethnor, zwolennik morskich potyczek na zachodzie, zgodzi się wysłać część swoich sił na pomoc Dekapolis. Czarodziejowi nie chodziło zresztą tylko o dobro północnego regionu. Najpewniej Wieża Arkanów posiądzie bowiem własne korzyści z tego ataku, jeśli tylko odsiecz dla barbarzyńców Dekapolis miałaby nastąpić. Rybacy z Dziesięciu Miast nie mogą długo samotnie stawiać czoła najeźdźcy, kiedy tylko północne plemiona zostaną rozgromione. Czeka ich rychła zguba, chyba, że rada postanowi o wysłaniu pomocy. Każdy jednak, czy wojownik, czy zwykły człowiek, lękał się chaotycznej hordy. Nigdy jeszcze tak wielka ilość potworów nie nadeszła z gór na północne szlaki. Co to miało oznaczać dla przyszłości Doliny Lodowego Wichru? Czy Luskan też był zagrożony?
Gdy Rethnor, jak zwykle ostatni, pojawił się na Sali, wszyscy zebrani zamilkli i wpatrzyli się w przewodniczącego. Kapitan zbliżył się do ogromnego stołu z mapami, nie odpowiadając na liczne ukłony i skinięcia ze strony członków rady. Widać było wyraźnie jego zły humor. Kiedy wreszcie zasiadł, Eldeluc musiał przeczekać wraz z innymi długą chwilę milczenia, w trakcie której dało się słychać tylko nerwowe oddechy i ogień pełgający w wielkim kominku umieszczonym w południowej ścianie. W końcu, na znak rozpoczęcia obrad, Rethnor uderzył w stół ostrzem noża.
-Słyszałem. - rzekł rudobrody kapitan tubalnym głosem. -... że Wieża Arkanów z wielkim przerażeniem spogląda na północ, gdzie jeden z jej członków podbija Dolinę Lodowego Wichru, mając do pomocy zastępy Orków z Grzbietu świata.
Obraźliwa uwaga skierowana była oczywiście do Eldeluca - jedynego obecnego przedstawiciela kapituły magów.
-Szkoła nie wydała nigdy płodu nazywanego Akar Kessel. Był on uczniem czarodzieja Morkaiego, który osobiście go wyszkolił i zginął za swą lekkomyślność, zdradzony przez to ścierwo nazywające się magiem. - czarodziej starał się mówić na tyle spokojnie, na ile tylko potrafił się opanować. Widział zewsząd rozbawione spojrzenia członków rady.
-Skoro to mag z Wieży Arkanów odpowiedzialny jest za wychowanie tego "ścierwa", zapewne szacowny Eldeluc ma jakiś sposób na powstrzymanie napaści Kessela. - gruby i bardzo poważany za swoje bogactwo szef kompanii kupieckiej, Mauldrik, jak zwykle szczerzył brudne zęby w uśmiechu.
-Mamy pewną koncepcję, i owszem, ale do wprowadzenia jej w życie potrzebujemy...
-Całej mojej floty. - dokończył rozwścieczony Rethnor. -Na co nie mogę się zgodzić.
-Gdyby to była tylko połowa... - Eldeluc zaczął niemal płaszcząc się przed groźnym kapitanem. Zebrani parsknęli tuszowanym śmiechem.
-Wykluczone! - brodacz ryczał jak trafiony harpunem wieloryb. Z jego oczu leciały pioruny.
-Ćwierć...
-Nawet tyle. - Rethnor wskazał dwoma palcami sugerowaną ilość.
-To może choć jednego... - parsknął ktoś z zebranych. Reszta wybuchnęła głośnym śmiechem.
Eldeluc musiał przybrać swoją ulubioną, groźną postawę. Marszcząc brwi, pochylił się nad stołem i uniósł ręce do góry, jakby miał rzucić czar. Nigdy nie zachowywał się tak na posiedzeniach rady, dlatego zaskoczeni wielcy panowie luskańscy zamknęli gęby na kłódki i gapili się w osłupieniu na maga.
Eldeluc wskazał palcem na Rethnora i wycedził.
-Całej północy zagraża niebezpieczeństwo gorsze niż podczas całej jej dotychczasowej historii, a wy... - powiódł wzrokiem po zebranych. -Wy nie chcecie wysłać na pomoc w walce z dziką hordą nawet połowy swojej marnej floty! I jeszcze na dodatek macie czelność się śmiać!
Udawana wściekłość już zdążyła wzbudzić posłuch wśród rozpasanych lordów i starych zawadiaków, kiedy Rethnor wstał i ręką wskazał magowi siedzenie.
Eldeluc wcale nie zamierzał siadać. Zmierzył kapitana zimnym spojrzeniem.
-Luskan nie będzie miał z tego żadnej korzyści. - warknął Rethnor, jakby to wystarczyło za argument.
Nawet wśród bardzo bliskich przyjaciół Rethnora rozszedł się pomruk niezadowolenia na tak butne słowa. Eldeluc zamierzał przytaknąć zebranym i wyrazić swój sprzeciw, gdy Rethnor uderzył pięścią w stół.
-Horda nie zaatakowała jeszcze Dekapolis i nie wiemy, czy w ogóle to zrobi. My natomiast stale jesteśmy w fazie konfliktu z Ruathynem! Stary Cassius z Bryn Shander nie wysłał nam dotąd wołania o pomoc. Dopóki rybacy nie znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu, Luskan nie będzie interweniował.
Eldelucowi aż opadła szczęka na tak bezczelne słowa, nie dopuszczające żadnego sprzeciwu. -Skoro nie wysłał wiadomości, znaczy, że szlaki są zajęte przez Orków. Może nie mogą się przedostać. - zaoponował ktoś z tyłu. Wszyscy popatrzyli na Rethnora.
-Jeśli horda zbliży się do Bryn Shander, poślemy po pomoc z Neverwinter i odstąpimy część swojej floty. - kapitan zdawał się być wyjątkowo pewny siebie, jakby wszystko, co mówił, postanowił sobie już wcześniej.
-A kiedy to się stanie?! - Eldeluc, choć nie zależało mu na losie głupich barbarzyńców, ani, tym bardziej, wieśniaków z Dekapolis, tym razem nie mógł pohamować swojej wściekłości. -Gdy spłonie wszystkie Dziesięć Miast? Wtedy ty, szlachetny Rethnorze, pomyślisz nad wezwaniem po pomoc do Neverwinter? Spodziewałem się czegoś więcej po decyzjach Wielkiej Rady Luskanu. Horda jest już w Dolinie Lodowego Wichru. Dopóki przebywała w górach, nie musieliśmy interweniować, ani przejmować się jej poczynaniami, mając własne kłopoty na głowie. Ale to, co dzieje się teraz, zapowiada potężną wojnę. Kto wie, czy umocniony Kessel nie zwróci się potem na Luskan, czy na Waterdeep, by...
Rethnor parsknął śmiechem, choć reszcie rady nie było aż tak wesoło jak jemu.
-Wieża Arkanów sama wypuściła na świat tego bękarta, Kessela. Niech sama więc ukarze go za nieposłuszeństwo!
Eldeluc nie chciał przyznawać się, że to on był odpowiedzialny za morderstwo popełnione przez Akara Kessela wiele lat temu na jego mistrzu Morkaim. Kto wie, czy od tego jednego wydarzenia nie zależały całe późniejsze losy północy.
-Do czegoś takiego potrzebujemy armii... - westchnął mag zrezygnowany. Wreszcie zauważył, że kilka osób kiwa głowami z aprobatą.
-Ostatnim razem Dekapolis poradziło sobie same. - zaoponował Rethnor. -Podobno to zasługa wielkiego Drizzta Do'Urdena i jego przyjaciół.
Na wspomnienie bohaterskiego Drowa wśród członków rady rozszedł się pomruk uznania.
-Jeden Mroczny Elf nie odmieni losów wojny. - Eldeluc zaczął zastanawiać się nad ewentualnymi konsekwencjami wezwania Drizzta do pomocy Wieży Arkanów. Kto jak kto, ale on akurat powinien wiedzieć, kim był jego dawny przeciwnik, Dendybar Cętkowany. To mogłoby zaważyć na możliwej odmowie Mrocznego Elfa. W kontekście tak wielkiego konfliktu stare zatargi nie powinny się jednak liczyć dla wielkich bohaterów.
-Jeśli Drizzt i jego słynna kompania oraz magowie z Wieży wspomogą drużynę luskańską, będę gotów odstąpić połowę swej floty na pomoc Północy.
W pokoju narad rozszedł się radosny aplauz zebranych, winszujących sprawiedliwej decyzji kapitana Rethnora. Pomimo wrodzonej podłości brodacz zdecydowanie pomógł Eldelucowi w jego prośbach, a do jego wniosku przyczyniła się jak zwykle cała rada. Niewykluczone, że tylko Drizzt potrafił pokonać połączone moce Crenshinibona i Akara Kessela, raz jeszcze uzurpującego sobie prawa do Doliny Lodowego Wichru. Eldeluc nie wiedział tylko, jak miał odnaleźć wojowniczego Drowa i jego przyjaciół, którzy z pewnością nie przebywali teraz na północy...


Przebudziłem się w zagrodzie dla kobiet i rannych. Pierwsze, co ujrzałem, to bezwładne ciało Wagunda leżące obok mnie. Był żywy - potężny, nagi tors unosił się miarowo pod grubymi skórami wilków, ale pod lewym ramieniem zaległa plama czerwonej krwi. Przypomniałem sobie, że został ranny w walce tuż przed tym, nim ja otrzymałem potężne uderzenie pałką olbrzyma. Zastanawiałem się, czemu obóz był teraz tak przyciszony i spokojny. Zupełnie, jakby niedoszła bitwa z watahą Orków, Ogrów i Olbrzymów była tylko złym snem. Po niesamowitym bólu głowy i sztywnym karku przekonałem się, że wcale nie śniłem. Właściwie to powinienem dziękować Tempusowi za to, że jeszcze żyłem. Już tak wiele razy powinienem zostać zabrany do barbarzyńskiej krainy płynącego miodu albo może do piekieł Otchłani... Przypomniałem sobie zamordowanego Bregana i, mimowolnie, powróciła w moim sercu nienawiść do całego barbarzyńskiego ludu północy, którego teraz byłem niewolnikiem i jednocześnie sojusznikiem w boju. Złe wspomnienie szybko jednak odeszło, zastąpione przez to milsze. Uvien zbliżyła się, aby zmienić opatrunek na ramieniu wodza Klanu Rysia i popatrzyła na mnie, uśmiechając się, zapewne z powodu mojego przebudzenia. Jednak na jej policzkach zauważyłem zamarznięte łzy - ślad niedawnej udręki, jaką przeżyła. Przyszło mi wtedy na myśl coś strasznego.
-Uvien... - sapnąłem i poczułem ból bębniący mi w głowie jak tysiące orkijskich stóp. Otrząsnąłem się i spróbowałem podnieść.
-Leż. - nakazała. -Rana się nie zagoiła.
Dopiero wtedy poczułem silne ukłucie w boku i zauważyłem potężną szramę obłożoną na wierzchu bandażem, który zamókł całkowicie krwią. Musiałem zostać cięty mieczem w walce i nawet tego nie zauważyłem.
-Zaraz zmienię opatrunek. - powiedziała i skupiła się na ranie Wagunda.
Syn Wagahira poruszył się i stęknął przez sen, gdy barbarzyńska kobieta opatrywała jego ramię.
Używając całej siły woli podniosłem się z posłania i zbliżyłem do niej, sunąc po skórach i śniegu. Dotknąłem delikatnie jej ramienia i poczułem jak zadrżała.
-Przykro mi... - powiedziałem.
Odwróciła się i przytaknęła smutno.
-Wszystkim nam przykro. Wielu zginęło dzisiejszego dnia. Dobrze, że Rjekan i ty zdołaliście się uratować.
Osłupiały wpatrzyłem się w jej zapłakaną twarz.
-A więc Rjekan nie zginął?
-Nie. - zwróciła oczy ku niebu, jakby dziękowała Tempusowi za to, że nie dopuścił do śmierci jej ukochanego.
-Dlaczego więc płakałaś? - dotknąłem jej policzka i poczułem kryształek lodu, który kiedyś musiał być łzą.
-Broghar nie żyje. - Rjekan zbliżył się i schwycił mocno mą dłoń, którą dotykałem twarzy Uvien.
-Leż, jak ci każe. - Popatrzyłem na jego liczne rany i, mimo to, nadal uśmiechniętą twarz i nie mogłem wyjść z podziwu. Zasmuciła mnie jednak wieść o śmierci wodza Klanu Wilka, Broghara, dlatego pierwszą radość przyćmił nowy ból.
Zastanawiało mnie, czy bitwa nie została już przegrana.
-Czy to znaczy, że Berngard Siwy zostanie naszym wodzem?
-Nie. - odparł Rjekan. -Kiedy Broghar umierał, przekazał mi w ostatnim tchnieniu swoją wolę.
-Jak ona brzmi? - zapytałem zaciekawiony.
Zwiadowca popatrzył na swoją ukochaną i pocałował ją w czoło.
-Odpoczywaj, cudzoziemcze. - zwrócił się do mnie, unikając odpowiedzi. -Wojenne rogi wciąż grają, a bój jeszcze nie skończony. Orkowie wycofali się w popłochu, ale z pewnością wrócą, by posmakować krwi. Pomścimy imię naszego wodza Broghara, zabijając każdego, kto jeszcze ostał się na nogach. - Rjekan mówił z siłą i pewnością w głosie.
-Wycofali się? - nie dowierzałem temu, co słyszę. -Przecież przeważali nas liczebnie!
-Zabiliśmy ich wodza i pokonaliśmy kolejnego Lodowego Olbrzyma. To było zbyt wiele dla płochliwej hordy. Poza tym te wasze południowe metody walki okazały się całkiem pomocne...
Odpowiedziałem mu uśmiechem, ale zmarkotniałem ponownie, przypominając sobie, że zostawiłem w walce Ulfagara. Rjekan poinformował mnie jednak, że Ulfagar jako jeden z nielicznych nie otrzymał w boju żadnej rany.
-Czy to ujma na honorze według waszych zwyczajów? - spytałem, czując wielką ulgę na wieść, że mój przyjaciel był cały i zdrowy.
-Może i tak... - Rjekan powstał i pocałował Uvien na pożegnanie. -ale z pewnością będzie miał jeszcze okazję, by zaopatrzyć się w bitewne blizny.
Kiedy odchodził, ja patrzyłem na południe, gdzie pośród olbrzymich zasp na rozległej tundrze widniały liczne dymy tysięcy ognisk orkijskiego obozu. Kiedy Uvien opatrzyła moją ranę i dała mi się napić, nie mając sił, zasnąłem.


Akar Kessel nigdy nie czuł się tak zrozpaczony jak tego dnia. Nawet widmo śmierci, które opadło na niego wraz ze śniegową lawiną na Kopcu Kelvina nie równało się uczuciu bycia więzionym przez balora z mrocznych Otchłani. Co gorsza, ten właśnie balor wydawał się najpaskudniejszy ze wszystkich demonów wszelkich możliwych sfer. To był Errtu - uosobienie podłości i wścibskiej, okrutnej natury. Kiedy Akar Kessel wysłuchiwał wieści z pola bitwy i wpatrywał się w ciało porąbanego niemal na kawałki Ugrala, Errtu drwił z niego poprzez umysł i zanosił się piekielnym śmiechem, będącym niczym wściekłe szczekanie setek dzikich psów. Kiedy Kessel wrócił, widząc demona na swoim własnym lodowym tronie nie mógł nadziwić się, jak mocno zjednoczeni ze sobą byli lodowy odłamek Crenshinibon i ta piekielna bestia zrodzona z ognia i krwi. Teraz Crenshinibon nie wołał już do niego tak jak kiedyś, gdy po raz pierwszy wziął go w swoje dłonie. Odłamek posiadał potężną moc formowania i niszczenia, ale Akar Kessel, choć tej mocy posmakował, nigdy nie dotknął prawdziwej potęgi, jaką oferował Relikt. Jego Kryshal-Tirith zapadła się wraz z całą mocą, jaką dzierżył, a sen o wiecznej dominacji skończył się tak szybko, jak się zaczął.
Z zamyślenia wyrwał go przenikliwy głos demona Errtu, którego nie dało się zignorować - docierał do najgłębszych zakamarków ludzkiego umysłu, rozrywając go na kawałki jak setka świszczących mieczy.
-TWOJE PSY WRACAJą DO SWEGO PANA Z PODKULONYMI OGONAMI! DOPIERO TERAZ WIDZISZ, JAK ŻAŁOSNA JEST CAŁA TA ARMIA?!
-Z całym szacunkiem, o wielki balorze, to najsilniejsza, jaką mogłem zebrać.
-PRAWDA, Są DOśĆ LICZNI... - Errtu uniósł Odłamek, by popatrzeć na niego swoimi krwawymi ślepiami. -ALE BRAKUJE IM MOCY PRZEWODNIEJ. ROZKAZU, KTÓRY NIE POZWOLIŁBY BESTIOM WYCOFAĆ SIĘ Z POLA BITWY.
-Crenshinibon... - wymamrotał Kessel i po raz kolejny uświadomił sobie, jaką moc posiadał niepozorny Odłamek.
-DZIĘKI TEMU WŁAśNIE śCIąGNąŁEś ICH NA PÓŁNOC. I TYM WŁAśNIE POWINIENEś POKONAĆ WROGA. ALE DO UŻYCIA PEŁNEJ MOCY RELIKTU POTRZEBA MANIFESTACJI JEGO POTĘGI.
-Chcesz, aby Odłamek uczynił ci lodowy pałac. Kryshal-Tirith.
-WIĘKSZY NIŻ WSZYSTKIE DOTYCHCZASOWE. WYCZUWAM W NIM OGROMNY POTENCJAŁ, KTÓREGO TY NIE POTRAFISZ WYKORZYSTAĆ. -Errtu zaśmiał się paskudnie i poruszył na lodowym tronie, jakby zamierzał wstać.
-Barbarzyńcy mogą w tym czasie zaatakować nasz obóz. - zmartwił się czarnoksiężnik.
-TO NĘDZNE ROBAKI! - wybuchnął demon niczym grom, wysuwając się do przodu, jakby lodowe siedzenie doskwierało mu w jakiś sposób. -NIE OBAWIAJ SIĘ LUDZI PÓŁNOCY! OBAWIAJ SIĘ MNIE! JEśLI CHOĆ SPRÓBUJESZ MNIE ZDRADZIĆ...!
-Nigdy! Będę ci służył po wieki, o Errtu wszechpotężny...
Kessel padł na twarz przed potężnym cielskiem demona.
-UCZYSZ SIĘ, GNIDO! - warknął rozbawiony balor. -WIEDZ ZATEM, ŻE PÓŁNOC NIE JEST NASZYM NACZELNYM CELEM. NIE PRZYBYŁEM DO WASZEJ SFERY, ABY WOJOWAĆ ZE śMIERTELNIKAMI. TYLKO JEDEN Z NICH GODNY JEST MEJ UWAGI...
Czarnoksiężnik zaciekawił się, widząc głęboką frustrację demona na myśl o tym imieniu, którego on sam bał się wypowiedzieć.
-Drizzt Do'Urden... - wyszeptał. Tak, to o niego z pewnością chodziło. Drow raz już zburzył całą potęgę Akara Kessela i jego sługi balora. Pragnienie zemsty powodowane wygnanym demonem musiało zaważyć na celu jego pobytu w Faerunie.
-A więc chcesz go odnaleźć i zabić. - poddał, mając nadzieję, że odgadł plan zabójczego Errtu.
-NIE. DROW SAM WPADNIE W MOJE ŁAPY. WYSTARCZY TYLKO, ŻE USŁYSZY O PODŁYM LOSIE JEGO PRZYJACIÓŁ Z DOLINY LODOWEGO WICHRU. WKRÓTCE SPOTKAMY SIĘ NA PÓŁNOCY PO RAZ TRZECI I TYM RAZEM TO JA BĘDĘ GÓRą!
Akar Kessel nie wiedział, co to był za "drugi raz" balora i Drowa, ale widząc wściekłość swego nowego pana padł na powrót na twarz i nie ruszał się, dopóki Errtu przestał rzucać wokoło smugami dymu i płomieni. Gdy podniósł oczy, przeraził się złośliwego wzroku demona. Paskudne czerwone ślepia wpatrywały się w niego z ogromną intensywnością.
-ZRÓWNAJ TEN OBÓZ Z ZIEMIą, A NA śRODKU ZBUDUJ MI PAŁAC. BĘDĘ OBSERWOWAŁ TWOJE POCZYNANIA...
Kessel wyciągnął dłoń po odłamek, w nadziei, że demon, w swej ślepocie, zamierza mu go teraz ofiarować. Errtu zarechotał paskudnie i wbił go w ziemię jednym skinieniem.
-NIE TERAZ, GNIDO! ODŁAMEK JEST MÓJ! ZNASZ SWOJE ZADANIE...
Kessel nie czekał na gniew balora i pośpiesznie opuścił namiot.


Pierwszy ork padł po prawej, zadźgany sztyletem zwiadowcy. Drugi, po mojej lewej, znacznie bliżej niż tamten, usłyszał coś i zaczął się zbliżać, ale Ulfagar szybko zdjął go strzałą. Przed nami zostało jeszcze kilku rozrzuconych obserwatorów i grupa goblinów przy leśnym rozwidleniu. Mieli trzy Verbeegi, ale nie baliśmy się tych mniejszych wersji olbrzymów. Zwykle ginęły zanim zdołały dosięgnąć naszych łuczników. Grupa Wagunda, już ozdrowiałego, zaszła gobliny od północy, natomiast Rjekan z Berngardem podkradł się od wschodu. Najpierw padły trzy Verbeegi, potem zaczęły ginąć inne potwory. Zza drzew wypadło kilku pilnujących Orków. Gdzieś blisko rozległ się cichy dźwięk rogu. To był sygnał do napaści. Wypadliśmy z krzaków na południu i pognaliśmy przez polanę, by dopaść zdezorientowane gobliny w połowie drogi do lasu. Ciąłem jednego w ramię, a później zadźgałem kolejnego. Ból w boku, choć wciąż doskwierał, ustąpił znacznie pod dotykiem rąk Uvien i zaklęciami plemiennego szamana. Kiedy wyrżnęliśmy większość potworów, a zwiadowcy pognali za niedobitkami, Rjekan zbliżył się i wydał nam rozkaz wycofania wszystkich sił na zachód. Tak też uczyniliśmy, wiedząc, że głębiej w lesie zostały jeszcze tylko niesforne bandy orków i goblinów, rzekomo pilnujące, byśmy nigdy nie opuścili obozu nad rzeką Shaengarne od tej strony. Wkrótce gdzieś na południu rozległo się wilcze wycie i granie rogów. Wszystko wskazywało na to, że orkijska napaść nadeszła po raz drugi. Pospieszyliśmy tedy jeszcze szybciej niż dotąd i czekaliśmy w milczeniu, skryci za drzewami, aż zdyszani zwiadowcy donieśli nam, że kobiety i dzieci są bezpieczne, a sanie czekają na wojowników. Grupkami, po kilka osób, udaliśmy się w różnych kierunkach, aby zmylić tropy na wypadek spodziewanego pościgu. Gdy bezpiecznie wyszliśmy z lasu, z wysokiego, ośnieżonego wzniesienia, daleko na północy ujrzeliśmy światełka Dougan's Hole, pierwszego od południa miasta Dekapolis, leżącego nad spokojnymi Czerwonymi Wodami. Wiedzieliśmy, ku naszej ogromnej uldze, że droga na północ stała przed nami otworem.

 

SOJUSZNICY

Część XI Opowieści z Doliny

 

Wyszliśmy na skarpę, kiedy już zaczynało świtać. Pod spodem, na tundrowej równinie, maszerowały pieszo grupki kobiet i dzieci, odprowadzanych przez zwiadowców i rannych wojowników. Ja także byłem ranny, ale nie mógłbym sobie darować, gdybym miał opuścić teraz pole bitwy.
Musieliśmy odpierać wroga i nękać go atakami, aby nie wznowił pościgu zbyt szybko. Rjekan zgodził się, żebym pozostał z walczącymi. Może liczył, że przypadkiem zginę w boju i wreszcie się mnie pozbędzie... Prawdę mówiąc, miałem w nim wiernego przyjaciela.
Szybkie wypady z lasu zwykle kończyły się rozgromieniem przedniej straży orkijskiej i natychmiastową ucieczką z powrotem za drzewa. Niestety, kiedy podczas nieudanego ataku zginęło trzynastu wojowników z Klanu Niedźwiedzia, a ich wóz został ciężko ranny, uradzono, że należy raczej wyprowadzić orków w pole, a nie walczyć z nimi. Wróg przeważał nas liczebnie przynajmniej kilkakrotnie, a poza tym walczył z jakimś dziwnym zacięciem. Z każdym naszym kolejnym zwycięstwem, zamiast cofać się i uciekać, tym zacieklej stawał do boju, jakby kierowany nieznaną mocą, wydającą przedziwne rozkazy.


-To duży błąd. Orkowie usadowili się w lesie i nie zamierzają stamtąd ruszać, póki nas nie wykurzą. To odpowiedni czas, żeby zaatakować ich raz jeszcze.
Berngard Siwy wyjątkowo palił się do walki.
-Jest ich za dużo. Objęli już prawie cały las. Niedługo pomyślą o jego okrążeniu lub wycięciu, a wtedy będziemy zgubieni. Jeśli damy im jeszcze więcej czasu na zgrupowanie się, niezależnie od tego, ile starć uda nam się wygrać, wyrżną nas w pień...
Wydawało mi się, że Rjekan, po raz pierwszy od dawna, zamierzał zgodzić się z moimi planami. Musieliśmy uciekać, by wywieść orków gdzieś nad rzekę, a później nie pozwolić im przekroczyć jej brzegów. W ten sposób odciągnęlibyśmy ich uwagę od idących na północ uciekinierów z obozu.
-Czemu przytakujesz cudzoziemcom? - Burglir z Klanu Łosia musiał stanąć po stronie zwyczajowego barbarzyńskiego sposobu myślenia. -Zamiast uciekać, winniśmy stawić wrogowi czoła w obronie kobiet i dzieci waszego Klanu!
Wiele pomruków poparło słowa Burglira. Popatrzyłem po zebranych wokoło barbarzyńskich wodzach. Większość z nich straciła podczas tej walki najmocniejszych wojowników, czasem braci, synów i ojców. Każdy wręcz pałał żądzą zemsty na wrogu, który uczynił im taką szkodę. Wiedzieli, że mogli wygrać. Nie pojmowali tylko, jak wiele mogli stracić...
-To nie są tylko bezrozumni orkowie... - zagaiłem. Popatrzyli na mnie, jak na dziecko wtrącające się do spraw dorosłych. Postanowiłem kontynuować, choć nie byłem pewien, czy moja mowa wywoła jakiekolwiek wrażenie. -Mają olbrzymy, Verbeegi, ogry, a może nawet trolle! Nie możemy być pewni, jakie bestie trzyma w swych oddziałach czarnoksiężnik.
Zdążyłem opowiedzieć im o Akarze Kesselu, który zgrupował przeciw nim oddziały. Poznali jego historię na tyle, na ile znana była ona mnie.
-Jeśli plan jego jest dobry, czemu nie mielibyśmy go spróbować? - odezwał się Rjekan, wskazując na mnie. Popatrzył na zebranych, którzy z zamyśleniem pocierali brody.
-Nie boimy się olbrzymów i Verbeegów! Nie boi się ich Burglir z Klanu Łosia!
Znowu ten pomruk, który wskazywał, że Burglir był popierany.
-Jeśli czegoś nie uczynimy, orkowie dopędzą uciekających na równinie. Nie wiadomo też, czy wieśniacy udzielą im schronienia. Czyńmy, zamiast debatować. - ozwał się Berngard Siwy. -Połowa zostanie tutaj, by bronić przejścia w lesie. Druga połowa, którą poprowadzi Rjekan, pokaże się orkom od zachodu i poprowadzi ich w stronę rzeki. Z drugiego brzegu jak najszybciej mają udać się w kierunku Dougan's Hole, by chronić uciekających i przygotować nam miejsce w rybackim mieście.
W duchu przyklasnąłem tej myśli i nowym okiem spojrzałem na wodza Klanu Szarego Wilka. Barbarzyńcy popatrzyli po sobie i jednogłośnie uznali decyzję Berngarda za dobry plan.


Wczesnym popołudniem obóz barbarzyńców z Klanu Szarego Wilka zmienił się nie poznania. Najpierw, rankiem, wokół ognisk rozłożono czarne namioty i wsadzono w ziemię orkijskie bandery. Później, na środku wielkiego placu, który dokładnie i szeroko okopano i wygładzono, Akar Kessel ustawił maleńki podest z lodu, żłobiąc w nim miejsce na niewielki klejnot. Kiedy słońce stało wysoko na niebie, orkowie zobaczyli opadającego z nieba demona o czarnych skrzydłach i czerwonym, krwistym pancerzu. Z jego garbiastych pleców i z potężnych ramion wystawały liczne, długie i ostre kolce. Psi pysk ukazywał niezliczone rzędy podobnych do sopli kłów. Wielopalczasta dłoń trzymała ściśnięty, niewielki lodowy odłamek. Kiedy demon spadł dwoma łapami w śnieg, lądując ciężko i rozbryzgując wokół siebie mokrą breję stopionego śniegu, podszedł do lodowego podestu i odepchnął skulonego z przestrachu czarnoksiężnika. Orkowie w zdumieniu patrzyli, jak ich mistrz płaszczy się przed potężnym balorem. Errtu ułożył Crenshinibona na podeście i odszedł na kilka kroków. Wokół zaczęła zbierać się oślepiając magiczna aura, kłująca w oczy patrzących. Gdzieś na północnym zachodzie zagrały orkijskie rogi, wskazując, że trwa tam bitwa. Kilka olbrzymów wyszło z lasu i rzuciło się na zachód, w kierunku zataczającej krąg rzeki Shaengarne. Errtu nie zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi, wpatrując się w Odłamek stojący na rzeźbionym podeście.
Delikatna, niezauważalna prawie ścianka lodu pokryła podest z odłamkiem. Druga wzniosła się wyżej, przykrywając kamień. Potężny sopel kształtował się jak ząb wystający z podziemi. Szklista powierzchnia mieniła się tysiącami barw - w słonecznym blasku tęczowe kolory przerażały obozowych strażników, którzy chowali się za śnieżnymi zaspami, czasem tylko łypiąc z daleka na przedziwne zdarzenie. Wtem zerwał się wiatr, który wstrząsnął sztandarami i smagnął podmuchem śniegu zebranego z zasp. Bryłki lodu owionęły wznoszący się, lodowy pazur. Errtu patrzył z zaciekawieniem, jak przed jego oczyma formowała się potężna przezroczysta wieża, wznosząca się wyżej i wyżej, z każdą chwilą coraz bardziej przypominająca powiększone odbicie Crenshinibona. Kryshal-Tirith rosła w oczach, wygładzając swoje ściany i rozszerzając się coraz bardziej w różne strony. W końcu lodowe bryły zaczęły pękać w wielu miejscach, w trakcie, gdy ku niebu strzelał coraz to wyższy kieł z lodu. Errtu wiedział, że moc jego pragnienia przerasta nawet możliwości Crenshinibona. Warknąwszy z niezadowolenia, uderzył pięścią w ścianę lodu, a ta pękła i pochłonęła go do środka. Znalazł się w potężnej sali okolonej cieniutką warstwą lodu, przypominającą liczne lustra. Akar Kessel stał obok, wpatrzony z zachwytem w nowe dzieło Odłamka, który kiedyś służył jemu tak, jak teraz demonowi. Errtu dostrzegł Crenshibona na podeście na środku komnaty. Podszedł i spróbował dotknąć skrzącego się teraz swoim własnym blaskiem klejnotu. Jego potężna łapa pokryła się warstwą lodu. Crenshibon zajaśniał jeszcze mocniej i zatrząsł się na podeście.
Errtu wyszczerzył liczne rzędy kłów.
-ON NIE CHCE MI SŁUŻYĆ. CHCE SIĘ WYZWOLIĆ... - warknął, wpatrując się w oślepiająco jasny Odłamek.
Spojrzał na Akara Kessela.
-Dałeś mu, panie, wiele ze swej mocy.
Errtu rozszerzył źrenice bardziej w zdziwieniu, niż w gniewie.
-GDZIE JEST TRON DLA MNIE?!? - ryknął i zamachnął się ogromną łapą, omal nie trafiając Akara Kessela.
Pod ścianą uformowała się potężna bryła lodu, która wkrótce wygładzona została w wielkie siedzisko, odpowiednie dla cielska demona.
-Tutaj siła Odłamka jest o wiele większa, panie. - Akar Kessel zaczął kalkulować, jak bardzo zwiększyły się ich możliwości, od kiedy Errtu zdołał obudzić uśpione moce Crenshinibona.
-ZWOŁAJ WIĘCEJ ORKÓW. TA TWOJA ŻAŁOSNA ARMIA W KAŻDEJ CHWILI MOŻE PRZEGRAĆ Z BARBARZYŃCAMI. POTRZEBA NAM WSZYSTKICH DZIKICH HORD Z GRZBIETU ŚWIATA. - Errtu wydawał rozkazy, siadając na nowym tronie.
-Ale... panie. To wolne bestie. Jak miałyby wysłuchać mojego wołania? Chyba, że... - wskazał palcem na stojący na podeście Odłamek.
-ZABIERZESZ Z SOBĄ JEGO CZĘŚĆ. CZĘŚĆ Z WIEŻY. MOC KRYSHAL-TIRITH PRZYCIĄGNIE ICH DO MNIE, TAK SAMO JAK DO CRENSHINIBONA.
Kessel pozbierał przy wejściu rozsypane kawałki skruszonej ściany wieży. Zasapany ork-zwiadowca stał przed wejściem do Kryshal-Tirith i trząsł się ze strachu.
-Panie... - powiedział. -Mają dwa wojska. Jedno broni się w lesie, a drugie ucieka w stronę rzeki. Posłaliśmy za nimi swoich wojowników, ale dotąd więcej padło po naszej stronie, niż po ich.
-Oni już są przegrani... - powiedział Akar Kessel. -Zbierz dziesiątkę najlepszych orków i znajdź mi jakiegoś ogra. Ruszamy w góry.
-Tak, panie...


Orkowie na drugim brzegu trzymali się z daleka, ale nam kończyły się już strzały. W końcu niemal opróżniliśmy kołczany. Wróciłem do Rjekana z wieścią, że wrogie siły rozbiły się po drugiej stronie i na razie wysyłają zbrojne grupki, aby przedrzeć się do nas.
-Jest nas za mało, aby stawiać im czoła... Uderzymy z nastaniem wieczora.
-To szaleństwo... - zaoponowałem. -Przecież właśnie powiedziałeś, że jest nas zbyt mało!
Ulfagar zbliżył się od tyłu i położył mi rękę na ramieniu.
-Miej więcej szacunku dla swojego wodza. - rzekł cierpko.
Spojrzałem w zdumieniu na Rjekana.
-Plan polega na odwróceniu uwagi wroga. Poczekamy do wieczora, odpierając ich tam, gdzie będą chcieli przekroczyć rzekę. Jeśli się uda, umkniemy w las, zanim zdążą rzucić się w pościg. Wpadniemy tam jak burza i wywołamy chaos w ich obozie, a później poprowadzimy ich w pułapkę. Pod lasem każę wykopać rów z kolcami. Wpadną w niego i pokłują się, a my będziemy już w drodze przez tundrę.
-Kogo chcesz wysłać do natarcia? - zapytałem. -Ci ludzie z pewnością zginą.
-Wystarczy mały atak. Zostało nam jeszcze kilka strzał. Pokażemy się im i zaczniemy wycofywać.
Rjekan, jak każdy barbarzyńca, nie lubił słowa "uciekać".
Ulfagar odebrał rozkazy od wodza i oddalił się, by przekazać je wojownikom. W lesie słychać było odgłosy walki, jaką zapewne prowadził Berngard, desperacko broniąc pozycji na wzgórzu, gdzie wcześniej rozbiliśmy obóz.
-Wykopiecie w lesie wielki dół. - mówił do mnie. -Pale na kolce weźmiecie z wyciętych drzew. Nie mamy teraz dostępu do tych, które leżą w obozie, więc musicie wyrąbać nowe. Zabierajcie się do roboty, zanim nastanie zmierzch. Wtedy uderzymy.
Uśmiechnąłem się, widząc wyraźne zaufanie, jakim mnie obdarzał.
-Jeśli się powiedzie, jutro będziemy sączyć wino przy ogniskach ludzi z Dekapolis, widząc nasze kobiety i dzieci bezpiecznymi.
Upadłem przed nim na kolana i pochyliłem głowę.
-Nie żywię już do was nienawiści za zabicie mego brata. Teraz bowiem wy jesteście mi braćmi i wiem, że i on byłby wam przyjacielem.
-Przykro nam z powodu jego śmierci. Teraz i my jesteśmy innym plemieniem. Rozumiemy, że w czasach zagrożenia musimy utrzymywać pokój z Doliną Lodowego Wichru. Inne plemiona nigdy nie napadały na kupców z karawan. Odtąd my również nie będziemy tak czynić.
Jeśli przetrwacie tę próbę, będziecie mieli okazję się zmienić. - pomyślałem, po czym wstałem, by wykonać rozkazy mego wodza.


Kiedy nad Doliną zawisł wieczorny mrok, rozpaliliśmy ognie nad brzegami rzeki i zbiliśmy zaległy w niej lód. Orkowie atakowali kilkakrotnie, ale odstraszaliśmy ich resztkami strzał i ciskanymi włóczniami. Dwa razy przedarli się przez Shaengarne i musieliśmy stoczyć zażarty bój, spychając ich resztkami sił. Na razie nie wysłali jednak do walki żadnego olbrzyma - prawdopodobnie nie przekroczył by rzeki. Ich obóz zaczął poruszać się, gdy nadeszła ciemność. Orkowie chodzili z pochodniami, grupowali się w oddziały, uzbrajali i zmieniali pozycje. Ich groźne ryki odbijały się echem od pobliskiej ściany lasu. Zamierzali zaatakować nas pierwsi, ale my byliśmy już przygotowani. Kiedy przekroczyliśmy cichcem rzekę, uformowaliśmy się za moją radą w trzy równoległe oddziały. W każdym zostawiliśmy kilku łuczników, którzy zebrali jak najwięcej strzał, pozostałych we wszystkich kołczanach. W ten sposób jak najwięcej ludzi zostawiliśmy do bezpośredniej walki. Orkowie widzieli nasze ogniska po drugiej stronie, ale my pokazaliśmy się im dopiero, gdy wpadliśmy z łoskotem do ich obozu. Powaleni strzałami, włóczniami i toporkami strażnicy nie stawili zbyt udanego oporu. Próbowali się zgrupować i odeprzeć atak, ale zanim większa grupa pojawiła się, by nam przeszkodzić, podpaliliśmy namioty od ich własnych ognisk i wymordowaliśmy mniejsze, rozrzucone bandy, po czym każda z trzech grup wycofała się na ustalone pozycje. Łucznicy wciąż szyli strzałami, aż zabrakło ich w kołczanach. Wtedy wszyscy rzucili się do ostatecznego boju.
Kiedy wycofywaliśmy się z orijskiego obozu, usłyszałem krzyk Ulfagara. Zwiadowca ostrzegał nas przed nadchodzącą zgrają olbrzymów. Tym szybciej rzuciliśmy się do ucieczki, a zdezorientowani w pierwszym momencie orkowie, zdążywszy się już przegrupować, ruszyli za nami w pogoń. Przebiegliśmy obok ognisk po naszej stronie rzeki, biorąc ze sobą kilka pochodni. Pognaliśmy w stronę lasu, pokazując hordzie drogę, przy czym kilka grup biegło w zupełnej ciemności po lewej i prawej stronie, po to tylko, byśmy nie dali się otoczyć. W duchu uznawałem, że Rjekan był rzeczywiście znakomitym dowódcą, jeśli na zebraniach nie zakrzykiwała go banda żądnych krwi brodatych wielkoludów z plemienia.
Biegliśmy na złamanie karku, potykając się o zaspy i tracąc równowagę na wzniesieniach terenu. Orkowie byli daleko za nami, z mozołem przekraczając lodowatą rzekę, ale kilku barbarzyńców już padło pod ostrzałem wrogich bełtów z kusz. Reszta wilków, jakie nam zostały, rzuciła się w tył w momencie, gdy byliśmy już pod lasem, by pomieszać orkijskie szeregi. Olbrzymy idące na przedzie szybko rozprawiły się jednak z odważnymi bestiami. Usłyszałem jęki umierających zwierząt. Żałosne skomlenie dotarło do biegnących obok barbarzyńców, którzy wzywali sprawiedliwości Tempusa i wrzeli z gniewu, musząc uciekać przed wrogiem, zamiast otwarcie stanąć z nim do boju.
Zdyszany, z potężnym bólem w boku, wspiąłem się na mały pagórek, gdzie oczekiwał mnie równie zmęczony Rjekan, otoczony swoimi zwiadowcami. Potężny Nether sapał u jego boku. Wódz nie mógł rozstać się ze swoim wiernym wilkiem.
-Musimy czekać. Niektórzy pozostali poza lasem i będą ich dalej wabić. Mają tarcze od Klanu Niedźwiedzia i Klanu Łosia, dlatego nie narażają się bardzo na ostrzał. - ciężko sapiąc, ledwo mogłem wypowiadać kolejne słowa.
-Kiedy podejdą pod las, każ wystrzelić ostatnie strzały. W kołczanach zostało nam pewnie jeszcze kilka sztuk. - rzekł nowy wódz Klanu Szarego Wilka. -Później niech nasi przeskoczą rów i czekają. Nikt nie może zostać po tamtej stronie.
Miał rację. Szkoda było tracić wojowników. Zastanawiałem się, czy barbarzyńców dało się przeszkolić do dyscyplinarnego boju. Powoli zaczynałem wierzyć w nasze zwycięstwo...


