Garaż #1

 

Okolica była ponura. Szarozielone drzewa z połamanymi gałęziami, szarożółte bloki, szaro... właściwie to pastelowo-pomarańczowy kościół (k[BEEP!]a, zawsze musi coś nie pasować!), niepomalowane, zardzewiałe barierki (właściwie to pomalowane, ale tylko podkładem - albo miasta nie było stać na zakupienie farby, albo malarzem był ten facet codziennie leżący za żywopłotem koło chodnika, który na marginesie był szary, co w przypadku chodników jest jednak normalne), chroniące przypadkowych przechodniów przed wpadnięciem do rowów, nazywanych przez miejscowych okopami. Rowy te były głębokie na dwa metry (ich przeznaczenia jak dotąd nikt nie odkrył). Otaczały cały budynek pasujący jak ulał do tej szarej (za wyjątkiem tego je[BEEP!]go kościoła) okolicy. Po jego bokach wznosiły się dwie wieże, nazywane też trzema barakami. Z zakratowanych okien odpadały kawałki farby, czasami wraz z samymi oknami (był to dobry sposób na zmniejszenie frekwencji - budynek był stanowczo za mały aby pomieścić tyle osób naraz). Jednym słowem szkoła.
Niedaleko szkoły stała "melina". Było to miejsce, w którym co jakiś czas zbierała się cała śmietanka towarzyska Rybnika. Akurat dzisiejszego dnia miało odbyć się zgromadzenie. Nie tracąc czasu, udałem się więc do strefy zrzutu. Podążyłem utartym traktem, wiodącym od barierek, przez ulicę, parking, wprost za mur otaczający filię pewnego banku. Po przedarciu się przez krzaki zamarłem w zachwycie. Moim oczom ukazał się stary, śmierdzący, zrujnowany garaż, w którego kanale znajdowało się na oko dwa metry śmieci. Przed budynkiem walały się ubite lufki oraz korki z popularnego w tych stronach napoju - Komandosa.
Po chwili okazało się, że nikogo jeszcze nie ma. W oczekiwaniu na resztę ekipy postanowiłem dokończyć ostatnią część sagi o Wiedźminie. Właśnie gdy Geralt, Zoltan i Yarpen siedzieli w tawernie, na garaż wpadły dwie osoby. Czym prędzej przystąpiliśmy do przygotowań...

*

Koc, trzy półtora litrowe Nałęczowianki (nie gazowane), jakieś gastro z Biedronki (dobrze, że jest tak blisko, bo zaraz obok parkingu, i ma tak niskie ceny, a właściwie powolnego ochroniarza) i gwóźdź programu - zielsko.
- Chyba jest już wszystko. No to teraz nabijemy i...
Nagle wszyscy zaczęliśmy nerwowo przeszukiwać kieszenie. Moi kompani mieli niewyraźne miny, ja zapewne nie wyglądałem lepiej. Spełnił się najgorszy koszmar...
- Nie ma lufek - stwierdził Sasan, który jako jedyny zachował zimną krew. - A co trzeba zrobić gdy zabraknie oprzyrządowania? Improwizować!
Najpierw jednak postanowiliśmy uspokoić Tomka, który biegał jak opętany, krzycząc, że niebo się wali (cokolwiek to znaczy). Później Sasan wyjął z plecaka taśmę klejącą. Począł szukać jeszcze kartki, ale z marnym skutkiem.
- To są właśnie minusy braku zeszytów - stwierdził. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na jego twarzy zaczął rysować się uśmiech, a zaćpane i pełne paprochów oczy zapłonęły nowym blaskiem. - Dajcie tę książkę. Mimo moich usilnych sprzeciwów Sasan wyrwał stronę, na której aktualnie się znajdowałem. Już po chwili nabyty wczoraj "stuff" był gotowy do użycia.

*

- Patrz jaki fajny mur - Tomek wskazał ceglany budynek.
- No... Taki biały...
- A jaki wyje[BEEP!]isty obraz na nim wisi...

*

- Gdzie jest Sasan? - spytałem Tomka.
- 20 minut temu poszedł odcedzić kartofelki do garażu.
Szybkie kojarzenie faktów nigdy nie było jego mocną stroną. Postanowiłem zajrzeć do środka. Nagle Sasan wyparzył z budynku rzucając za siebie nerwowe spojrzenia. Zatrzymał się dopiero przy niebieskim murze, który przedtem podziwialiśmy (ceglany - niebieski, nie, nie, chyba wszystko pasuje).
- Co się stało?!
- Oci[BEEP!]łeś??! - trochę subtelniej i bardziej adekwatnie do sytuacji zapytał Tomek.
- Jakieś ch[BEEP!]stwo mnie goni - wysapał Sasan. - Jakiś kra... Aaa!
Palec wskazujący na drzwi, a właściwie wnękę, prowadzącą do Garażu, krzyk, wnęka za moimi plecami - pomyślał Tomek. Co to może do cholery znaczyć?
Skoczyłem w stronę kumpla, powalając go na ziemię. O włos (tak naprawdę to o jakieś 2 metry) uniknęliśmy uderzenia topora. W drzwiach (k[BEEP!]wa, we wnęce, we wnęce!) stanął krasnolud. Zoltan. W drzwiach stał Zoltan.

*

Zoltan nie stał w drzwiach, tylko we wnęce. Ale to nie zmieniało faktu, że wszyscy widzieliśmy krasnoluda z toporem.
- To wy jesteście tymi rębajłami? - spytał krasnolud.
Nadal skupialiśmy się na słowie topór. Ostry duży topór.
- Pytałem, czy trafiłem pod dobry adres? Sami odpowiecie czy mam to z was wydusić?
- Zaczekaj... - wyksztusiłem po chwili - musimy się naradzić.
- Ludzie... - westchnął Zoltan - Niby chodzą wyprostowani, ale żeby odpowiedzieć na proste pytanie narady im trzeba...
Razem z Tomkiem podszedłem do Sasana, stojącego pod zielonym murem.
- Skąd do jasnej cholery wziął się tu ten krasnal?! - krzyknął Tomek, po czym odpalił szlugę, ledwo opanowując trzęsienie rąk.
- Może to tylko halun?
- Nie słyszałem jeszcze o takich po zielsku, ale to jedyne rozsądne wytłumaczenie.
Trzymanie się wersji, że Zoltan to jeden wielki shiz okazało się może nie tyle niewłaściwe, co bolesne. Przynajmniej dla Sasana, który próbował przez niego "przeniknąć". Zoltan uderzył go kolanem w brzuch, po czym szybko złożył ręce i mocno walnął w zgięte plecy.
- Ma się jeszcze te kurwiki w oczach - krasnolud usiadł na murku i wrednie się do nas uśmiechnął. - Opowiadać coście za jedni albo kopnę w dupę tak, że w powietrzu z głodu pomżecie!

*

Opowiadaliśmy. Szczegółowo. Sasan zaczął już nawet zdawać relację ze swojego ostatniego orga... W tym momencie jednak Zoltan szybkim ruchem ręki dał znak, że wysłuchał już wystarczająco dużo. Wyglądał na bardzo zaciekawionego - w trakcie opowieści gładził się po brodzie i mruczał coś pod nosem. Gdyby umiał, pewnie robił by jeszcze notatki.
- No nic - wstał, przeciągnął się i głośno beknął. Beknięciem tym obalił mit o tym, jakoby krasnoludy były w tej dziedzinie niekwestionowanymi mistrzami - Sasan bowiem potrafił wydać z siebie ryk, który ogłuszał załogę pobliskiej Biedronki, a szynka w kanapkach pracowników banku sąsiadującego z garażem zaczynała chrumkać. - Przedstawię was operatorowi Bramy. Jeżeli oczywiście uda nam się wrócić do miejsca, z którego przybyłem.
Zoltan nakazał nam wejść do budynku.
- To stąd wyskoczyłem? - spytał wskazując palcem na pełny śmieci kanał. Sasan twierdząco pokiwał głową.
- Po waszej przydługiej gadce - podjął po chwili krasnolud - zaczynam domyślać się dlaczego nie ma tu żadnego strażnika, a wy byliście zdziwieni moim przybyciem. A jeżeli jest, jak myślę, że jest, wtedy będzie, że tak powiem, ciekawie. Nawet gdyby jednak nie było tak, jak myślę, że jest, to znaczy prawdopodobnie będzie, choć nie jestem tego pewien oczywiście, to i tak będzie ciekawiej niż jest teraz.
Tym razem wszyscy twierdząco pokiwaliśmy głowami.
- No to hop - ponaglił Zoltan.
- Co? Tam...?
- Nie, pierdnięciami na orbitę okołoziemską. Wskakiwać, już!
Krasnolud nie żartował. Nie miałem nawet czasu, żeby zastanowić się, skąd on zna pojęcie "orbita okołoziemska". Wskoczyliśmy.

[c.d.n.]

 

 

Autor: Empe

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky