CZARODZIEJ OD ORZESZKÓW

 

 

To był ostatni dzień zimowego miesiąca Lune. Śnieg sypał na dachy domostw i głowy przechodniów, przykrywając ulice i progi. W rozświetlonym tysiącem kolorowych lampek miasteczku Ottendorf królowała zima.
Zmierzałem w kierunku Wieży Arkanów, gdzie miał odbyć się mój ostatni egzamin z magii i czarodziejstwa. Po pięciu latach wytężonych studiów, uczęszczania na wykłady, wykonywania ciężkich prac i badań, wreszcie moje marzenia miały stać się rzeczywistością. Jako przyjęty do Międzynarodowego Kolegium Czarodziejów, mógłbym być wreszcie kimś... prawdziwym magiem. Już nie adeptem, ale poważanym mentorem, ze wspaniałymi rokowaniami na przyszłość.
Niestety, jakkolwiek zawsze egzaminy z magii i czarodziejstwa były ogłaszane i szczegółowo omawiane w naszej szkole przez licznych profesorów, ten ostatni i najważniejszy pozostawał tajemnicą. Oczywiście były pewne przesłanki, które mówiły, że to nic trudnego... Ze ktoś, kto przeszedł wcześniejsze testy i pomyślnie zaliczał kolejne półrocza, nie będzie miał problemu z ostatnim egzaminem. Mimo to drżałem nie tylko z zimna, przemierzając ośnieżoną dróżkę prowadzącą do Wieży Arkanów. Zażyłem dzień wcześniej specjalny preparat na nerwy roboty uczonych Gnomów alchemików, ale nawet po wypiciu (w nadmiarze) kotłowało mi się w brzuchu i kręciło w głowie.


W szatni przywitał mnie Albert, znakomity czarodziej, który został odźwiernym w Wieży Arkanów. Śmiejcie się, ale to była całkiem niezła posada... Wieża, a raczej przyległa do niej szkoła, cieszyła się niesłabnącą renomą i uznaniem przez wiele dziesiątek lat, wychowując najsławniejszych magów, iluzjonistów i zaklinaczy, nierzadko lądujących na królewskich dworach. Tutaj, w tym budynku, w którym uczyłem się tylko przez ostatni rok studiów, na najwyższym piętrze miała odbyć się moja rozmowa kwalifikacyjna z Mistrzem Zakonu Czarodziejów - słynącym z surowości i bezpośredniości - dyrektorem Xawerym.
-Jak się czuje nasz mistrz? - zapytałem uśmiechniętego odźwiernego o długiej i kręconej zielonkawej brodzie.
-Od rana przyjmuje studentów, ale ty nie jesteś ostatni. Myślę, że dyrektor jest na razie w niezłym humorze, choć... niejeden adept wybiegał już stąd z łzami.
Przełknąłem ślinę, zastanawiając się, jakich sztuk użył dyrektor, by wywołać płacz u studentów z pięcioletnim stażem, którzy przeszli przez te wszystkie upiorne kolokwia.
Odźwierny zaśmiał się i zrobił do mnie oko.
-Nie martw się. Ci, którzy od początku się nadawali, z pewnością przeszli.
Zastanowiłem się, w czym miała pomóc mi ta uwaga...
-Dzięki. Moja kolej.
Zasępiony student w czerwonej szacie starszaka schodził ślamazarnie po ogromnych schodach.
-Idę. - powiedziałem i, zaciskając usta, ruszyłem pod górę.


W gabinecie dyrektora było ciepło i przytulnie. Ceglany kominek ogrzewał niewielki pokoik ze stolikiem, dywanem i parą krzeseł, oraz półką książek na południowej ścianie. Zasiadłem przed uśmiechniętym arcymagiem i w milczeniu czekałem na jego pierwsze słowa.
-Przedstaw się. - mruknął ten niepozorny siwy starzec w białej, skromnej szacie. Widziałem go tylko kilka razy w życiu i zawsze wydawał mi się zbyt niski, jak na Największego Mistrza. Teraz zapewne siedział na stercie poduszek, bo przewyższał mnie o głowę. A może to ja skuliłem się ze strachu?
-D-doryn.
-Dy Doryn? - zapytał żartobliwie.
-Doryn.
Zaśmiał się głośno.
-Numer 25? - Ze stosu teczek wyjął tą, w której znajdowały się moje świadectwa i certyfikaty oraz karty ucznia z kolejnych lat studiów.
-Tak jest. - wychrypiałem.
-Przeszedłeś wszystkie egzaminy bez poprawki. - uniósł brwi z uznaniem i przeglądał dalej moje dokumenty. -Na początku roku miałeś jakieś problemy... Czyżby ta słynna afera z alkoholem?
-Tak, prawda, byłem wśród tych, którzy się bawili. - Znana na całą szkołę impreza czarodziejów, na którą przemycono zakazane wino, rozeszła się echem po całym mieście i odbiła na naszych świadectwach, na których widniała adnotacja o obniżonym zachowaniu.
Dyrektor jeszcze chwilkę przeglądał papiery, po czym złożył wszystko do kupy i zamknął teczkę.
-Jak się oceniasz? - zapytał ni stąd ni zowąd.
Myślałem chwilę nad odpowiedzią, spodziewając się uprzednio trudnego testu wiedzy z obejmującej niewielki zakres materiału dziedziny magicznej.
-Jestem dobry w zaklinaniu, umiem żywioły i przywoływanie... nieco gorzej radzę sobie z iluzją. - wyrecytowałem. -Ale ogólnie sądzę, że zaliczam się do czołówki tegorocznych adeptów. Mam certyfikat z wykładów w Dorbery i...
-Nie o to pytałem. - przerwał mi z uśmiechem. -Znam twoje osiągnięcia szkolne i uwagi nauczycieli o tobie. - Mistrz Xawery wychylił się przez stół i spojrzał mi w oczy. -Pytałem, jakim jesteś człowiekiem.
Zatkało mnie, bo na to pytanie nie miałem żadnej przygotowanej formułki. Przez całą drogę do Wieży powtarzałem wzór iluzji Wurdera i Schona, zapisałem sobie na ręce teorię Kithova i stałą Da Vinciego. Ale mistrza Xawerego zupełnie nie interesowała moja szeroka wiedza! Nie widziałem też na stole żadnej różdżki do praktyki, co znaczyło, że test umiejętności również nie był wliczony do ostatecznego egzaminu. Milczałem, powstrzymując się przed paniką.
-Czas nam się kończy. Wygląda na to, że nie jesteś przygotowany. Przyjdź jutro, by poznać wyniki egzaminu.
-Nie zdałem? - zapytałem, z trudem utrzymując powagę i spokój w głosie.
Dyrektor popatrzył na mnie długo i surowo.
-To zależy od ciebie.


Kiedy odźwierny Albert podawał mi płaszcz i różdżkę, zapytałem go, jakim jestem człowiekiem.
-Jesteś dobrym i solidnym uczniem. - powiedział. -Czemu pytasz?
-Miałem takie pytanie na teście, i...
Wyglądał na zdziwionego.
-Dyrektor ma różne dziwactwa. Bądź dobrego ducha... - uśmiechnął się dziwnie i zawiesił płaszcz kolejnego studenta.


Było potwornie zimno. Zmarznięty do kości wyrzucałem sobie przez całą drogę brak opanowania i niepewność. "Jakim jesteś człowiekiem?" - powtarzałem sobie w głowie.
"A co to ma do rzeczy?! Czarodziej ma czarować, a nie prawić morały!" - mówiła inna strona mojego sumienia.
Dziwne, ale, choć nigdy tego nie robiłem, idąc ulicą rozglądałem się po ludziach, szukając w ich oczach jakiejś aprobaty dla mojej przegranej osoby. Zwykle w takich chwilach głowę miałem w górze, albo utkwioną w książkach. Od kiedy tylko założyłem płaszcz pierwszaka, przemierzając Ottendorf demonstracyjnie popisywałem się przed przechodniami swoim chodem i animuszem. Teraz dreptałem jak jakiś niepewny młokos... Przez te lata przyzwyczaiłem się do uznania i szacunku tłumu. Tego dnia mogłem wydać się uważnemu obserwatorowi spanikowanym uczniakiem.
Pośród sylwetek zabieganych ludzi śpieszących do domów i zaciekawionych spojrzeń dzieciaków cieszących się na widok czarodzieja, dostrzegłem skuloną z zimna postać przykrytą kocem, która wyciągała dłoń do ignorujących ją przechodniów. Wyglądało, jakby błagalne spojrzenie ten ktoś utkwił właśnie we mnie. Zdało mi się, że po raz pierwszy w życiu zobaczyłem żebraka, choć przecież nieraz natrętnie wołano do mnie, bym dorzucił grosza do chleba, czy na jakąś tam operację... Zawsze uważałem tych ludzi za nieudaczników, którzy stracili swoją szansę. Nie miałem nigdy dużo pieniędzy - niemal wszystkie oszczędności pochłaniała szkoła - ale nie widziałem też powodu, dla którego miałbym obdarowywać słabych. Teraz spojrzałem na tego człowieka nieco innymi oczami. Zastanowiłem się, czy i ja nie skończę kiedyś na ulicy, tak jak on, wykonując za pieniądze tanie sztuczki magiczne... W kontekście nie zdanego egzaminu było to całkiem możliwe...
Zacząłem zbliżać się do żebraka, przepychając się przez ścieśniony tłum. Ludzie zasadniczo schodzili mi z drogi, ale i tak tłok zrobił się o tej porze niesamowity. Zobaczyłem, że skulony z zimna człowiek zmierza gdzieś w drugą stronę, jakby celowo uciekając przede mną. Nie zważając na tratujących mnie przechodniów, pomknąłem za nim.
Żebrak szedł prędko przez ciemną uliczkę i zagłębił się po chwili w kolejnym zaułku. Kiedy, tonąc w śniegu, wychynąłem zza rogu, zobaczyłem, że zniknął za drzwiami jakiegoś obskurnego ceglanego budynku. Nie czekając, pobiegłem jego śladami, choć właśnie upływał czas rozpoczęcia moich codziennych pozaszkolnych zajęć z ulubionego przedmiotu - zaklinania.
W środku było ciemno i głucho. Znalazłem się w korytarzu prowadzącym do dużej sali. Przemierzyłem kilka kroków, zabrudzając drewnianą podłogę, i wyjrzałem. Moim oczom ukazało się pomieszczenie pełne łóżek, na których siedzieli lub leżeli różni ludzie... kobiety i płaczące dzieci, starcy i mężczyźni w średnim wieku, którzy musieli mieć kiedyś problemy z alkoholem... Wszyscy ci, którym nie udało się w życiu.
-Gzie ja jestem? - zastanowiłem się na głos.
-Szpital im. Aurelego Pomocnika. - powiedział ktoś stojący obok mnie. Dopiero teraz zobaczyłem skromnie odzianą, niską kobietę w białym płaszczu z kapturem. Miała brązowe duże oczy i ładną buzię.
Słyszałem o tym ośrodku i o zakonie, który gromadził obszarpańców i biedaków z ulicy, dając im miejsce do spania i tanie jedzenie. Nigdy nie interesowały mnie takie miejsca, ale teraz, widząc tych zabiedzonych, smutnych ludzi zrobiło mi się bardzo czegoś żal...
-Jesteście organizacją komercyjną? - zagadnąłem poważnie, popisując się swoją podstawową wiedzą z dziedziny ekonomii i użycia pieniądza.
Podniosła głowę i popatrzyła na mnie z pobłażliwym uśmiechem. Była bardzo młoda - wyliczałem, że miała jakieś siedemnaście, osiemnaście lat.
-A więc co robicie, żeby to utrzymać? - wskazałem na otaczające mnie, ceglane ściany.
-Zbieramy darowizny z różnych akcji. Ale mamy stale problemy z ogrzewaniem i dowożeniem jedzenia... Szpital od dawna cierpi na wiele problemów.
-Jak to możliwe? - zapytałem. -W tym mieście żyje tylu bogatych i wykształconych ludzi. Czy tak niewielu daje pieniądze, że nie starcza wam na podstawowe dobra?
-Nikogo nie można zmuszać... - powiedziała cicho.
-A czarodzieje? Są sposoby na czynienie ciepła, a nawet wyczarowywanie pożywienia. To niełatwe i pracochłonne, ale na pewno znalazłby się ktoś...
-Dostajemy pieniądze od Uniwersytetu, ale czarodzieje każą sobie dużo płacić za takie sztuki. O wiele łatwiej jest kupić te rzeczy. Tylko nieliczni udzielają swojej mocy biednym. Reszta woli ją poświęcać na bardziej rozwojowe cele. Zresztą, po skończeniu studiów wszyscy wyjeżdżają w szeroki świat, prawda? - oczywiście widziała, że byłem magiem.
Przypomniałem sobie o swoich studiach i zastanowiłem się, czy też, gdybym zdał, opuściłbym na stałe Ottenford.
-Na całym świecie są potrzebujący... - powiedziałem całkiem mądrze.
Dziewczyna przytaknęła i zamilkła.
-Ale są też tutaj. A ja nie widziałem ich przez tyle czasu... - zamyśliłem się.
Nagle przypomniałem sobie o żebraku, który patrzył na mnie na ulicy. Rozejrzałem się po sali, ale nie dostrzegłem nigdzie jego sylwetki. Poczułem nagle, że muszę coś powiedzieć.
-Jeśli chcecie... jeśli pozwolicie. - wydukałem. -Umiem wyczarować orzeszki... niezbyt smaczne, trochę zbyt słone... albo kukurydzę... nie będzie tego wiele... wiecie, na dzień ze dwie, trzy kolby, ale...
Siostra pocałowała mnie w policzek i zarumieniła się.
-Jest pan dobrym człowiekiem. - powiedziała.


W szpitalu im. Aurelego Pomocnika, zakonnika, który kiedyś zajmował się porzuconymi dziećmi, spędziłem dobre kilka godzin i dopiero późną nocą położyłem się wreszcie spać w swoim mieszkaniu. Nie zdążyłem powtórzyć zestawu testowego nr. 197, choć przecież nie mogłem być pewien, czy jutrzejszego dnia nie dostanę wreszcie spodziewanych zadań, w ramach ewentualnego testu poprawkowego. Rankiem byłem już na ostatnim piętrze Wieży Arkanów, oczekując razem z innymi studentami na ostateczną rozmowę z dyrektorem. Kiedy mistrz Xawery pojawił się w drzwiach i wskazał na mnie, myślałem, że ze strachu padnę trupem na miejscu. W gabinecie dyrektor przywitał mnie na stojąco i nie kazał usiąść.
-Drogi Dorynie... - powiedział. -Znam twoje osiągnięcia i zdolności, ale... - chrząknął. -To wszystko zdążyliśmy sprawdzić w ciągu pięciu lat, kiedy uczyłeś się w naszej szkole. Uniwersytet Magii obdarował cię licznymi nagrodami i odznaczeniami... pomimo twoich drobnych potknięć i zachwiań, obroniłeś się poprawną uczniowską postawą.
Mówił oficjalnym tonem, ale uśmiechał się pogodnie, chodząc w kółko po swoim miękkim dywanie.
-Wczoraj poddałem cię innemu egzaminowi. Po tym, jak zadałem ci to pytanie... - zawiesił głos. -W twoim umyśle zasiały się wątpliwości, które podświadomie kazały ci zastanawiać się nad sobą i, przez pryzmat własnych dokonań, dostrzec los innych.
Przed moimi oczyma pojawiła się postać opatulonego żebraka. Kiedy mistrz Xawery odrzucił iluzję, nie mogłem zamknąć ust z podziwu.
-Nie traktuj tego jak moralizatorstwo. Wielu adeptów zdało egzamin, choć nie odpowiedziało na moje ostateczne pytanie. Taka jest rola szkoły, aby przepuszczać dalej zdolnych magów... nawet jeśli są to paskudni złośliwcy i wściekli egoiści... Aby być dobrym czarodziejem, potrzeba odrobiny prawości. - uśmiechnął się do swoich myśli. -Popisywać się magią jest łatwo, ale trudniej sprawiać nią radość. Ty wczoraj wyczarowałeś orzeszki i kukurydzę... za kilka miesięcy będziesz może wypiekał chleb. To trudna sztuka. W jakiś sposób los płata nam figla, nie pozwalając w łatwy sposób wyczarować najpotrzebniejszych rzeczy. Może dlatego, że są tak ważne. - Uniósł brwi w zamyśleniu.
Stałem tak z otwartymi ustami, aż w moich rękach znalazł się dyplom ukończenia studiów i ostateczny wypis osiągnięć i ocen. Nawet wtedy jeszcze przez długą chwilę milczałem jak zatkany, wpatrując się w dobrotliwy uśmiech dyrektora.
-Mistrzu Xawery... - zacząłem mówić. -...zawsze chciałem zajmować się badaniami nad zaklinaniem przedmiotów. Wiesz przecież, że ta gałąź wiedzy magicznej nie została jeszcze do końca opisana i opatentowana. Jest wiele do odkrycia i... z tym świadectwem...
-Na to wszystko masz teraz czas. - dyrektor uśmiechnął się i podał mi rękę. -Życzę ci powodzenia na nowej drodze życia. Gdybyś potrzebował zarobku, szkoła ofiaruje ci na przyszły rok katedrę wybranej przez ciebie dziedziny. Większość uczniów wyjeżdża, ale kilku zostanie, by uczyć. Do zobaczenia na ceremonii zakończenia roku szkolnego!


Koledzy zaprosili mnie na festyn z okazji końca nauki, ale odmówiłem, mówiąc, że tego dnia będę zajęty. Zabrałem swoje książki z uczniowskiej biblioteki i cisnąłem je na podłogę mieszkania. Ułożywszy dyplom na najwyższej półce, spaliłem niepotrzebne szkolne papiery, a resztę ułożyłem w kupkach na biurku. Wziąłem ze sobą zakupione za miedziaki odczynniki, na bazie których można było wyczarować proste produkty żywnościowe, i zamknąłem drzwi na klucz. W połowie drogi zastanowiłem się, co właściwie robię. Pomyślałem, że to może być ostatni raz, bo trzeba będzie się zająć badaniami, może wyjechać do sąsiedniego miasta i popytać o jakąś posadę, odwiedzić różne laboratoria i uczelnie, może wyruszyć w podróż za granicę... ale w głębi serca czułem, że, gdziekolwiek się nie znajdę, zawsze będę miał czas na to zajęcie.
Siostra przywitała mnie w korytarzu szerokim uśmiechem.
-Jesteś taka młoda. Mogłabyś teraz studiować. - powiedziałem, kiedy przygotowywała mi palenisko pod patelnię, na której miałem wyczyniać swoje sztuki...
Uśmiechnęła się tylko i to wystarczyło za odpowiedź.
-Wiem, że nie wszyscy mają wrodzony talent do magii - podjąłem po chwili.-... ale mogłabyś zostać prawniczką, albo nauczycielką historii... pracować jako celniczka lub finansjer królewskiego skarbca.
Nie mówiła nic, tylko patrzyła na mnie tymi swoimi brązowymi oczyma.
Tę rozmowę pozostawiliśmy bez rozwiązania. Latem następnego roku objąłem katedrę wiedzy magicznej z zakresu zaklinania w Ottenfordzie i poślubiłem młodą Annę. Przez te kilka lat, które minęło, wiele zmieniło się w moim życiu. Poza zaklinaniem przedmiotów do określonej pracy (na przykład, do budowania domów), nauczyłem się wyczarowywać bochny chleba i przetwarzać całe litry soku z jabłek. Latem w naszym sadzie rośnie ich dużo, ale trzeba używać magii, by przyspieszyć wzrost i zwiększyć ilość na danym drzewie...
Zajmuję się teraz pisaniem książki, która pewnie przyniesie mi jakieś zarobki i, może, określone uznanie.
Ottenford od dłuższego czasu uznawany jest za najbardziej opiekuńcze miasto wschodniego wybrzeża. Uczeni ekonomiści z Akademii Handlu i Pieniądza nazywają politykę naszego regionu umiarkowanym socjalizmem. Mówi się, że z tego systemu kiedyś wyrośnie coś złego, bo kruszec trzeba inwestować, a nie rozdawać biedakom... Ale od czego są czarodzieje, co?


-24 grudzień, 2003 rok



Autor: Jarlaxle

e-mail: bregan@poczta.valkiria.net

 

 

(c) Tawerna RPG 2000-2004, GFX by Kazzek, HTML by Darky