Ciemną nocą Akar Kessel i jego obstawa zatrzymali się na postój na obrzeżach Zachodniej Przełęczy. Choć ta droga w góry była najbardziej odsłonięta, wydawała się najszybsza i najłatwiejsza do pokonania. Nieopodal przebiegał kupiecki szlak, prowadzący do Dziesięciu Miast.
Kessel siedział, wpatrzony w ogień. Dziesięciu orków i ogr zajadało się pieczonym mięsem, rozglądając na wszystkie strony i nasłuchując. Nic nie wskazywało, że tej nocy cokolwiek się wydarzy.
Kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy, myślenie i zamartwianie się znużyło czarnoksiężnika. Ułożył się na posłaniu i zapadł w płytki sen.
Zbudził go przeciągły, mrożący krew w żyłach wrzask jednego z wartowników. Kiedy podniósł głowę, zobaczył ogromne czarne cielsko wielkiego kota, wgryzającego się w szyję jednego z orków. Olbrzymi, półnagi barbarzyńca właśnie rozbijał ogrowi po prawej twarz młotem bojowym. Jakaś ciemna, szczupła i zakapturzona, szybka niczym wiatr sylwetka, co raz to pozbawiała jego niesfornych żołdaków równowagi, wbijając zakrzywione sejmitary prosto w ich serca, tnąc szyje i rozrywając boki. Z tyłu ktoś szył z łuku srebrnymi, płonącymi strzałami. Po prawej krasnolud wbił w plecy zdezorientowanego orka swój potężny topór, po czym klął wniebogłosy, gdyż broń zahaczyła o kręgi potwora i nie dała się wyjąć. Spanikowany Kessel wstał i skupił się do rzucenia zaklęcia. Zakapturzona sylwetka w ciemnym płaszczu zawołała coś i Kessela zwaliła z nóg jakaś potężna siła. Niziołek wymachujący morgenszternem przystawił mu sztylet do twarzy.
-Ani drgnij, dziadarygo... - wysapał.
Gdzieś pomiędzy walczącymi zaczął pojawiać się świetlisty portal, z którego wychodziły powoli zakapturzone postacie. Czarodzieje zaczęli splatać magiczne pociski. Wkrótce wokół pobojowiska unosił się dym i swąd spalonych ciał. Drizzt Do'Urden otarł zakrwawiony sejmitar o ciało jednego z orków i zbliżył się do odzianego na żółto maga, który pochylał się nad Kesselem.
-Nie próbuj zaklęć, czarnoksiężniku. W tej chwili narażony jesteś przynajmniej dziesięciokrotnie na natychmiastową śmierć. Możesz zginąć od sejmitara, topora, młota bojowego, sztyletu, strzały lub czaru...
Kessel zagryzł zęby, poznając zagmatwaną i pełną czupurności mowę znanego sobie czarodzieja Eldeluca. Rozejrzał się po drużynie Drizzta i spojrzał na stojących z tyłu magów. Zauważył, że Catti-Brie, Wulfgar i Regis, a nawet legendarny Bruenor, nosili na sobie znamiona starości, podobnie jak on sam. Eldeluc, mistrz luskańskiej kapituły, wyglądał na takiego samego zrzędliwego starca, jakim był przed laty.
-Co ma do tego wszystkiego Wieża Arkanów? - zapytał ze zdziwieniem Akar Kessel. Próbował wstać, ale jeden z magów stojących za Eldeluciem pokiwał palcem, wskazując, że zaklęcie wisi na jego koniuszku, gotowe do rzucenia.
-Zależy nam na pokoju w Dolinie Lodowego Wichru. - Kessel zauważył uśmiech na twarzy maga.
-Z tego, co wiem, nie tylko na tym. - wtrącił bystry niziołek.
Bruenor skwitował jego słowa warknięciem, po czym splunął.
-Gadaj, gdzie jest Crenshinibon, albo rozwalę ci łeb toporem. Mam dość pertraktowania z magami.
Po tych słowach spojrzał z pogardą na otaczających go czarodziejów z Luskanu. Drizzt Do'Urden w milczeniu wpatrywał się w twarz Akara Kessela, mierząc go spojrzeniem swych lawendowych oczu.
-A więc to Odłamka szukacie? - zapytał czarnoksiężnik.
Zaśmiał się i zakaszlał, po czym wyszczerzył zęby i milczał.
-Dowiedzieliśmy się, że jest w twoim posiadaniu. - Eldeluc nie okazywał zdenerwowania, choć w jego oczach szalały płomienie.
-Pilnuje go teraz o wiele potężniejsza siła, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. - Kessel zawiesił głos.
-Mówisz zagadkami... - odezwał się Drow.
-Wyrażaj się jaśniej. - Wulfgar był najwyraźniej równie niecierpliwy, co warczący krasnolud.
-Mówię o kimś, z kim już mieliście okazję się spotkać. O kimś, kto sprawił wam więcej kłopotu niż Drowy z Pomroku i ja sam.
-Errtu... - wysapał Drow.
Wulfgar schwycił potężny Aegis-Fang i zamierzył się na Kessela. Młot z grzmotem odbił się od magicznej bariery czarnoksiężnika i poszybował wiele metrów dalej, lądując w śniegu. Chwilę później warczący z wściekłości barbarzyńca miał go już w swojej dłoni. Otwarte szeroko, lawendowe oczy Drowa wskazywały, jak wielkim szokiem było dla niego to, co właśnie usłyszał. Bruenor warczał nie ciszej od Wulfgara, Eldeluc zaś kalkulował coś w swoich myślach. Wtem sięgnął do sakwy Kessela i wyjął z niej lodowy odłamek. Drow przyjrzał się znalezisku i potwierdził przypuszczenia maga.
-To jest część lodowej wieży. Kryshal-Tirith zrodziła się na nowo...
-Nie będziecie mieli więc problemu ze znalezieniem demona.
Śmiech Akara Kessela rozszedł się po okolicy, wywołując jeszcze większą wściekłość u trzęsącego się barbarzyńcy. Ostatnim, co Kessel pamiętał, był spokojny wzrok Drowa, świdrujący go na wylot - jakby rozpamiętujący wydarzenia, które kiedyś złączyły ich obu. Później Eldeluc rzucił dawno już spleciony czar Uśpienie, któremu nawet tak silny czarnoksiężnik, jak Kessel, nie mógł się przeciwstawić.


Kierstaad stanął na drodze barbarzyńskiego pochodu, kiedy uciekinierzy byli ledwie milę od skrzącego się światłami rybackich domostw, wielkiego jeziora Czerwone Wody. Gdy, po pewnym czasie, zaczął zbliżać się w jego kierunku wysłany specjalnie przedstawiciel - syn któregoś wodza lub sam wódz, podszedł kilka kroków i skłonił się nowo przybyłemu.
-Wagund, syn Wagahira, wódz Klanu Rysia. - przedstawił się tamten - postawny brodacz o ciemnych oczach. Kierstaad skłonił się i powiedział mu swoje imię.
-Wiem, panie, że walczyliście nad rzeką Shaengarne z watahą orków i olbrzymów. - rzekł po chwili.
-Zostałem ranny w boju. Musieliśmy się wycofać. Poprowadziłem kobiety i dzieci do Dekapolis, z nadzieją, że uzyskamy od nich pomoc, schronienie i strawę. - Wagund mówił z pewnymi trudnościami. Widać było liczne bandaże, którymi owinięto jego tors i głowę.
-To biedni rybacy. Nie będą w stanie zaspokoić potrzeb tak wielu plemion. Przybywam od Wulfgara i barbarzyńców spod Kopca Kelvina. Otrzymacie schronienie w siedzibie krasnoludów, panie.
-Kopiec Kelvina leży daleko. Nasi bracia giną tu, pod Dekapolis. Nie będziemy przemierzać całej Doliny, by skryć się przed orczym pomiotem. - Wagund wyglądał na zdenerwowanego.
Kierstaad skłonił się wodzowi i uśmiechnął w ciemności.
-Spodziewałem się tego, panie. Jednak wasze kobiety i dzieci dostaną eskortę do siedzib krasnoludów. Król Bruenor tak postanowił.
-Widzę, że nie jesteśmy sami w naszej walce. - skwitował tamten.
-Kapituła magów z Luskanu poprosiła Drizzta Do'Urdena, by wspomógł Dolinę Lodowego Wichru w trudnej godzinie. Gdzie Drizzt, tam i jego przyjaciele, do których także i ja należę. Spieszmy do miasta. Tam burmistrz obiecał ugościć was na tyle, na ile może. Jutro ruszymy dalej, a wojownicy pozostaną, by dochować lojalności swoim braciom. Zapewne ty również będziesz miał okazję jeszcze stanąć w boju.
Kierstaad rozumiał młodość i jej szaleńcze zapały, a przede wszystkim potrzebę, która motywowała barbarzyńcę do lojalności wobec braci.
Wagund odwrócił się do swoich ludzi i nakazał gestem, by wznowić marsz. Położył potężną rękę na ramieniu starego Kierstaada i uśmiechnął się.
-Bądź mi bratem. Dzięki tobie odzyskałem nadzieję w dawnych sojuszników.
-Nie jesteście sami, panie. Niedługo stawimy wspólnie czoła złu, które zagraża Dolinie.

 

DOWÓDCY

Część XII opowieści z Doliny

 

-Co zrobimy z tym ścierwem?
Wulfgar nie mógł spać spokojnie w obecności czarnoksiężnika.
Zmęczona starością i długą podróżą Catti-Brie oparła głowę o potężne ramię siwobrodego barbarzyńcy.
-Magowie luskańscy zamierzają zabrać go do siedziby kapituły... Wieża Arkanów chce rozprawić się z Kesselem i uzyskać od niego pewne informacje... - Drizzt mówił to na tyle cicho, żeby siedzący nieopodal magowie nie usłyszeli jego słów.
-To proste. Zależy im na Odłamku, a nas wykorzystali do wypełnienia własnych zachcianek. Powinienem być w kopalniach, razem z moimi braćmi, a nie pałętać się po tundrze i szukać jakichś cholernych magów. - krasnolud Bruenor z upływem lat narzekał coraz częściej.
Dwaj staruszkowie w żółtych szatach podnieśli się od swojego ogniska. Wyglądało na to, że właśnie skończyli tajemną naradę, którą toczyli między sobą od paru minut. Eldeluc zbliżył się i wskazał związanego Akara Kessela.
-On może się wam przydać do rozprawienia z Errtu. Może opowiedzieć o słabościach demona i o miejscu, w którym spoczywa Odłamek.
-Postaramy się wyciągnąć z niego wszystko, co istotne, ale wątpię, by pomógł nam w walce z balorem. - Drizzt podniósł się i obszedł związanego czarnoksiężnika. -Barbarzyńcy na północy walczą teraz o swoje życie. Ważniejsze jest, aby powstrzymać ten konflikt i rozprawić się z napastnikami. Uderzając w Kryshal-Tirith nie wywołamy zamieszania na tyle wielkiego, by zagrożenie ze strony orków zmalało.
-Sugerujesz, że nie warto iść teraz w odwiedziny do Errtu? - niziołek Regis szukał ości w spożywanym kawałku ryby, a Wulfgar trząsł się za każdym razem, gdy usłyszał to imię.
-Demona Errtu nie pokonamy w równej walce. Mogą nam pomóc czarodzieje z Wieży Arkanów, ale dla nas przyszykowane jest w tym momencie inne zadanie. Musimy uchronić kobiety i dzieci barbarzyńców od zagłady.
Bruenor mruknął z niezadowoleniem.
-Nie wiem, czy rzeczywiście w kopalniach znajdę miejsce dla całej tej zbieraniny.
Wulfgar popatrzył na niego z wyrzutem.
-To moi bracia. Jeśli krasnoludy nie są w stanie zrobić choć tyle, by im pomóc, nie mówiąc już o stawaniu do boju, to podziękuję za takie wsparcie...
-Dobra, dobra, nie unoś się, chłopcze... Sęk w tym, że nie mamy tyle żarła, żeby nakarmić dziesiątki ludzkich gąb. - Bruenor nie zamierzał irytować dalej wściekłego Wulfgara.
-Dlatego z Dekapolis trzeba zorganizować karawanę zapasów. Barbarzyńcy stracili pewnie swoje pożywienie w trakcie ataku. Ciężko będzie jednak przekonać kupców o zasadności tej darowizny. Przecież zdarzało się, że barbarzyńcy napadali na karawany kupieckie jadące z południa... Regis, masz talent w negocjacjach i posiadasz stosowne znajomości. To twoje zadanie. - Drizzt nie musiał pytać niziołka o zdanie. Tamtemu nie uśmiechało się nadwerężanie starych kości. Już ta wyprawa była dla niego nie lada przedsięwzięciem. Sprawdzenie się w dyplomatycznych rozmowach stanowiło dla Regisa kolejną szansę zdobycia uznania i satysfakcji z pomocy przyjaciołom.
-Errtu zajmiemy się później, kiedy uda nam się odeprzeć bezpośrednie ataki orków. Do tego też potrzebujemy magów.
Drizzt spojrzał na Eldeluca i Lucabana, stojących w pobliżu ogniska drużyny.
-Nasze czary są do waszej dyspozycji. Teraz pora jednak obudzić Akara Kessela... Musimy dowiedzieć się jak najwięcej na temat wydarzeń, których jest sprawcą.


Udało się, udało, udało!
Dziękowałem Tempusowi za błogosławieństwo, jakim obdarzył walczących u mojego boku barbarzyńców. Orkowie wpadli do rowu, nie zauważając go ani na początku, ani później, kiedy kolejne watahy wpadały na te, które już znalazły się w pułapce, przygniatając je i torując drogę wyjścia. Ostatnie nasze strzały świsnęły w powietrzu i byłem pewien, że coraz lepiej radzący sobie z łukiem barbarzyńcy trafili przynajmniej kilkunastu orków w rowie. Później Rjekan zarządził bezpośredni atak i spadliśmy na nich ze wszystkich stron, kierując się głosami rogów. Grupa z prawej zrzuciła co sprytniejszych napastników, próbujących ominąć wykopany przez nas dół, grupa z lewej zablokowała zaś drogę silnej bandzie wykonującej manewr oskrzydlenia. Na samym środku, u podnóża wzgórza, gdzie wyrastały obrzeża lasu, nasze zadanie ograniczało się do zrzucania gramolących się niezdarnie przeciwników do rowu, z którego wyłazili. W końcu orkowie zrozumieli, że bitwa jest przegrana. Kiedy wypadli z powrotem na otwartą przestrzeń, rozrzucone grupki barbarzyńców biegły za nimi, mordując pojedynczych maruderów. Wtedy jednak Rjekan zarządził, żeby grać rogami na odwrót. Na granicy wzroku, gdzie płonęły pochodnie w pozostawionym przez nas obozie, widzieliśmy dwa lodowe olbrzymy forsujące niezdarnie rzekę Shaengarne. Wojownicy, choć niechętnie, wycofali się z ataku, kiedy orkowie po drugiej stronie rzeki zaczęli niecelnie szyć ze swoich łuków. Po ilości ogni oceniłem, że zbierała się tam kolejna wataha, na razie jednak była zbyt mała, by mogła nam zagrozić. Według moich spostrzeżeń zabiliśmy w udanej obronie i kontrataku grubo ponad połowę ścigającej nas wcześniej hordy. Jeśli jeszcze jacyś orkowie lub gobliny miotały w rowie, barbarzyńcy szybko rozprawiali się z nimi, bezwzględnie dobijając potwory.
Rjekan zbliżył się i położył mi dłoń na ramieniu.
-Twoje plany były znakomite i przyczyniły się dziś do naszego zwycięstwa.
Ulfagar przybiegł z głową jakiegoś orka i cisnął ją nam pod nogi.
-Dowódca. - rzekł, i splunął na potworny łeb.
-Wodzu! - zwiadowca wyłonił się z lasu po lewej stronie, biegnąc co sił w nogach po łagodnym wzniesieniu.
-Berngard Siwy przesyła wieść, że jego oddział dał się otoczyć i potrzebuje wsparcia. Brakuje im strzał, a orkowie wciąż szyją do nich ze swoich łuków. Wzgórze nie zapewnia już dobrej osłony, gdyż wróg zdobył jego południową część. - wysapał posłaniec.
Rjekan popatrzył na mnie, jakby oczekując, że podpowiem mu, co ma robić.
-Pozycja, którą zdobyliśmy tutaj, nie jest ważna. Zbierz wszystkich ludzi i każ im podążać za zwiadowcą. Zaatakujemy ich od południa i wyrżniemy najpierw łuczników.
Nie poznawałem siebie w roli dowódcy.
-Masz już plan, choć nie widzisz nawet pola bitwy...? - zdziwił się mój przyjaciel, Ulfagar.
-Rozejrzałem się wcześniej po tamtej okolicy i chyba wiem, odkąd możemy podejść orków.
-Nie ma zatem czasu do stracenia. - rzekł wódz Klanu Szarego Wilka. -Biegniemy!
Ruszyliśmy lasem w mrok nocy, kiedy Ulfagar wydawał głośne rozkazy oddziałom rozrzuconym wokół wzniesienia i przy rowie. Przyjaciele byli w potrzebie, więc należało się spieszyć.


Drizzt Do'Urden ocenił ślady i rozpoznał, od której strony przyszli orkowie. Siedzący przy ognisku, świniopodobni humanoidzi rozprawiali o czymś w swoim warkotliwym i trudnym do zrozumienia języku, pogryzając surowe mięso.
-Uderzamy? - zapytał niecierpliwiący się Bruenor, siedzący w krzakach pół metra dalej.
Dźwięk rogu rozszedł się echem po całym lesie. Towarzyszył mu drugi i trzeci. Drow wsłuchał się w odgłosy walki dobiegające z oddali.
-Tam gdzieś toczą się dwie bitwy. Jedna po zachodniej stronie, druga zaś na północ od nas. Ci tutaj są wystawieni na wartach. Pilnują wojennego obozu, żeby nie zbiegł żaden z barbarzyńców. - wytłumaczył po namyśle.
Bruenora mało interesowały zwiadowcze dywagacje Mrocznego Elfa.
-A więc uderzamy? - zapytał po krótkiej chwili milczenia. Zauważył, że w międzyczasie Drizzt zaczął przywoływać swoją wielką towarzyszkę, Guenhwyvar, stawiając na ziemi jej miniaturowy posążek. To wystarczyło mu za odpowiedź.


Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej polanie. Rjekan kazał swoim ludziom okrążyć ją całą i znaleźć jakieś ukrycie. Barbarzyńcy uczyli się bardziej skomplikowanych manewrów, niż atak frontalny. Łucznicy nałożyli na cięciwy strzały pozbierane z pola bitwy i z kołczanów zabitych orków. Na środku polany zakapturzona postać w czarnym płaszczu rozmawiała z krasnoludem opartym o wielki, wbity w ziemię topór. Wokół leżały ciała...
Wyszedłem zza drzew, nie zatrzymywany przez nikogo. Postać w kapturze popatrzyła na mnie swoimi wielkimi lawendowymi oczami.
-Kim jesteście? - zapytałem.
Krasnolud chrząknął i wskazał na swojego towarzysza.
-To jest Do'Urden Drizzt.
Otworzyłem szeroko usta i zatkałem je, nie wierząc własnym uszom.
-Czekaj, to jeszcze nie koniec... - kontynuował krasnolud. -Ja jestem słynnym Bruenorem z klanu Battlehammer.
Drizzt uśmiechnął się szeroko i zdjął kaptur.
-Walczyliśmy z orkami, którzy napadli wasz obóz nad rzeką. -wskazał porozrzucane ciała.
-Nasi ludzie są teraz otoczeni na wzgórzu, na północ stąd! - zawołał Rjekan, wychodząc zza drzew. -To ja jestem tu wodzem... - uśmiechnął się i wskazał na mnie. -...choć ten południowiec okazał się znacznie lepszym dowódcą ode mnie.
-Nie mamy czasu do stracenia. - powiedziałem. -Musimy szybko ocenić sytuację i uratować przyjaciół.
-Jesteśmy gotowi wam pomóc. - stwierdził krasnolud. -Znacie zapewne Wulfgara?
Po raz drugi tego dnia otworzyłem usta z podziwu.
-Dumą każdego wojownika jest spotkać kogoś tak wielkiego i sławnego, jak Wulfgar, syn Beornegara. Ten człowiek jest obrazem Temposa na ziemi. - mówił w pompatycznych słowach Rjekan.
Krasnolud ziewnął, po czym wskazał na wyłaniającą się z lasu grupkę magów, prowadzoną przez wielkiego brodatego barbarzyńcę i niemłodą kobietę z chustą na głowie.
-Oto jest wasz bóg... - powiedział. -A teraz złoimy rzyć grupce orków. Co wy na to?
Nasi wojownicy odpowiedzieli z krzaków entuzjastycznym okrzykiem. Na północy rozległ się kolejny dźwięk rogu wzywającego pomocy.


Drizzt Do'Urden i Catti-Brie opowiedzieli nam o pozycjach orków, które rozpoznali w trakcie obchodu lasu. Konsultując informacje z gońcem posłanym przez Berngarda Siwego, opracowaliśmy drogę podejścia wroga. Zajęliśmy posterunki zwiadowcze, rozprawiwszy się z mniejszymi grupkami patrolującymi las. Kiedy zwiadowcy wrócili, opisując sytuację na wzgórzu, wiedzieliśmy, że orkowie zdecydowali się na atak od południa, zostawiając na każdej innej stronie nieznaczną część sił. Kierunek naszego natarcia wydawał się jednoznaczny. Musieliśmy zajść ich od tyłu i zgnieść w kleszczach, jeśli na szczycie pozostali jeszcze jacyś obrońcy.
-Co potrafią ci magowie? - zapytałem Drizzta, kiedy Ulfagar wydawał rozkazy, a Rjekan modlił się przed bitwą do Tempusa.
-Ciskać ogniste kule i magiczne pociski, wywoływać trujące chmury... do wyboru, do koloru. - uśmiechnął się.
-Najlepiej niech wymarnują cały asortyment czarów przed bezpośrednim starciem, żeby nam się nie dostało... - rzekłem.
-Wiedzą, co robić. - uspokoił mnie Drow. -Patrz - wskazał palcem na szybujący po niebie pocisk przypominający kometę, który zostawiał za sobą smugę czarnego dymu. Kiedy uderzył on w tylne szeregi orkijskiego oddziału, w dół zbocza poleciały płonące ciała i ogień zaczął rozprzestrzeniać się wśród porastających wzgórze drzew. Przełknąłem ślinę, wiedząc, że, gdyby nasz wróg używał takiej magii w starciu z nami, nie mielibyśmy szans na zwycięstwo...
Kolejna ognista kula wylądowała nieco dalej, wyszarpując wielką wyrwę w nieskładnych szeregach wroga. Orkowie zaczęli rozglądać się za źródłem magicznych ataków, gdy spadły na nich dziesiątki kolorowych, oślepiających pocisków. Magowie ciskali teraz mniejsze zaklęcia ofensywne, kiedy barbarzyńscy łucznicy dowodzeni przez Ulfagara szyli ze strzał w zaatakowane z flank watahy u podnóża wzniesienia. Później Rjekan rzucił żądnych krwi wojowników prosto w wir walki. Forsując wzgórze, spadli na zdezorientowanych orków, zgniatając porozpraszane i spanikowane oddziały. Z góry, na dźwięk naszych rogów odpowiedziały wiwaty ludzi Berngarda Siwego i odgłosy wyprowadzonego kontrataku. Zobaczyłem, że na szczycie wzgórza orkowie zaczynają cofać się, nacierani przez wściekłych barbarzyńców. Obrońców nie zostało wielu, ale walczyli zaciekle - jak stado rozjuszonych wilków. Kiedy zacząłem biec w górę zbocza, zobaczyłem, że oddziały orków z zachodu zaczynają grupować się w większą sforę. Zamierzali odciąć nam drogę od południowego zachodu, oskrzydlając nasz tylni oddział. Drizzt cisnął czarną sferę w kierunku watahy. Kula ciemności zatrzymała się na jednym z prowadzących orków. Ognisty pocisk wymierzony w tamto miejsce przez jednego z magów zwalił z nóg nawet potężnego lodowego olbrzyma, forsującego niezdarnie pochylony stok. Wskazałem, by czarodzieje pilnowali zachodniej strony, zastanawiając się, ile jeszcze zaklęć mieli w zanadrzu, i kiedy skończą się im sztuczki. Zobaczyłem, że Rjekan biegnie obok mnie, z okrzykiem na ustach wypatrując wroga. Drizzt wyprzedził nas w szaleńczym biegu, a za nim, w ogromnych susach skoczyła wielka i czarna jak noc pantera. Nether, wierny wilk Rjekana, biegł tuż za bestią, szczerząc kły i warcząc. Wskoczyłem na kamień i ciąłem z góry olbrzymiego ogra, który rozgarniał wielkim morgenszternem pole bitwy wokół siebie. Kiedy się odwrócił, ja byłem już na dole. Potężny Wulfgar cisnął w potwora swoim legendarnym Aegis-Fangiem i ogr zwalił się na plecy z roztrzaskaną klatką piersiową. Catti-Brie, choć już niemłoda, potrafiła szyć z łuku lepiej niż Ulfagar, i co raz to wybierała dokładne cele pośród skłębionego tłumu orków. Wataha goblinów zbiegała ze wzgórza, przerażona ogniem, który zapalił okoliczne drzewa. Wpadli prosto w nasze ręce, beznadziejnie broniąc się przed uderzeniami ciężkich toporów i zakrzywionych mieczy. Krzepki Bruenor rozprawiał się z trzema orkami naraz, wybijając im broń i tnąc po kolanach - nadrabiając rezolutnością niedostatki we wzroście. Drizzt Do'Urden ze swoją panterą zniknął w bitewnym zgiełku, ale po chwili zobaczyłem go u boku Rjekana, gdy wspólnie przedzierali się w kierunku niewielkiego oddziałku Berngarda Siwego, dzielnie odpierającego ostatnie ataki hordy. Ulfagar z łucznikami podeszli pod wzgórze z mieczami, gdyż skończyły im się strzały. Roztrącając mniejsze grupki orków i goblinów pod nami, nie pozwalał potworom zajść naszych wojsk od tyłu. Kiedy Drizzt był już na szczycie wzgórza, zorientowałem się, że orkowie uciekają w popłochu, nie stając już do dalszej walki. Nawet lodowy olbrzym, który zatrzymał się u stóp wzgórza, widząc naszą przewagę zawrócił i wpadł do lasu, roztrącając wokół siebie zasypane śniegiem sosny.
-Zwycięstwo! Wygraliśmy! - wołał Rjekan, a Berngard Siwy, szczęśliwy z ocalenia życia, uściskał naszego wodza na oczach swoich wojowników.
Wielka pantera Drizzta wywołała niemałe zamieszanie w szeregach barbarzyńców, ale jeszcze bardziej zaskoczyło wszystkich jej nagłe zniknięcie w chmurze szarego dymu. Kiedy wszedłem na szczyt wzgórza z rannym w rękę Ulfagarem, wodzowie Klanów Północy, którym udało się przeżyć, czekali na mnie przy ognisku, popijając miód pitny.
Drizzt, Wulfgar i Bruenor wsłuchiwali się w litanię bohaterów, którzy polegli w trakcie dzisiejszych walk.
-Hreathgar, wódz Klanu Renifera - Bernard Siwy wskazał martwe ciało wielkiego wojownika.
-Wurgar, syn wodza Klanu Kozicy... - wymieniał dalej, wskazując kolejno ułożone obok siebie trupy.
Podszedłem do Rjekana i pokazałem mu wyciętą połać lasu na południe od wzgórza.
-Zabrali się za fortyfikowanie. Zamierzają tu zbudować jakąś bazę wojskową. - stwierdziłem.
-Zastanawia mnie, jaka siła wydaje takie rozkazy tym bezmyślnym istotom... - barbarzyńca otarł pełne łez oczy i odwrócił wzrok od poległych przyjaciół.
-Ilu ich zostało? - spytałem, wskazując na obrońców.
-Dwudziestu siedmiu.
Spuściłem głowę.
Odwróciłem się, gdy zobaczyłem szczupłą sylwetkę Drizzta Do'Urdena, zmierzającą w naszą stronę.
-Słyszycie rogi? Idą znowu. - powiedział i pokazał las.
-Ustawić się do boju! - zawołał Rjekan.
Wojownicy, opłakujący poległych, schwycili za broń i zaczęli znajdować sobie dogodne kryjówki na południowym stoku wzgórza.
-Ledwie co ich pokonaliśmy... - zdziwił się rozgoryczony Berngard Siwy. -Jeśli okaże się, że to nowe, świeże siły, tej bitwy możemy nie przetrwać.
-Zastanawiam się, czy jest sens bronienia wzgórza... - zagadnął Drizzt.
-Nie rozumiem! - zawołał Rjekan. -Przecież odciągnęliśmy ich siły na zachód. Skąd zebrali nowy oddział w tak krótkim czasie? -Podzielił moje wątpliwości.
-Uciekajmy do lasu... - powiedział Ulfagar. -Tam łatwiej ocenimy sytuację i, w razie czego, wycofamy się sprawnie.
Rogi i bębny grały coraz donośniej w zimowym, nieruchomym powietrzu.
-Zostańmy tutaj. - powiedział krasnolud Bruenor, wycierając zakrwawiony topór o trupa jakiegoś orka.
-Wyjdźmy im na spotkanie! - ryknął żądny krwi barbarzyńca Wulfgar, trzymający w dłoni najpotężniejszy młot bojowy, jaki w życiu widziałem.
-Cisza! - zawołała Catti-Brie. -Milczcie i patrzcie.
Z lasu u podnóża wzniesienia wyłoniły się sylwetki niosące wąskie, zielone i błękitne sztandary. Byli to ludzcy żołnierze odziani w lekkie zbroje, z szyszakami na głowach i krótkimi mieczami u boku. Jakiś wielkolud w karmazynowym płaszczu zaczął zbliżać się w naszym kierunku, przemierzając falisty stok wzgórza. Towarzyszyła mu uzbrojona obstawa żołnierzy z herbami Luskanu i Neverwinter. Krew zaczęła mocniej krążyć mi w żyłach. Czy to możliwe?
Kiedy mężczyzna stanął przed strażą Rjekana, zobaczyłem, że ma niezwykłą, rudą brodę, a jego świdrujące czarne oczka nie dopuszczają sprzeciwu.
-Kto tu jest wodzem? - zagadnął tubalnym głosem.
-Ja!
Rjekan z Klanu Wilka nie pozwolił odezwać się żadnemu z innych plemiennych przywódców. Wściekły Wulfgar ledwie dał się powstrzymać przez Bruenora i rozbawioną Catti-Brie.
-Słyszałem, że macie nie lada kłopoty.
Wskazał na magów zgromadzonych niedaleko, po prawej stronie.
-Wieża Arkanów zawezwała Luskan do udzielenia pomocy Dekapolis.
Jego palec powędrował w kierunku Drizzta.
-Czarodzieje wypełnili część swojego zobowiązania. Przyjaciele Drizzta Do'Urdena, czyli krasnoludy z Kopca Kelvina, również staną do boju.
Bruenor z niezadowoleniem zaznaczył, że właściwie to on, a nie Drizzt, jest królem tychże krasnoludów...
-Wiodę ze sobą najemników z Neverwinter i połowę luskańskiej floty. Jestem Rethnor, kapitan z Luskanu. Z dumą stanę do walki u waszego boku.
Rjekan przez chwilę rozważał w głowie słowa wielkiego kapitana, po czym serdecznie uścisnął jego dłoń.

 

OSTATNI BÓJ

Część XIII opowieści z Doliny

 

W lodowej komnacie na skrzącym się, diamentowym tronie siedział potężny Balor Errtu. Wpatrzony w ustawiony na podeście przed nim, jaśniejący wewnętrznym blaskiem Odłamek, demon rozmyślał bardzo głęboko o sprawach, które dotyczyły jego przeszłych porażek. Dochodząc po raz kolejny do tego samego wniosku - że zwycięstwo i kompletna dominacja nad światem były wówczas, tak jak i teraz, w zasięgu jego ręki, podniósł się i ciężkim krokiem zbliżył do Crenshinibona. Wyciągnął wielką wielopalczastą łapę i dotknął skrzącego się kryształu. Po raz kolejny poczuł jego lodowatą moc i niechęć do poddaństwa. Ten artefakt miał swoją własną osobowość i trudne do przyćmienia ambicje.
-ZŁAMIĘ CIĘ. - warknął tubalnie demon, po czym wziął Crenshinibona w łapska i przytrzymał na tyle długo, aż wewnętrzne światło Odłamka przygasło.
-ZNÓW JESTEŚ W MOJEJ WOLI!
Ściana Kryshal-Tirith otwarła się przed nim na oścież. Na świecie zwanym Toril wstawał właśnie poranek. Promienie zimowego słońca oświetlały zaśnieżone pole bitwy i orkijski obóz. Ledwie kilkunastu strażników pozostało na stanowiskach - wszyscy inni poszli w bój... Errtu spodziewał się, że barbarzyńcy zostali przepędzeni lub wybici. Nie dostrzegał w tym momencie żadnego zagrożenia dla własnych planów. Jeśli Kesselowi powiedzie się wyprawa do Grzbietu Świata, kolejne hordy przybędą na jego wołanie, a wtedy zdławi całą Północ, zagarniając jej bogactwa i budując sobie większą fortecę na ludzkiej krzywdzie i cierpieniu. Odłamek zajaśniał mocniejszym blaskiem. Wyglądało, jakby artefaktowi również marzyła się taka władza.


Akar Kessel siedział w magicznym zamknięciu zbyt długo, by nie zaczynały go nachodzić czarne myśli. Dotąd odrzucał możliwość poddaństwa komukolwiek, dopóki, na własne życzenie, nie zawezwał Errtu. Zastanawiał się, czy nie byłoby dla niego lepiej, gdyby ktoś znów pokonał i odesłał Balora do jego ciemnych sfer. Bo zabić demona nie było sposób.
Czarodziej Eldeluc pojawił się przed Kesselem w rozbłysku magicznego portalu.
-Stary przyjacielu... - wyszeptał Kessel. -Myślałem wiele i chyba wiem, jak mogę wam pomóc.
Wiekowy mag popatrzył uważnie na siedzącego czarnoksiężnika. Kessel wstał z niewielkiej czarnej ławki - jedynego przedmiotu w tym pomieszczeniu.
-Pomogę wam odzyskać Odłamek, a wy wypuścicie mnie wolno, bym mógł dokonać żywota jako pustelnik.
Eldeluc roześmiał się głośno i pokręcił głową.
-Dokonasz żywota jako więzień w Wieży Arkanów, za zbrodnie, jakich się dopuściłeś.
-Jak zamierzacie wygrać z Balorem? Tylko ja posiadam moc możną odesłać go z powrotem. Bo ja go zawezwałem!
Stary mag zastanowił się nad tymi słowami.
-Nie pomogę wam, jeśli będę od początku miał zapewnienie, że nic na tym nie zyskam.
-Nie masz prawa mnie szantażować... - czarodziej wściekł się nie na żarty, choć w jego oczach widać było dręczące go wątpliwości.
-Nie macie wyboru. - rzekł Akar Kessel. -Nie żądam wiele. Moja wolność bez Crenshinibona nie stanowi dla was zagrożenia.
-Jesteś niebezpiecznym czarnoksiężnikiem. Ale Wieża Arkanów nie stała nigdy ani po stronie dobra, ani zła. Będziesz wolny, jeśli pomożesz nam pokonać demona i odzyskać Odłamek.
Akar Kessel uśmiechnął się do swoich myśli i wszedł w jaśniejący portal. Spodziewał się takiej odpowiedzi.


Siedzieliśmy razem przy ognisku. Bohaterowie ostatniego starcia, walczący za słuszną sprawę sojusznicy... smutni jednak i milczący. Wiedziałem dobrze, że w całej tej przygodzie straciłem znacznie więcej, niż chciałbym. Wilki zabrały Bregana, a kiedy stałem się ich bratem, zginął Broghar i wielu jego dzielnych mężów.
Rjekan powoli sączył miód z bukłaka. Drizzt Do'Urden stał, jako jedyny, wpatrując się w las naokoło.
-Nuży mnie oczekiwanie. - odezwał się kapitan Rethnor. -Na co właściwie czekamy? - zwrócił się do naszego wodza.
Barbarzyńcy popatrzyli na Rjekana tym samym, wyczekującym i poszukującym odpowiedzi spojrzeniem.
-Czekamy, aż ludzie odsapną i wyśpią się. Dopóki Orkowie nie zaatakują, jesteśmy na tym wzgórzu bezpieczni. Rozesłałem zwiadowców i postawiłem warty w lesie. Wygląda, że wróg na razie jest uśpiony, albo czai się.
-Raczej nie ma żadnych rozkazów. - stwierdził tajemniczo Drizzt. -Wydaje się, jakby Orkom zabrakło siły przewodzącej. Dlatego opuścili pole bitwy i uciekli.
-Niedaleko. Na te watahy natknęliśmy się w lesie. - rzekł Rethnor. -Musimy szybko zebrać pełne siły i uderzyć na obóz. Tylko to da nam zwycięstwo.
-Nie. - powiedział Drizzt. -Nawet jeśli zginą Orkowie i olbrzymy, straty wśród naszych będą wyjątkowo duże. A czeka nas jeszcze jedna walka... Walka, której nie można wygrać mieczem. Balora nie da się zabić. Można go, co najwyżej, odesłać do Otchłani, skąd przybył.
-Po to właśnie potrzebny nam Kessel... - podchwyciłem.
-Zgadza się. - Drow przysiadł się do nas i owinął płaszczem.
Po drugiej stronie ogniska napotkałem wściekłe spojrzenie Wulfgara.
-Zemsta na Balorze będzie moja. - barbarzyńca uderzył potężną pięścią w drwa położone obok ogniska. Catti-Brie podniosła głowę z jego ramienia.
-Wściekłość niczego nie załatwi. Może za to położyć cię do grobu, mój chłopcze... - stwierdził mądrze Bruenor Battlehammer.
Stara kobieta położyła rękę na ramieniu swojego męża.
-Wulfgarze, na tę noc zapomnij o zemście i o krzywdach, jakich doznałeś. Niewiele zostało nam czasu...
Drizzt zakrył ręką swoje lawendowe oczy, a Rjekan wpatrzył się w ziemię. Wulfgar spojrzał na swoją ukochaną, uśmiechnął się i pocałował ją w usta. Zobaczyłem, że obu po policzkach płynęły łzy.


Rankiem w obozie wojennym wszyscy byli gotowi do wymarszu. Zanim jednak wokoło rozbrzmiały barbarzyńskie rogi, stała się rzecz nad wyraz niespodziewana. Na granicy lasu, od strony północnej usłyszeliśmy inny odgłos, wskazujący, że na polu walki pojawiła się kolejna armia. Trąby brzmiały znajomo - podobny dźwięk wydawały te luskańskie. Żołnierze z Neverwinter szybko rozpoznali przybywającą nam z pomocą ochotniczą armię Dekapolis.
-Poszukiwacze przygód, emerytowani najemnicy, wojskowi i ochroniarze. - Stojący obok mnie Drizzt uśmiechał się szeroko, patrząc, jak u podnóża wzgórza z lasu wyłaniają się nieregularne oddziały złożone z uzbrojonych mężczyzn i kobiet. Na czele pochodu demonstracyjnie szedł halfling Regis, powiewając czerwonym płaszczem i żółtym piórkiem wczepionym w dumny kapelusz. Drow pospieszył w dół zbocza, a ja udałem się czym prędzej na naradę wodzów, którą prowadził Rjekan.
Wszyscy stali wokół dopalającego się ogniska. Kiedy się zbliżałem, zobaczyłem, że większość spojrzeń była nieprzychylna mojemu przybyciu. Uśmiechał się jak zwykle Ulfagar i nowo mianowany wódz Klanu Szarego Wilka.
-Postanowione zostało, zanim zdążysz coś dodać. - odezwał się Burglir z Klanu Łosia.
Barbarzyńcy pomrukiem aprobaty przyznali rację impertynenckiemu synowi wodza.
-Ruszamy z powrotem do naszego obozu. - powiedział Rjekan. -Zebrawszy siły sojuszników z Dekapolis, Luskanu i Neverwinter oraz wszystkich, którzy nam zostali, jesteśmy w stanie stawić czoła Orkom.
-Nie rozumiecie?! - zakrzyknąłem. -Demona nie można pokonać mieczem, a moc Odłamka może być dla nas jeszcze większym zagrożeniem! Nie możemy ruszać, póki nie ustalimy, jak pokonać tego Errtu...
Byłem z południa i, co zrozumiałe, jako lepiej wykształcony, wiedziałem znacznie lepiej od wojowników barbarzyńskich plemion, jak niebezpieczny może być Balor z Otchłani.
-To już zostało postanowione, przyjacielu.
-Ulfagarze, ty też chcesz wysłać tych ludzi na śmierć?
-Nie mamy czasu do stracenia. Kapitan Rethnor też uważa, że to najlepszy moment, by rozprawić się z wrogiem.
-A demon?
-Jest ktoś, kto może go pokonać. - Rjekan odwrócił się, wskazując stojących za wodzami magów - Eldeluca i pokrytego łachmanami, znużonego Akara Kessela.
-Kessel wezwał Balora i odeśle go z powrotem. - powiedział stary mag. -A my puścimy go wolno.
-Rozmawiałeś o tym z Drizztem Do'Urdenem, czarodzieju?! - warknąłem, wiedząc, że to, co uradzili magowie z Wieży Arkanów, nie było najlepszym pomysłem. Kessel był niebezpieczny na wolności, a obdarzanie go zaufaniem było ryzykownym posunięciem.
-Drow nie będzie decydował o sprawach barbarzyńców. - rzekł niespodziewanie Rjekan. -Wypędzimy orkijskie ścierwa z naszej ziemi, a magowie rozprawią się z Balorem. Postanowione.
Ulfagar zadął w róg na zakończenie narady. Odszedłem ze zwieszoną głową, obawiając się najgorszego.


Errtu opadł na dwie łapy, wciąż trzymając Odłamek w wielopalczastym łapsku. Po ocenie strat pojął po raz pierwszy, jak bardzo się mylił. Orkowie podzielili się na dwie atakujące armie. Jedna poszła od zachodu, zwabiona przez barbarzyńców nad rzekę Shaengarne... i tam poniosła klęskę, wycofując się z ogromnymi stratami i pozwalając dzikim ludziom uciec na północ. Po wschodniej stronie lasu, gdzie Orków i Olbrzymów było najwięcej, do głównego obozu wróciły zmniejszone przynajmniej dwukrotnie oddziały obszarpańców. Rozstawione wśród drzew obozy wartowników zniknęły - Orkowie porzucili swoje stanowiska... wielu rozpierzchło się po Dolinie Lodowego Wichru, przekraczając rzekę i biegnąc na złamanie karku aż ku Górom Grzbietu Świata. Errtu nie czuwał nad bitwą i był teraz wściekły z tego powodu.
Demon rozejrzał się wokoło i ruszył w kierunku Kryshal-Tirith. Po drodze przywołał skinieniem jednego z orkijskich dowódców.
-ZBIERZ CAŁE SIŁY POD WIEŻĄ. WSZYSTKICH! TYCH CO UCIEKLI ODSZUKAJ I ZACIĄGNIJ DO WALKI!
Errtu uniósł Odłamek wysoko nad wielką rogatą głowę. Crenshinibon zaczął jaśnieć wewnętrznym blaskiem, jakby przyciągając nikłe promienie skrytego za chmurami słońca. Ork dowódca patrzył na artefakt z prawdziwym pożądaniem w oczach. Potwory powyłaziły z nor i namiotów, zebrawszy się na placu wokół wieży. Wszystkie bez wyjątku wpatrywały się w jaśniejący klejnot.
Gdzieś w tundrze grupka trzech goblińskich uciekinierów odwróciła się z powrotem w kierunku przekroczonej niedawno rzeki.
-Gorbag, co jest? - zapytał Shregnag, noszący na policzku paskudną bliznę.
-Idziemy... - wysapał Goblin.
Kilkaset metrów dalej zza zaspy wyłonił się tchórzliwy Verbeeg.
-WRACAĆ! WRACAĆ DO MNIE, PASKUDNE TCHÓRZE! - wrzeszczał Errtu, a głos odbijał rozbrzmiewał z potęgą w powietrzu i docierał do uszu wszystkich tych, którzy znajdowali się w pobliżu rzeki i za nią.
Orkowie wypadli z transu, kiedy od strony lasu dały się słyszeć dźwięki barbarzyńskich rogów. Towarzyszyły im również trąby Luskańczyków i mieszkańców Dekapolis. Neverwinter oznajmiało swoje przybycie głębokim dudnieniem wojennych bębnów.
-PRZYSZLI... - wysapał Errtu.
Demon wzniósł się nagle w górę i wylądował na szczycie Kryshal-Tirith. Kiedy z lasu wyłaniały się pierwsze oddziały sprzymierzonych ludów Północy, Balor patrzył z wieży i przywoływał mentalnym rozkazem kolejne rzesze Orków i innych potworów.


Drizzt zatrzymał się przed Rjekanem, dysząc ze zmęczenia.
-Ruszyliście zbyt szybko, nie czekając na ludzi z Dekapolis. Są zmęczeni i nie będą się nadawać do walki. Poza tym Errtu wyczekuje nas.
-Nie będziemy siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak wróg się przegrupowuje. Zauważ, Drowie, że wieża nie ma obrońców.
-Ma jednego, który jej wystarczy. - Drizzt wskazał szczyt Kryshal-Tirith, na którym wielka skrzydlata sylwetka Errtu odcinała się od kryształowej powierzchni lodu.
-Niech pokaże, co umie w pojedynkę. - stwierdził butnie nasz wódz.
Kapitan Rethnor zbliżył się do nas biegiem.
-Armie podzieliły się na trzy i z trzech stron zamierzamy przypuścić atak. Wy pójdziecie środkiem. - wskazał ręką zastępy uzbrojonych, gotowych do boju barbarzyńców.
Rjekan zastanowił się nad tą taktyką.
-Potrzebujemy łuczników, jako wsparcie. - powiedział po chwili. Przytaknąłem mu i rozejrzałem się po oddziałach. Miał rację. Cieszyło mnie, że moje pomysły wchodziły powoli do kanonu walki Klanu.
-Najwięcej ma Neverwinter. Ściągniemy ich na wasze tyły. Zgadzasz się na taki plan?
-Nie mamy czasu do stracenia.
Barbarzyńca odepchnął stojącego mu na drodze Drowa i, wyjmując w biegu topór, ruszył prosto na zebraną wokół Kryshal-Tirith orkijską watahę. Rethnor, widząc to, pospieszył ile sił w nogach, by wydać odpowiednie rozkazy.

Na obrzeżach lasu Akar Kessel stał, pilnowany przez pięciu magów kapituły Luskanu.
-Niedługo nadejdzie czas konfrontacji z Balorem. - powiedział wyrwany nagle z zamyślenia Eldeluc. Barbarzyńcy ruszyli biegiem do boju, a dźwięki rogów rozerwały zalegającą w powietrzu ciszę.
Balor Errtu spojrzał z Kryshal-Tirith na drzewa po zachodniej stronie. Wśród sylwetek kolorowych magów spostrzegł znajomą osobę. Wzniósł się w powietrze i zaczął lecieć w tamtą stronę. Po drodze ryknął do zebranych poniżej Orków i olbrzymów: -DO WALKI, ŚCIERWA!
Wataha potworów ruszyła z miejsca, szyjąc przed siebie strzałami, wrzeszcząc i popiskując. Wkrótce dwie pędzące naprzeciw siebie armie miały spotkać się na ośnieżonym polu bitwy. Luskańczycy i najemnicy z Neverwinter zachodzili w tym czasie dawny obóz Klanu Szarego Wilka od zachodniej strony, zaś zgromadzone niedawno wojsko Dekapolis szło od wschodu.
Akar Kessel widział zbliżającą się ku niemu sylwetkę wielkiego demona coraz wyraźniej. Eldeluc, przerażony nagłym atakiem Balora splatał zaklęcie, które miało uchronić go przed śmiercią. To samo czynili stojący za nim magowie. Kessel rzucił się na arcymaga i uderzył go pięścią w twarz, przerywając inkantację i przewracając starca. Lucaban zadziałał szybko - magiczny pocisk posłał Kessela na plecy. Errtu wylądował między czarodziejami. Jednym zamachem potężnego łapska roztrącił inkantujących magów, a drugim schwycił Kessela za poły płaszcza.
-Złapali mnie w niewolę! Nie mogłem się uwolnić! Chcieli...
Errtu schwycił głowę czarnoksiężnika w lewą dłoń i zaczął skręcać mu kark. Wiedział, że Kessel był mu już niepotrzebny, a mógł stanowić tylko problem. Jednak zanim poczuł chrupnięcie i usłyszał przedśmiertny jęk ofiary coś potężnego uderzyło go z wielką siłą w pierś i posłało na ziemię. Spadając na śnieg wywołał wokół kłęby pary. Zatrzepotał skrzydłami i wzniósł się w powietrze, rozglądając wokoło i wypuszczając wściekle z nozdrzy kłęby czarnego dymu. Wulfgar, syn Beornegara, stał pomiędzy leżącymi czarodziejami i trzymał w silnym ręku Aegis-Fang.
-To się skończy tutaj, demonie. - wycedził.
Errtu zaśmiał się paskudnie, odsunął, zawrócił i zapikował w kierunku siwobrodego barbarzyńcy. Wulfgar uskoczył i cisnął młotem w pysk demona. Errtu ponownie znalazł się na ziemi, lecz tym razem wściekłość, jaka go ogarnęła, kazała mu rzucić się natychmiast do kolejnego ataku. Nie zdążył jednak zamachnąć się łapą, ponieważ ciężki topór wbił mu się w plecy i, choć nie uczynił demonowi wielkiej szkody, wytrącił go z równowagi.
-Ha! Zabawimy się z Balorem! Czekałem na to całe życie. - ryknął Bruenor.
Wulfgar złapał Aegis-Fanga w obie dłonie i z okrzykiem na ustach runął na Errtu, okładając go potężnymi ciosami. Z tyłu Bruenor zaznaczał pręgi na łuskowym ciele demona.
Na równinie trwała bitwa Orków z barbarzyńcami. Rjekan biegł i walczył w pierwszym szeregu, ścinając głowy znienawidzonych wrogów, a obok niego, równie zaciekle wymachiwał ostrzem Ulfagar. Rozpoczęło się ostatnie starcie o Dolinę Lodowego Wichru, którego wynik miał zaważyć na losach Północy i Faerunu.

 

 

ODESŁANIE

Część XIV opowieści z Doliny

 

Wagund, syn Wagahira, podparł się na grubej dębowej lasce. Kierstaad stanął obok niego, pomagając mu zejść z dużej zaspy.
-Nie... - Wagund wyciągnął dłoń.
Kierstaad spojrzał na niego z zaciekawieniem. Zatrzymali się.
-Słyszysz?
-Co takiego? - spytał starszy z barbarzyńców, popatrując na wodza Klanu Rysia.
-Rogi.
-Grają... bitwa trwa. - przytaknął posiwiały wódz.
-Walczą o wyzwolenie Doliny. Spieszmy się! Cała nacja stanie do ostatniej bitwy z demonami zła! - Wagund odwrócił się i krzyknął: -Sławetni synowie ludu Berkthgara! Czasu mamy mało, a drogi wiele! Bracia z Klanu Rysia! Za mną! Na spotkanie z wrogiem!
Choć dotkliwa rana musiała doskwierać mu co nie miara, Wagund zbiegł z zaspy na złamanie karku. Kierstaad zadął w róg, a za jego głosem zza szczytu wzniesienia wyłonili się uzbrojeni w topory i maczugi, obleczeni w skóry wojownicy. Ci, co ginęli i zabijali kilka mil dalej na południu, musieli z pewnością usłyszeć wezwanie rogu i bojowy okrzyk, który mu towarzyszył.


Rethnor zakręcił nad głową mieczem i ciął pierwszego z prawej Orka. Dowódca był dobrze widoczny w tłumie marynarzy i najemników luskańskich. Większy, zdecydowanie postawniejszy, siał postrach w szeregach wroga silnym ramieniem i bojowym szałem. Kolejny Ork padł pod jego ostrzem, a następny zląkł się spojrzenia rudobrodego kapitana i nie zdążył obronić głowy przed zabójczym cięciem. W bojowej wrzawie Rethnor dosłyszał inny niż pozostałe ryk... Był to głos Lodowego Olbrzyma, który wytrącił go z bitewnej hipnozy. Wielkolud roztrącał stojących mu na drodze sprzymierzeńców, sunąc w kierunku kapitana floty. Musiał otrzymać wyraźny rozkaz zabicia Rethnora, bo wyraźnie kierował się właśnie do niego. Wierni podkomendni otoczyli rudobrodego Luskańczyka, ale Rethnor rozsunął stojących przed nim żołnierzy i wyskoczył naprzód z bojowym okrzykiem. Olbrzym nie spodziewał się tego ataku. Wielka maczuga powędrowała w górę, ale, zanim opadła, z piersi wielkoluda płynęła już struga krwi. Rethnor zakręcił mieczem i wyrwał ostrze z klatki piersiowej potwora. Olbrzym zatrząsł się, zakołysał i zwalił z hukiem na ziemię, rozsypując wkoło miękki śnieg. Wszędzie podniosły się radosne okrzyki żołnierzy Rethnora i pojękiwania Orków. Nagle zza ciała Olbrzyma wysypał się grad strzał. Przynajmniej kilka ugodziło kapitana w pierś.
-P-pułapka... - wyszeptał, czując falę bólu ogarniającą jego zmysły.
Bosman ze statku Rethnora podbiegł i złapał opadające ciało dowódcy.
-Wykorzystali... moją zapalczywość... - uśmiechnął się kapitan.
Zanim Orkowie naciągnęli cięciwy, marynarze luskańscy rzucili się na watahę i z wściekłością mordowali zabójców swojego kapitana.
Bosman spojrzał w twarz Rethnora, okoloną rudą brodą, i zobaczył, że ten już nie żyje. Marynarza zalała wściekła czerwień. Nie słyszał dźwięków barbarzyńskich rogów, porykiwań Orków i okrzyków swoich ludzi. Pierwszy Goblin, który nawinął mu się pod rękę, zginął od bosmańskiej szabli. Kolejni padali jak muchy, a bosmana wkrótce otoczyło więcej sprzymierzeńców, broniących martwego już ciała kapitana Rethnora.


Drizzt Do'Urden wiedział, że nie ma wiele czasu.
-Gdzie jest dowódca łuczników z Neverwinter?! - krzyknął wkoło najgłośniej jak mógł.
Wysoki, czarnowłosy mężczyzna wysforował się na czoło niezorganizowanego oddziału.
-Do przodu! Wybiegnijcie dalej, tam, w wyrwę między oddziałami! Wysyłają do walki olbrzymy! Musicie je wystrzelać z bliska! - wołał Drow, machając sejmitarami w różnych kierunkach.
-Zrozumiałem! - rezolutny kapitan nie dyskutował z Drowem. Drizzt nie nadzorował dalszych posunięć oddziału. Wiedział, że łucznicy barbarzyńców rozproszyli się... tak samo było z innymi strzelcami, a to dawało małe skupienie ostrzału. Drow miał teraz jednak coś innego na głowie, niż organizowanie wojska...
-Guenhwyvar. - przywołał swoją najlepszą przyjaciółkę.
Mroczny Elf nie musiał nic mówić - pantera, wyłaniająca się z szarego dymu, intuicyjnie wyczuła, w którą stronę ma biec, i co jest celem jej ataku. Drizzt popędził za nią, wymijając leżące wokół ciała i walczących. Przed oczyma majaczyła mu ogromna sylwetka czerwonego Balora i niewielkie, miotające się punkciki - jego przyjaciele.


Wulfgar próbował podnieść się z ziemi, ale demon nie pozwolił mu powstać.
Przyskakując z diabelną szybkością na pół metra od barbarzyńcy, wbił pazurzaste łapska w ziemię i poderwał się cały do góry, uderzając skrzydłami i buchając parą. Pazury na jego przednich odnóżach przeorały klatkę piersiową, szyję i twarz syna Beornegara.
Odprowadzany rozpaczliwie wściekłym okrzykiem Bruenora, Wulfgar wzniósł się w powietrze i, chlapiąc krwią, zwalił ciężko na śnieg. Aegis-Fang leżał obok starca, zaplamiony krwią pokonanego bohatera.
Errtu znalazł się nad ciałem Wulfgara. Nic nie mówił, nie drwił, nie śmiał się... tylko dyszał. Widać było wyraźnie, że rozpaliła się w nim cała wściekłość otchłani, teraz powoli przygaszana przez uczucie satysfakcji. Zanim jednak Balor zdołał w pełni nacieszyć się swoim zwycięstwem, dobijając konającego Wulfgara, srebrna strzała przeszyła mu szyję, a druga zahaczyła o chropowaty tors. Errtu wściekle rzucił wokoło ślepiami i dojrzał starą kobietę stojącą na skraju lasu i trzymającą w dłoniach długi świecący łuk.
-To się kończy w tym momencie, demonie! Ostatni raz zabiłeś mojego męża! - wrzasnęła i naciągnęła cięciwę.
Bruenor, uderzony przez obracającego się Balora, wylądował w śniegu, klnąc wniebogłosy. -Przydałby się tu regiment krasnoludzkich rębajłów... - warknął. -Gdzie jest mój klan, kiedy go potrzebuję? Errtu pikował w kierunku Catti-Brie, ale w miejscu zatrzymał go czarny kształt, który przygniótł demona do ziemi, spadając nie wiadomo skąd.
-Guen! - krzyknęła staruszka.
Drizzt Do'Urden również stanął do walki z Errtu, choć wiedział, że nie będzie mu dane wygrać.


Rjekan nie zważał ani na rany, ani na okrzyki Ulfagara, nakłaniające, by nie przeć tak bardzo do przodu i odsłonić pole strzału dla łuczników. Kiedy zdobyliśmy dolinkę, w której stał zniszczony teraz namiot Hengorot - Miodowej Sali, odciągnąłem go od głównej bitwy. Ulfagar w tym czasie torował drogę na łucznikom z Neverwinter i ustawiał wojowników do obrony krawędzi. Od zachodu przedzierali się w naszym kierunku przetrzebieni Luskańczycy, od wschodu zaś widać było odważną drużynę Dekapolis, mężnie spierającą Orków, Gobliny i Ogry z powrotem do wnętrza obozu.
-Rjekan! Musimy skupić się na obronie. Jeśli pójdziemy dalej, złapią nas w pułapkę! Jest ich więcej! Otoczą...
Nie dał mi dokończyć, zwracając się w kierunku północy.
-Patrz tam, gdzie grają rogi synów Temposa... - powiedział, wskazując las.
-To Wagund i jego Klan Rysia! - zawołał biegnący w naszym kierunku Burglir, cały w ciemnej, cuchnącej krwi Orków.
-Dobre masz oczy... - stwierdziłem, nic nie dostrzegając wśród drzew.
-To nie oczy! Poznaję dźwięki rogów, południowcu...
Rjekan uśmiechnął się i popędził przez zaspy, nie zważając na moje okrzyki.


-Ha! Bitwa trwa! Jakże mogło nas w niej zabraknąć?!
-Jak się tu znaleźliście?! - Postawny Kierstaad nie mógł uwierzyć własnym oczom i uszom, kiedy brodaty jegomość, dwa razy mniejszy od niego, ogłosił mu, że jest królem Krasnoludów z Mithrilowej Hali, i że przybył walczyć w imieniu swojego rodu i własnego topora, tudzież przesławnej brody, pomagając barbarzyńcom z Doliny.
-Jak to jak? Byliśmy właśnie z garnizonem na wakacjach... znaczy, na obchodzie okolicy i odwiedzinach u naszych braci z Kopca Kelvina. No, i jakeśmy usłyszeli, że tu się piorą po pyskach, zaraz żeśmy znaleźli tunel prowadzący mniej więcej w okolice rzeki.
-Tunel spod Kopca Kelvina pod RZEKĘ SHAENGARNE?! - wrzasnął Kierstaad, wytrzeszczając oczy i z emocji opluwając Krasnoluda.
-Ej... zachowuj się pan. - Stary Gandalug otarł ślinę barbarzyńcy z nosa i podniósł topór do góry. -Nie ma czasu na dziwowanie się krasnoludzkiej zmyślności i kunsztowi. Lepiej, co byś podziwował się nad naszymi bojowymi zdolnościami! Czas naprać parę orkijskich ryjów!! - zakrzyknął krzepki dziadek. Kompania stojąca za jego plecami zawtórowała mu tubalnymi głosami.
-Na wroga! - zawołał Gandalug Battlehammer, wielki król Mithrilowej Hali, wiodąc swoich ziomków przez ośnieżony las, prosto na pole bitwy w obozie Klanu Szarego Wilka. Kierstaad, wyrwany z zamyślenia przez poruszenie wśród Krasnoludów, zadął w róg na wymarsz swojego oddziału, a barbarzyńcy, których nie trzeba było zachęcać do walki, pobiegli między drzewami na spotkanie z wrogiem. Wagund, syn Wagahira, biegł w pierwszym szeregu, choć bandaże zajęły mu się na powrót świeżą krwią.


Errtu posmakował chłodu lodowego sejmitara Drizzta, ale Drow, podobnie jak reszta walczących, nie miał szans z demonem w bezpośrednim starciu. Choć Mroczny Elf rozpaczliwie wzywał pomocy magów, Lucaban i większość czarodziejów z Wieży Arkanów opuściła pole bitwy używając magicznego portalu, a Akar Kessel leżał zemdlały na śniegu. Eldeluc, jedyny z pozostałych magów, który stał na nogach, począł splatać zaklęcie dopiero, gdy zmusił go do tego Bruenor, silnym kopniakiem wyrywając go z hipnozy, w jakiej się znajdował po ataku Balora.
-Wymoczki! Cholerne magi! Złapcie go w te wasze niewidzialne sidła!
Akar Kessel poruszył się na śniegu i stęknął. Errtu zauważył to i przypomniał sobie o starym przyjacielu... Kiedy Kessel ponownie spojrzał w świecące czerwienią, ogniste ślepia demona, przerażenie nie pozwoliło mu wykrztusić słowa. Errtu, cięty z zaskoczenia przez Drizzta, odtrącił Drowa na bok uderzeniem potężnego skrzydła. Powolnym krokiem zaczął zmierzać w kierunku Akara Kessela. Eldeluc wiedział, że nie zdąży wypowiedzieć inkantacji, zanim demon dotrze do czarnoksiężnika. Rozważał też sam możliwość ucieczki. Kessel podniósł się na nogi i zaczął biec w kierunku lasu. Errtu ruszył za nim, ale mocno już poraniona Guenhwyvar zaszła mu drogę. Balor próbował odtrącić panterę, lecz olbrzymi kocur zwinnie uskoczył i spadł na demona, drapiąc go i gryząc. Jednak zwierzę nie mogło mierzyć się ze wściekłą potęgą Errtu. Eldeluc zyskał, mimo to, nieco czasu. Zaklęcie uwięzienia, które miało zamknąć demona w sferze kieszonkowej, było na wykończeniu. To Crenshinibon, leżący od jakiegoś czasu w śniegu, ostrzegł Balora o zagrożeniu, mentalnie atakując zmysły demona. Wtedy Odłamek wyczuł także Kessel. Balor rzucił się na Eldeluca, który z przerażenia przerwał ostatnie słowa inkantacji. Zaklęcie zawisło w wirującym powietrzu i rozprysło się jak podmuch wiatru. Balor nabił Eldeluca na jeden ze swoich potężnych łokciowych kolców i szarpał jego ciałem, aż zmasakrowany czarodziej nie wydał już żadnego dźwięku. Akar Kessel, sięgający po leżący w śniegu Odłamek, krzyknął z przerażenia, gdy wielka, paskudna łapa Errtu zatrzymała się na jego ramieniu. Okrwawiony strzęp ciała wiekowego Eldeluca leżał kilka metrów dalej. Drizzt Do'Urden, choć ranny, zaatakował demona od tyłu i uchylił się przed kontratakiem. Pragnął odciągnąć uwagę Errtu. Guen chciała walczyć, ale Drow polecił Catti-Brie odesłać ją do domu. Stara kobieta ciężko dyszała, naciągając kolejną strzałę na cięciwę i trzymając w dłoniach onyksową figurkę pantery. Errtu cisnął Kessela w śnieg i zaatakował Drizzta.
-Teraz, ty głupcze! - wrzasnął Bruenor, tnąc demona po potężnych odnóżach i patrząc na czarnoksiężnika. Kessel zdawał się nie słuchać. Kolejna srebrna strzała przekłuła ciało Balora, ale Errtu nie zwracał uwagi na ataki Catti-Brie. Drizzt ciął demona - odpowiedziało mu potężne uderzenie w brzuch, które oszołomiło Drowa i posłało w powietrze. Catti-Brie zbliżyła się do Kessela, przyłożyła mu sztylet do szyi, i wycedziła:
-Inkantuj.
-C-co... - zapytał zdezorientowany.
-Odesłanie.
Errtu zaśmiał się tubalnie i przygwoździł szamoczącego się Bruenora do śniegu.
-Szybciej! Natychmiast! Zależy od tego twoje nędzne życie! - wrzeszczała stara kobieta.
Akar Kessel, jakby obudzony, powstał i zaczął wymachiwać w powietrzu rękami.
-Ile mu to zajmie?! - krzyczał spod śniegu Bruenor. Drizzt, podniósłszy się na nogi, zaatakował demona i ledwie uniknął śmiertelnego ciosu w głowę. I nagle stała się rzecz niespodziewana. Z lasu zaczęli wybiegać krasnoludzcy wojownicy w kolczugach i hełmach. Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się na Errtu i zmietli potężnego demona z ciała Bruenora Battlehammera.
-Cholera! Nie wierzę własnym oczom! - wrzasnął poobijany Bruenor.
-Witaj, mój krewniaku! - stary Gandalug znalazł czas na uściski i całusy.
-Nie teraz! Jasna cholera, przydacie się nam w boju!
Jednak Balor bez większego problemu roztrącił grupkę stojących mu na drodze rębajłów. Z lasu dał się słyszeć odgłos barbarzyńskiego rogu. Wojownicy z Klanu Rysia przerazili się sylwetki demona, ale, za wzorem swojego rannego wodza, rzucili w kierunku Errtu z bojowymi okrzykami. Akar Kessel dokańczał swoją inkantację, obiegając walczących wokoło i rysując w śniegu magiczny krąg. Catti-Brie szła za nim krok w krok, szyjąc do Errtu ze swego magicznego łuku. Drizzt dołączył do dzielnych Krasnoludów, choć powoli brakowało mu sił. Barbarzyńcy ciskali włócznie, cięli toporami i kłuli oszczepami, ale niewiele mogli wskórać przeciw brutalnej potędze Errtu. Jednak Balor zdawał się powoli tracić rezon, choć stos rannych i zabitych powiększał się z każdą chwilą. Kiedy zaklęcie Akara Kessela było na wykończeniu, Errtu spostrzegł, że wprowadzono go w pułapkę. Rzucił się wściekle w kierunku maga, ale czar już działał. Zebrani widzieli, jak demon staje w miejscu i zastyga w dzikiej postawie. Tylko ślepia płonęły mu jak zawsze.
Akar Kessel liczył na swoje umiejętności. Teraz nie był już zresztą sam na sam z demonem. On go przyzwał i on mógł odwołać Balora z powrotem do Otchłani. Od tego zależało jego życie.
-ODDAM CI CRENSHINIBON! - warknął Errtu, uśmiechając się krzywo i obnażając setki długich czarnych kłów. -WYPUŚĆ MNIE!
-Crenshinibon... - wyszeptał Kessel.
W tym momencie mentalny atak Odłamka skupił się na jego umyśle. Crenshinibon zajaśniał i uniósł się w powietrze, a krąg wokół demona zapłonął i zaczął pękać. Errtu ruszył w kierunku Kessela, a Krasnoludy i wojownicy Klanu Rysia zastąpili mu drogę. To była sekunda, w której nikt nie wiedział, co dokładnie się stało. Odłamek pękł na tysiąc kawałków, Kessel upadł na ziemię z agonicznym krzykiem, a Errtu zniknął w kłębach płomieni i dymu. Wulfgar stał nad szczątkami Crenshinibona, dzierżąc w ręku zakrwawiony Aegis-Fang.
-Tempos... - wyszeptał i padł na ziemię.


Stumpet Rakingclaw znała się na leczeniu, a moc bogów była z nią. Dlatego tylko trzy dni zajęły krasnoludzkiej kapłance modlitwy nad poranionym ciałem starego Wulfgara. Choć nie wszyscy wodzowie Klanów znali dobrze tego człowieka-legendę, opowieści o tym, czego dokonał, szybko rozeszły się po całym polu bitwy. Oto bowiem, po zniszczeniu Odłamka i odesłaniu demona z powrotem do Otchłani, wszyscy Orkowie i inne bestie rozpierzchli się wokoło, zawodząc wniebogłosy i pozostawiając rannych i umęczonych zwycięzców samych w pełnej trupów dolinie. Nikt nie wiedział, dlaczego pękł Odłamek. Mówiono, że, gdy Wulfgar uderzał w kryształ, moc i błogosławieństwo Temposa było z nim.
Bruenor Battlehammer opowiedział wodzom barbarzyńskich plemion o wszystkich dokonaniach Wulfgara - te opowieści umilały czas oczekiwania na wyzdrowienie bohatera. Kiedy trzeciego dnia Stumpet, blada i zgarbiona, opuściła jego namiot, wydawało się, że przynosi najgorsze wieści. Chwilę później jednak Wulfgar pojawił się w wejściu i, choć obolały i cały w bandażach, pozdrowił zebranych wokół wojowników licznych plemion i przywitał się z płaczącymi rzewnie przyjaciółmi. Chociaż Regis zasadniczo nie brał udziału w bitwie, pojawił się akurat na czas fiesty, którą zorganizowały rezolutne Krasnoludy, przynosząc do obozu Klanu Szarego Wilka beczki wina i mięsiwo ze swoich ukrytych tuneli. Stary Kierstaad dziwił się co nie miara, że udało się im wykopać tajemną podziemną drogę z Kopca Kelvina aż na południowy kraniec Rzeki Shaengarne. Tak długo niedowierzał zapewnieniom Bruenora i innych, że w końcu zdecydowano się pokazać wodzowi tajemnice brodatego ludu.
Następnego dnia klanowa Rada Wojowników, zebrana w odnowionym Hengorot, uchwaliła decyzję o zjednoczeniu przetrzebionych okrutnymi bitwami barbarzyńskich plemion. Nowym wodzem i królem wszystkich barbarzyńców ogłoszono Wulfgara, który przyjął ten niezwykły zaszczyt na prośbę ukochanej Catti-Brie. Do końca życia miał pozostać największym spośród swego ludu - żywą legendą, którą będzie pamiętać wielu, długo po jego śmierci.


Siedziałem przy ognisku ze wszystkimi sławnymi bohaterami, jakich znacie z opowieści i książek. Wulfgar ze spokojem pałaszował świeżo upieczoną rybę, a Bruenor gawędził z Ulfagarem i Kierstaadem o krasnoludzkich dokonaniach w Mithrilowej Hali. Od czasu do czasu stary Gandalug Battlehammer wtrącał do rozmowy coś od siebie, ale ogółem młodszy z brodaczy nie pozwalał krewnemu dojść do słowa. Drizzt siedział spokojnie i gładził lśniącą onyksową statuetkę czarnej pantery - Guenhwyvar.
-Wiecie, tak po prawdzie, nie wszyscy z Klanu Szarego Wilka to barbarzyńcy. - odezwał się Rjekan. Siedząca u jego boku Uvien uśmiechnęła się i mrugnęła do mnie.
-Tak? - zapytał Bruenor. -To macie tu kogoś cywilizowanego? - parsknął i rozejrzał się. -A kto to taki? Przecież wokoło same zakazane...
Catti-Brie grzecznie chrząknęła, a Rjekan roześmiał się. Potem spojrzał smutno na mnie i wskazał palcem w moją stronę.
-Ten tutaj to południowiec. Szedł z luskańską karawaną kupiecką. Zabiliśmy jego przyjaciela... On jednak przeżył i, pokonując mnie w boju, udowodnił, że jest godny nazywania wojownikiem.
Wszyscy zamilkli, a ja poczułem się nieswojo, kiedy oczy bohaterów skupiły się na mnie. -A więc nie czujesz żalu do tych, którzy zrobili ci źle? - zapytał Wulfgar, patrząc mi w oczy. Spojrzałem na uśmiechniętego Ulfagara i na przepiękną Uvien.
-Znalazłem tutaj nowych przyjaciół... i coś więcej.
Rjekan popatrzył na mnie groźnie i znowu się roześmiał. Uvien nic nie mówiła.
-Przykro mi, wasza wysokość, ale nie mogę też zostać twoim poddanym. - powiedziałem do Wulfgara, wywołując powszechne zainteresowanie. Nawet gruby Regis przestał w tej chwili kłapać jadaczką.
-Co masz na myśli? - zapytała Catti-Brie. Drizzt pokiwał tylko głową, jakby doskonale mnie rozumiał.
-Nadchodzi dla mnie czas wędrówki i pustelni. Udaję się do Lodowca Reghed. Nie pozostanę więc w waszym Klanie.
-Tam zabiliśmy Mroźną Śmierć. - Wulfgar spojrzał na Drizzta i zagłębił we wspomnieniach.
-Pozostaje mi tylko życzyć ci powodzenia. Obyś znalazł przygodę swojego życia.
-Tak, ta przygoda dopiero się zaczyna. - powiedział tajemniczo Drow.
-A jak masz właściwie na imię? - zagadnął stary Gandalug.
Wszystkich nagle olśniło. Żaden z zebranych, od barbarzyńców po bohaterów Doliny Lodowego Wichru, nie usłyszał nigdy, jak się nazywałem.
Chwilę zajęło mi udzielenie odpowiedzi.
-Jestem Bregan. Na pamiątkę dobrego przyjaciela.
I z tym imieniem rozpocząłem nowe życie.


 

Autor: Jarlaxle

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky