KOMA

 

- To jest bez sensu - odezwał się po blisko godzinnym milczeniu wysoki, muskularny mężczyzna, idący na czele rozciągniętego szeregu, wypuszczając z ust gęsty obłok pary. Był mroźny początek lutego. Szli mozolnie przez las, z udręczonymi twarzami patrząc na śnieg sięgający im grubo powyżej kolan. Konary drzew uginały się pod wielkim ciężarem; wśród panującej ciszy, gdzieś daleko, z trzaskiem poddała się za słaba gałąź. Słońce stało nisko nad linią horyzontu, zwielokrotniając blask bieli i rażąc zmęczone oczy. W innych okolicznościach uznaliby zapewne, że mają tego roku wyjątkowo piękną, polską zimę, teraz jednak przeklinali trzaskający mróz i zaspy, które, gdzieniegdzie, niemal uniemożliwiały marsz.
       - Robert, co znowu jest bez sensu - westchnął człowiek niższy, mniej barczysty, idący tuż za nim. Był szczelnie opatulony, miał szal podciągnięty tuż pod nos i puchatą czapkę opuszczoną na oczy.
       - No, ten Solaris - odparł dryblas. - Takie coś nie może istnieć.
       - Niby dlaczego?
       - Bo to niemożliwe, taki jeden wielki organizm na całą planetę. Wyobrażasz to sobie?
       Zza grubego szala wydobyło się pełne politowania mruknięcie.
       - No co mruczysz...
       - Robert, traktujesz tą książkę za dosłownie, zbyt powierzchownie - wyjaśnił powoli i spokojnie mężczyzna. - Ona nie jest o tym, czym jest albo czym nie jest Solaris i czy ma prawo istnieć. To klasyka. Ta książka to uniwersalna historia o zetknięciu się człowieka z nieznanym, i to z nieznanym przez duże "n". To opowieść o granicach ludzkiego poznania. Planeta to tylko pretekst.
       Wielkolud sapnął czując, że się zaczyna.
       - Widzisz - ciągnął dalej niski - Solaris to bardzo inteligentne posunięcie ze strony Lema. Wielu opisywało kontakt z obcymi cywilizacjami, z istotami podobnymi do nas i tak dalej. Ale Lem był mądrzejszy. On stworzył formę życia obdarzoną świadomością i inteligentną, ale zupełnie niepodobną do nas. I to sto lat temu! To nie jakiś małpolud ze Star-Treka z przerośniętą głową ani kudłaty Chewbacca z Gwiezdnych Wojen. Ocean to coś absolutnie obcego. Nie wiadomo, jak się z nim komunikować, czego on chce, jakie ma myśli. Ludzie nie wiedzą, o co mu tak naprawdę chodzi, dlaczego wysyła na stację Gości. Ani on ani Goście nie są agresywni, ale to chyba jeszcze bardziej denerwuje załogę. Gdyby był niebezpieczny byłoby przynajmniej wiadomo, że trzeba go zniszczyć, ale tak pozostaje ludziom jedynie bezsilna klęska i przyznanie się przed sobą, że są zbyt ograniczeni, by pojąć tak odmienną formę życia. To wszystko sprawia, że...
       - To dziwne - skwitował Robert, przerywając. Reszta, mimo ogólnego przygnębienia, parsknęła wstrzymywanym śmiechem. Drugi mężczyzna wymownie opuścił głowę w geście załamania. Nie zakładał co prawda, że jego dość ciężko rozumujący, wysoki przyjaciel zaskoczy go kiedyś nagłym przebłyskiem intelektu, zawsze jednak z niezmienną nadzieją wyłuszczał mu swój tok myślenia. I zawsze daremnie.
       - Ale wy macie problemy! - zauważył trzeci, w zimowym, ciemnozielonym płaszczu wojskowym, od jakiegoś już czasu co raz bardziej rozdrażniony. - Zastanowilibyście się lepiej, czy idziemy we właściwym kierunku.
       Robert sięgnął do kieszeni grubej kurtki i wydobył z niego małe, metalowe pudełeczko. Z namaszczeniem podniósł klapkę i przyjrzał się srebrzystej igiełce.
       - Kompas mówi, że jest dobrze - rzekł z powagą.
       - "Kompas mówi", "kompas mówi" - przedrzeźniał go właściciel płaszcza, wywracając oczami. - Boże, jakiś ty tępy...
       Robert przystanął. Niski, następny w szeregu, z nosem wlepionym w ziemię i czapką nasuniętą na oczy, z głuchym jękiem rozbił się o jego plecy.
       - O co ci chodzi? - wycedził flegmatycznie Robert.
       Kamil, przystojny blondyn w jasnej czapce idący przedostatni, pokręcił głową ze znudzeniem. Odszedł nieco na bok postanawiając zapalić. Owinięty szalem stanął natomiast w obronie przyjaciela, mamrocząc coś zza grubego materiału. Wywiązała się przedziwna sprzeczka, w której hałaśliwy właściciel wojskowego płaszcza odgrywał dominującą rolę, siłacz biernie słuchał robiąc co raz to inne miny, zaś niski zmarzlak raz wygrażał coś przez szal, raz znów tłumaczył i starał się załagodzić sytuację. Chwilę to trwało, zanim dowódca, rozsierdzony drugą już taką scysją od rana, wkroczył do akcji.
       - Andrzej, Robert, Krzysiek! Dajcie spokój, no do jasnej cholery! - krzyknął z końca szeregu, czyniąc w powietrzu bliżej nieokreślony ruch ręką. - Musicie się kłócić co pięć pieprzonych minut? Oszaleć można! Zostało nas tylko pięciu. Pięciu! - wrzasnął opluwając sobie wysoki kołnierz kurtki. - Przed nami jeszcze kawał drogi, a wy zachowujecie się jak dzieciaki! Jesteśmy potrzebni jeden drugiemu, więc przestańcie z łaski swojej skakać sobie do gardeł!
       - Panie sierżancie, to on mi skacze, nie ja jemu... - rzekł cicho Robert.
       - Nie obchodzi mnie to!!! - rozdarł się mężczyzna. - Jeśli jeszcze raz zaczniecie się kłócić to sam któregoś z was zabiję, Bóg mi świadkiem!!!
       Andrzej wzruszył ramionami lekceważąco, a Robert, popychany łagodnie przez opatulonego, ruszył dalej. Blondyn wrócił na swoje miejsce z papierosem w zębach. Nagle padł strzał. Wściekły wyraz twarzy dowódcy ustąpił grymasowi bolesnego zdumienia. Mgnienie oka później rozległ się terkot karabinu maszynowego, a kilkanaście następnych pocisków świsnęło dookoła.
       - Na ziemię... - jęknął jeszcze mężczyzna, zanim kolejna kula przebiła mu płuco i runął na twarz, plując krwią. Skoczyli chaotycznie, każdy gdzie indziej, chwytając za broń. Wpadli głęboko w miękki puch. Blondyn, Buźka, stanął sztywno za wielkim, starym drzewem. Przez chwilę panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć przyspieszonych, choć tłumionych oddechów.
       - Skory...?! - szepnął w końcu Andrzej.
       - W porządku! - odpowiedział Krzysztof.
       - Robert...? Buźka...?
       - OK., żyjemy.
       - Panie sierżancie...?
       Nie było odzewu.
       - Panie sierżancie...??? - Robert poczołgał się ostrożnie w kierunku dowódcy. Andrzej wysyczał przez zęby jakieś przekleństwo, waląc pięścią w śnieg.
       - Co teraz? - spytał cicho.
       Na to również nikt nie odpowiedział. Próbował sobie wyobrazić, skąd padły strzały, ale wszystko stało się zbyt szybko. Przez chwilę wahał się i zastanawiał. Westchnął. Wariantów rozwoju sytuacji nie było zbyt wiele. Podsunął ręce pod siebie i na krótką chwilę delikatnie uniósł się, wystawiając lekko głowę ponad krawędź śniegu. Niemal w tej samej chwili świsnęły pociski. Słychać było pękające pod kulami drzewa.
       - Ha!!! Chciałbyś, skurwysynu!!! - wrzasnął zawadiacko, gdy już przypadł do ziemi. W oczach zamigotała mu dzikość. Chwycił oburącz swój karabin wiązkowy i odbezpieczył go. Broń krótkim miauknięciem ładowania potwierdziła gotowość. Jakby na komendę, z miejsc ukrycia kompanów rozległy się podobne odgłosy. Wziął głęboki wdech i uśmiechnął się nerwowo.
       - Nie ma na co czekać, on tam będzie stał aż tu zgnijemy! Na trzy walimy i zaraz uskakujemy! - zawołał. - Jest trochę na lewo, jakieś siedemdziesiąt metrów! No, chłopaki, damy radę, raz, dwa, trzy!!
       Wszyscy czterej wyskoczyli z ukrycia, krzycząc i strzelając w zasadzie na oślep. Jasne, cienkie smużki silnie skondensowanych promieni z miękkim sykiem przebiły na wylot kilka pni, ale wszystkie chybiły celu. Wróg, niepewny, do kogo celować, puścił horyzontalnie serię. Ale Robert i Krzysztof byli już na ziemi, Kamil wrócił za drzewo, a Andrzeja kule cudem minęły. Wtedy mężczyzna, lekko przymierzywszy, strzelił. Trafił, ale nieskutecznie. Skoczył w tył, oddając jeszcze kilka strzałów. Odpowiedział mu morderczy łoskot i grad pocisków. Jeden z nich trafił go w bark gdy upadał, z łatwością przeszywając ukrytą pod płaszczem i swetrem kamizelkę i roztrzaskując kości. Leżąc na boku, Andrzej zacisnął wargi do krwi i wystawił broń, waląc na wyczucie. Zawtórował mu ogień kompanów. Padł pojedynczy strzał. Przeciwnik wycelował perfekcyjnie. Kula trafiła w broń, uszkadzając ją i raniąc mężczyznę w rękę. Zawył z bólu. Wtem zza jego pleców rozległy się strzały. Ktoś nadbiegał, z uporem brnąc przez śnieg. Echo zwielokrotniło kilka krótkich, kontrolowanych serii. Ogień z przeciwka był chaotyczny. Nagle rozpędzony, ubrany na czarno człowiek w długim, ciemnym płaszczu przesadził zaspę, w której leżał Andrzej. Puszczając kolejną serię rzucił się w bok, ani na chwilę nie przestając strzelać. Wymiana ognia trwała krótką chwilę. Nieznajomy przestał strzelać, zmieniając magazynek, jednak kilkadziesiąt metrów przed nimi coś błysnęło i huknęło, po czym wrogi ogień ustał. Człowiek w czerni przywarł do śniegu, najwyraźniej nasłuchując. Po chwili chrząknął z zadowoleniem. Wstał, powolnymi ruchami otrzepując płaszcz ze śniegu. Krzysztof wyjrzał niepewnie ze swojej kryjówki.
       - Już w porządku - Nieznajomy mruknął cicho z głębi kaptura. Tak cicho, że niemal do siebie. Miał niski, nieprzyjemny, trochę gardłowy głos.
       Mężczyźni powoli wygrzebali się ze śniegu. Andrzej wstając zachwiał się i musiał oprzeć się o drzewo. Buźka podbiegł i podtrzymał go pod ramieniem.
       - Wszystko dobrze? - spytał rannego Robert, gdy już upewnił się, że sierżant nie żyje.
       - Nie, nie jest dobrze! - odburknął Andrzej, jakby z wyrzutem, ale szybko złagodniał. Oddychał ciężko, co chwila krzywiąc się z kłującego, przejmującego bólu. Wojskowy płaszcz zdążył już nasiąknąć na barku ciemną czerwienią. W prawej dłoni tkwił metalowy odłamek broni. Była cała we krwi. - Dostałem. Boli jak skurwysyn, nie mogę ruszać ramieniem.
       Krzysztof podszedł bliżej, chwilowo nie zwracając uwagi na Nieznajomego.
       - Robert, pomóż mu zdjąć płaszcz, trzeba obejrzeć ranę.
       Pomijając dłoń, sprawy miały się fatalnie. Kula zgruchotała kość, narobiła wiele szkód i ugrzęzła w mięśniach, nie wychodząc tyłem. Rana obficie krwawiła, ciało siniało i puchło w oczach. Krzysztof, widząc to, zbladł chyba bardziej niż sam ranny. Podtrzymujący Andrzeja Buźka czuł, że mężczyzna robi się cięższy.
       - Myślałem, że kamizelka coś pomoże...
       - Zapomnijcie o kamizelkach - odezwał się nagle czarny typ, wcale się przy tym nie odwracając. - Ich pociski przebijają kewlar bez problemu. Kamizelkami pogarszacie tylko sprawę, bo często utrudniają kulom przejście na wylot.
       Spojrzeli po sobie.
       - Znasz okolicę? - Krzysztof podszedł nieco do nieznajomego, ruchem ręki nakazując Robertowi ubrać rannego. - Nie ma co się oszukiwać, nasz kolega, krwawiąc w takim tempie, długo nie pożyje. Musimy szybko znaleźć jakąś pomoc.
       Mężczyzna w milczeniu postąpił spokojnie kilka kroków przed siebie, zachowując dystans.
       - Dokąd zmierzacie? - rzekł, jakby w ogóle nie słyszał pytania.
       - Ostatni wieści, jakie słyszeliśmy, wzywały wszystkich będących w pobliżu do przedzierania się w kierunku Olsztyna. Tam też idziemy.
       Nieznajomy zakaszlał, rzężąc przy tym przeraźliwie. Przez chwilę nie mógł przerwać spazmów, a były one tak uporczywe, że wygięły go niemal w pół. Krzysztof spróbował podejść bliżej, ale wtedy Nieznajomy podniósł dłoń, ni to w geście ostrzeżenia, ni to uspokojenia.
       - Nic mi nie jest - wychrypiał, powoli się prostując. - Ale co do Olsztyna to lepiej zmieńcie plany. We trzech i z jednym rannym nie macie szans.
       - Musimy spróbować - odezwał się Buźka. - Co innego nam pozostaje?
       - Niewiele - pokiwał głową. - Wasz kolega będzie jednak opóźniał marsz. Nie wykrwawi się, temu zaradzimy, ale od kuli wda się zakażenie. Lepiej idźcie dalej na północ. Kilkaset metrów w las od głównej drogi stoi opuszczony pałacyk. To ruina, ale widziałem garstkę żołnierzy zmierzających w jego kierunku. Pewnie zatrzymają się tam na kilka godzin. Może wam pomogą.
       - Dzięki - odparł Krzysztof. - A ty? Nie pójdziesz z nami?
       Mężczyzna odwrócił się, sięgając do kieszeni płaszcza. Podszedł kilka kroków, dokładnie tyle, ile wystarczyło, by podać coś do wyprostowanej ręki. Mimo wysiłków nie udało im się zobaczyć jego skrytej w wielkim, ciemnym kapturze twarzy. Brodę i usta zasłaniał mu wysoki kołnierz.        - Posmarujcie tym jego ranę - rzekł wyciągając owiniętą w brudne bandaże dłoń, w której trzymał niewielki pojemnik z przezroczystym żelem. - Śmierdzi, ale rana przestanie krwawić i szybciej się zasklepi. Tylko pamiętajcie, żeby wyjąć kulę.
       - Wielkie dzięki! - powtórzył Krzysztof. Niewiele więcej przychodziło mu do głowy, a zignorowanie propozycji utwierdziło go w przekonaniu, że nie powinien pytać drugi raz. Nieznajomy, cofnąwszy rękę, odwrócił się bez słowa i ruszył w swoją stronę. Trwało to chwilę, zanim ktokolwiek z czwórki mężczyzn zrobił jakikolwiek ruch.
       - Dziwny typ... - mruknął Kamil, gdy tajemniczy człowiek był już daleko. Krzysztof i Robert przytaknęli w zamyśleniu. Nie pozostawało im jednak nic innego, niż pójść za jego radą. Andrzej bardzo osłabł, nie mógł już sam utrzymać się na nogach. Na ile to było możliwe opatrzyli jego ranę, używając nieznanej substancji, którą dał im Nieznajomy. Ciało sierżanta musieli zostawić. Wzięli natomiast jego dokumenty, przede wszystkim zaś prowiant, nóż, karabin, zapasowe ogniwa i dwa granaty, które miał przy sobie. Robert, jako że był najsilniejszy, wziął cały ekwipunek. Skory pomagał Andrzejowi iść. Kamil poszedł na przedzie, torując drogę przez zwały śniegu.
       Robert, na odchodnym, obejrzał się za siebie i schylił głowę ze smutkiem.
       - Wszystkiego dobrego, panie sierżancie. Niech pan o nas czasem pomyśli. I, z całym szacunkiem, niech pan nieprędko wzywa nas do siebie...


***

 

Z uporem brnęli przez zaspy. Robert, objuczony dodatkowym ciężarem, wyszedł na czoło grupy, zastępując zmachanego Kamila. Nie minęło wiele czasu, gdy dostrzegli między drzewami jakąś dużą konstrukcję. Stojący na lekkim wzniesieniu, wysoki, dwupiętrowy pałacyk był zaskakującym widokiem w, zdawałoby się, sercu lasu. Czworoboczny, ze spiczastymi, niskimi wieżami w dwóch rogach zachodniej ściany, wyglądał wcale okazale. Zasypany śniegiem, zrujnowany, z odpadającym tynkiem, dziurawym dachem i ziejącymi pustką bądź zabitymi deskami oknami, był mimo wszystko pierwszą w miarę kompletną budowlą, którą zobaczyli od wielu tygodni. Na jego widok przyspieszyli, na ile mogli. Po drodze natrafili na ślady grupy ludzi, od pięciu do siedmiu, trudno było powiedzieć. Świadomość, że dołączą do innych żołnierzy, dodała im sił i animuszu. Nawet Andrzej zdawał się mdławo uśmiechać, dziękując w duchu tajemniczemu wybawcy za nieznany specyfik. Istotnie, rana przestała krwawić bardzo szybko, a po jakimś czasie na pulsujące nieznośnym gorącem mięśnie spłynęło znieczulenie.
       Pałacyk zdawał się być pusty, było to wszakże tylko wrażenie. Ślady prowadzące dalej, za północną ścianę, wyraźnie temu przeczyły. Spodziewali się jednak jakiegoś powitania, a tymczasem nie było widać żywego ducha.
       - Jest tam kto??? - zawołał Krzysztof, uważnie obserwując okna. Nie zauważył żadnego ruchu. "Wchodzimy" - machnął ręką do kolegów. Idąc za śladami trafił na przykryte śniegiem, duże usypisko gruzu pod jednym z okien. Ledwo jednak przekroczył próg stanął jak wryty. Przy obu stronach wejścia stało dwóch żołnierzy z pistoletami wycelowanymi w jego głowę.
       - Właź - szepnął jeden, o wychudłej, pociągłej twarzy. - Kiwnij pozostałym, żeby poszli za tobą.
       Tak też zrobił. W głębi obszernego pomieszczenia było jeszcze dwóch żołnierzy. Byli zarośnięci i zabiedzeni, mieli na sobie mundury noszące ślady wielu trudów, wędrówek i zmagań, ale mimo tego stali dumnie wyprostowani, z nieruchomymi twarzami. Nie spuszczany z czujnych oczu stał przy ścianie i oczekiwał na rozwój wydarzeń.
       - Panie pułkowniku, już są - zameldował jeden z żołnierzy w poszarpanym, najbardziej zniszczonym mundurze, stojący przedtem przy oknie. Z sąsiedniego pomieszczenia wyszedł czterdziestokilkuletni mężczyzna, przeciętnego wzrostu i takiej też postury. Gęste, przedwcześnie siwe włosy długimi szczecinami wystawały mu spod pogiętego, wyraźnie zniszczonego hełmu. Wyprostowany na baczność stanął przed przybyłymi dokładnie mierząc ich wzrokiem, szczególnie uważnie przyglądając się rannemu Andrzejowi.
       - Zdejmijcie z niego płaszcz i sweter - polecił.
       Wyciągnął z kieszeni okulary i założył je. Przywoławszy do siebie jednego z żołnierzy wnikliwie obejrzał ranę. Pomimo ogólnej, pozornej obojętności goszczącej na jego twarzy w trakcie tych oględzin bystre, żywe oczy zdradzały wyraźne zadowolenie, by nie powiedzieć radość. Wreszcie jego lico złagodniało, a on sam cofnął się o krok i wskazał drzwi, z których wyszedł.
       - Połóżcie tam rannego, zobaczymy, co da się zrobić - powiedział mocnym, czystym i przyjemnym, prawdziwym męskim głosem, przywodzącym na myśl brzmienie głosu legendarnego prezentera, Jana Suzina. - Major Władysław Berger - uścisnął prawicę każdemu z mężczyzn. - Przepraszam was za tak nieuprzejme przyjęcie, doszły nas jednak wieści, że maszyny dokonują co raz sprytniejszych ataków, grupami pozorując rannych i pomocników. Słyszeliśmy w lesie strzały, więc gdy was zobaczyliśmy nie byliśmy pewni, z kim tak naprawdę będziemy mieli do czynienia. Proszę, rozgośćcie się - potoczył ręką dookoła. - Starczy miejsca dla nas wszystkich.
       Andrzeja położono na dużym, drewnianym stole. Rozbierali go delikatnie. Mężczyzna sapał ciężko, w grymasach twarzy oddając ból, który bronił się wyrazić jękiem. Jeden z żołnierzy po obejrzeniu rany postanowił, że wyciągnie kulę z ciała. Z braku szczypców musiał to zrobić palcami. Andrzej najpierw protestował, ale po namowach Roberta i Kamila ustąpił. Robert stanął obok niego, trzymając go mocno za zdrowe ramię, Buźka chwycił go za nogi. Żołnierz polał wlot kuli wódką. Andrzej zawył głośno, gdy piekący ból przypomniał mu o powadze rany.
       - No, stary, głęboki wdech i zaciśnij zęby - polecił żołnierz, po czym sam zrobił to samo, zupełnie jakby to z niego miano wyciągać kulę.
       - Moment! - Andrzej szarpnął się. - Daj tą wódkę, co?
       Wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia, gdy pociągnął z butelki trzy duże łyki. Potem kiwnął, że mogą zaczynać. Z zaciśniętą do białości pięścią zdrowej ręki opanował się, gdy delikatnie rozchylono brzegi jego rany. Kiedy jednak żołnierz zanurzył palce w jego ciele, nie mógł już znieść bólu. Krzyczał, ile sił w płucach, wierzgając jak oszalałe zwierzę. Mocarne ramię Roberta przytrzymało go na stole, ale w pewnej chwili Kamil puścił jedną z nóg. Nie mogąc jej chwycić, dostał kopniaka w twarz, aż zachwiał się i upadł. Wstał natychmiast, lecz było już po wszystkim. Andrzej zemdlał. Ciemny od krwi pocisk tkwił w palcach żołnierza.
       - Umyję ją i położę tam, w menażce - uśmiechnął się. - Większość facetów lubi zachować swoją kulę. Teraz trochę pośpi. Będzie dobrze.
       - To silny chłop, da radę - zapewnił Robert. Gdy żołnierz wyszedł przykucnął, odpiął ze swojego plecaka zwinięty koc i przykrył nim dokładnie Andrzeja. Wcześniej Kamil podniósł lekko opatrunek i ostrożnie nałożył na ranę trochę darowanego żelu. Robert zachichotał przyglądając się śladowi buta na twarzy kolegi.
       - Ale mi jebnął... - powiedział niewyraźnie Kamil czując, że szczęka mu puchnie.

       Tymczasem Krzysztof wraz z majorem Bergerem poszli na pierwsze piętro budynku. Na górze, przy częściowo zabitym deskami oknie, z rozstawionym cekaemem, czuwał jeszcze jeden żołnierz. Major podszedł do niego, poklepał go po ramieniu i powiedział kilka słów. Krzysztof stanął przy innym, cudem całym oknie. Z dołu dochodziły go krzyki Andrzeja. Włączając dowódcę, grupa liczyła sześciu całkiem nieźle uzbrojonych ludzi. Razem było ich więc dziesięciu. Szanse na przetrwanie przynajmniej kolejnych kilku tygodni, znacznie wzrosły. Na ile mógł się do tej pory zorientować, major i jego żołnierze byli resztkami Armii "Kujawsko-pomorskie", w początkach wojny broniącej Torunia i Grudziądza, później zaś urządzającej w okolicy partyzanckie akcje zaczepne. Byli to więc doświadczeni żołnierze, którzy niejedno mieli za sobą. Z drugiej strony, jeśli nie liczyć Armii "Śląsk", uczestniczyli w walkach praktycznie od samego początku, często niemal dzień w dzień, i z pewnością byli na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego. Choć wraz z Armią "Śląsk" i pośpiesznie sformowaną w drugim roku wojny Grupą Operacyjną "Góral" byli swojego rodzaju elitą, sławną nie tylko w Polsce, ale nawet w Europie; choć w kraju mówiono o nich żartobliwie, ale i z niekłamaną dumą, że "w obliczu spotkania z nimi nawet maszyny muszą srać w gacie", im samym na niewiele się to zdawało. Ciepłe słowa i podnoszenie na duchu były niczym w porównaniu z tragiczną rzeczywistością. Rzeczywistość natomiast, o której świat niewiele wiedział, była taka, że z licznej i wyszkolonej, kilkudziesięciotysięcznej armii, po dwóch latach pozostało ich zaledwie tysiąc wyczerpanych, rannych i głodujących ludzi, może mniej, często w rozproszonych, najwyżej kilkunastoosobowych grupach. Nie zmieniało to wszakże faktu, iż od początku wojny to oni najbardziej dali się maszynom we znaki.
       - Co pan na to? - spytał niespodziewanie Berger. Krzysztof zorientował się, że major stoi obok niego już od dłuższej chwili i uważnie mu się przypatruje.
       - Pan wybaczy, panie majorze, nie słuchałem - bąknął, wyrywając się z zamyślenia.
       - Mówiłem, że Siły Sprzymierzone zaczęły już odnosić pewne sukcesy. Dwa dni temu pocisk roztrzaskał nam komunikator, ale ostatnie obwieszczenie, jakie nam przekazano, głosiło, żeby na północy kraju, kto może, zaszył się w bezpiecznym miejscu. Sugerowano, by gromadzić amunicję i przechodzić na klasyczną broń palną, rezygnując z karabinów energetycznych. Prawdopodobnie, zgodnie z zapowiedziami, nasi dysponują już tymi małymi bombami elektronowymi. Ponoć Szczecin, Gdańsk i spora część wybrzeża jest już wolna. Z tego, co mówili w radiu, Brytyjczycy wysłali do Szczecina dwa okręty z zaopatrzeniem. Wyzwalanie zacznie się od północy.
       - Więc jest nadzieja - kiwnął głową Krzysztof.
       Na te słowa major prychnął nerwowo.
       - Nadzieja? - mruknął. - Nadziei nie ma, wyszła. I nie wiadomo, kiedy wróci - ironizował, powoli odchodząc z Krzysztofem na stronę. - Bomby nie załatwią wszystkiego. Zanim można będzie z całą pewnością powiedzieć, że kraj jest wolny, minie z pewnością jeszcze kolejny rok. Ilu z nas to przetrwa? Żywności praktycznie nie ma, widziałem ludzi liżących ściany jak zwierzęta, połykających mech i jedzących liście. Z prawie pięćdziesięciu milionów zostało nas ilu? Cztery, pięć milionów? Gdzie tu odbudowa? Jakimi siłami, skoro wszystko zostało strawione na straceńczej walce?
       - Nie mamy innego wyjścia. Czy po tylu walkach, po takich poświęceniach, mielibyśmy się teraz poddać?
       Major spuścił głowę, przez chwilę sprawiając wrażenie, jakby zapomniał o swoim rozmówcy. Wpatrzył się w lufę swojej broni, po której wodził palcem z takim namaszczeniem, jakby miała ona wymiar niemal duchowy.
       - Mamy rozkazy z Naczelnego Dowództwa - powiedział w końcu powoli. - Jutro z rana uderzamy na wytwórnię metanu. Jeżeli nam się uda sparaliżujemy maszyny w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Mieliśmy atakować już dziś, ale postanowiłem dać chłopakom trochę wytchnienia po długim marszu. Nowak zna te tereny, przyprowadził nas tutaj. Boję się tylko, że oni są zbyt wyczerpani.
       - Nie dadzą rady?
       - Nie wiem, panie Krzysztofie - pokręcił głową. - Czasem... - westchnął - czasem tylko z chłopakami nachodziły mnie myśli, że rodzaj ludzki powinien wiedzieć, kiedy uznać się za pokonany. Przegraliśmy, spójrzmy prawdzie w oczy. Już nie jesteśmy władcami wszechświata - jego wargi ułożyły się w ponury uśmiech. - Wreszcie to my zostaliśmy podbici. Kto wie, może taka jest kolej ewolucji, że muszą nas wyprzeć nasze zbuntowane dzieci, a my tylko desperacko staramy się podtrzymać płomień naszego istnienia, zanim zostanie on ostatecznie zdmuchnięty...
       Radość w jego oczach i siła jego głosu ustąpiły. Krzysztof spostrzegł, że ma przed sobą człowieka, który nie nadaje się już do niczego innego, prócz walki. To nie z takich jak on będą składały się zastępy budowniczych nowego porządku. Następne lata miały wymagać od człowieka ogromnych poświęceń i wyrzeczeń, a przede wszystkim pokornej cierpliwości. Odbudowa była bowiem dziełem dla całych pokoleń, w szczególności zaś dla pierwszej, powojennej generacji, bezpowrotnie straconej, która przeżyje życie w trudzie pracy i umierać będzie z tą tylko osłodą, że jej wysiłek przysłużył się potomnym i o maleńki krok posunął ludzkość naprzód, choć odrobinę podźwignął ją z upadku. Pokolenie to miało się nauczyć czegoś, z czym nie miał do czynienia jeszcze nikt przed nim - musiało wykształcić w sobie siłę, która pozwalała brnąć przez życie nawet bez jakiejkolwiek nadziei na poprawę losu. Musiało, bowiem poprawa ta miała już nie dokonać się za jego czasów. Major zaś był po prostu zmęczony, i to śmiertelnie zmęczony. Krzysztof wiedział, że człowiek ten, gdy wreszcie zaśnie po raz ostateczny, już nie obudzi się z wojennego koszmaru, pozostanie w nim do śmierci. On sam pewnie nigdy nie przyznałby się do tego, prawdopodobnie nawet sam nie zdawał sobie z tego sprawy, ale w głębi jego duszy tkwiło zakorzenione głęboko pragnienie, by wojna nigdy się nie skończyła. Wojna była sensem jego istnienia, poza nią już był stracony.
       Póki co jednak stało się coś niespodziewanego - ze zniszczonego, wręcz niedołężniejącego człowieka major znów zamienił się w silnego mężczyznę z niezłomnym blaskiem w oczach. Wyprostował się i pewniej chwycił broń.
       - Słyszy pan? - szepnął.
       Krzysztof, początkowo zdezorientowany, szybko zrozumiał. W lesie znów ktoś strzelał. Bardzo blisko.
       - Jeż, do zachodniej ściany! - polecił major żołnierzowi, biegnąc ku schodom. Grube, powykrzywiane deski zaskrzypiały pod jego nogami. Krzysztof rzucił się za nim. Zainteresowany łomotem na schodach Robert wyjrzał z pokoju, w którym spał Andrzej.
       - Przygotujcie się, chłopaki! - zakomenderował major na dole. - Łukasz i Kowal, do zachodnich okien, tak jak zwykle! Gruza, wejście! Nowak, leć do Jeża, na górę!
       Krzysztof kiwnął na Roberta, po czym sam przypadł do okna, odbezpieczając broń. Wystrzały były już bardzo wyraźne, słychać było regularny ogień z trzech karabinów i odpowiadający im krótkimi seriami terkot. Robert wezwał Buźkę, po czym obaj obsadzili kolejne okno. Sierżant pobiegł na górę by lepiej rozeznać się w sytuacji. Strzały nie ustawały. Między drzewami dało się zauważyć dwie sylwetki. Krzysztof, Kamil i Robert od razu poznali mężczyznę w czerni.
       - To przyjaciel! - krzyknął Krzysztof do reszty żołnierzy. Przywarł policzkiem do karabinu i zaczął celować za Nieznajomym. On tymczasem, nie przestając biec, odwracał się, puszczał krótkie, czterostrzałowe serie, niezmiennie prąc w kierunku pałacyku. Przez ramię przerzuconą miał niewielką osóbkę, chyba dziecko. Obok niego z uporem brnęła przez śnieg młoda, jasnowłosa kobieta. Za nimi, w dużej odległości, posuwały się trzy maszyny klasy golem. Sierżant zbiegł na dół.
       - To przyjaciel! - powtórzył Krzysztof. - Ścigają go!
       - Strzelajcie, kiedy będziecie mieli pewność! - krzyknął Berger. - Oszczędzajcie ogniwa i amunicję!
       Buźka miał najlepsze oko z całej grupy. Zmrużył powieki i wymierzył dobrze w metalową czaszkę. Wiązkowy karabin "Anders" miauknął posłusznie i posłał gorący promień w kierunku celu. Golem dostał, ale silny pancerz czołowy wytrzymał. Strzelił drugi raz, potem następny. Maszyna odpuściła ściganym ofiarom i wycelowała w atakującego ją człowieka. Zasypała budynek gradem kul. Ostrzelane okno wypadło wraz z kawałkami cegieł, ale grube, solidne ściany wytrzymały. Kamil strzelił czwarty raz. W końcu maszyna zachwiała się i zatrzymała. W tym momencie odezwały się karabiny reszty. Cały pałacyk wypełnił łoskot wystrzałów, gdy z pierwszego piętra dołączył do nich dudniący cekaem Jeża. Klasyczne karabiny miały jednak nieporównywalnie mniejszą skuteczność od energetycznych. Dało się posłyszeć dzwonienie kul o twarde pancerze golemów. Mimo to, przy skoncentrowanym ogniu, udało się zniszczyć jeszcze jednego. W momencie, gdy Nieznajomy wraz z dzieckiem i kobietą znaleźli się we wnętrzu budynku, trzeci zawrócił.




  Ciąg dalszy nastąpi...

 

 

 

Autor: Equinoxe

email: equinoxe@vgry.net

 

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky