|
"ŻĄDZA GNIEWU"
Na Granicy (III), cz. III
Wzniosły się na ściany niewielkiego parowu, które porastał
szumiący zagajnik. Gdzieś w dole poczuły zapach strumienia i coś jeszcze,
co kojarzyło się z ludzkim mięsem. Tu, na granicy świata, przebywali
jacyś ludzie...
Nieruchoma dolina poniżej nie dawała oznak życia. W świetle księżyca
czarny las gęstniał przed ich ślepiami niby czarna, niezgłębiona otchłań
- plama na tle wieczornego nieba. Wilki zebrały się w grupę i razem
zaczęły zbiegać ze wzniesienia. Rzuciły się na złamanie karku, powarkując,
wpadając na siebie, w biegu tratując się nawzajem... ale musiały biec
wspólnie, ponieważ były watahą i stadem - razem tropiły, szły na żer,
umierały i rodziły się. Księżyc schował się za chmury, kiedy zgraja
obległa dolinę. Łowcy rozbiegli się we wszystkie strony, by szukać
zgubionego w lesie pożywienia, ale żaden nie zbliżał się do gęstej
kniei wyrastającej przed na wprost. Wilki wbiegały między porastające
obrzeża lasu, maleńkie zagajniki, wspinały się na łagodne pochyłości
ścian doliny i nikły między drzewami. Co jakiś czas wokoło rozlegało
się wycie dziesiątek nienasyconych, spragnionych mięsa i krwi gardzieli.
Wkrótce okoliczne lasy ucichły. Tylko z rzadka wilcze wycie zakłócało
magiczną ciszę, jaka na nowo zaległa nad doliną.
Korino rozejrzał się wokoło, próbując przeniknąć wzrokiem ciemną
zasłonę lasu. Drzewa wokoło układały się w gęste zapory, stojące na
drodze i nie pozwalające obrać żadnego rozsądnego kierunku. W każdą
stronę gałęzie cięły twarz tak samo natarczywie, korzenie łapały za
nogi, a szumiący w listowiu wiatr przypominał upiorne odgłosy potępieńczych
jęków, zgrzytów i posapywań. Jakby drzewa żyły własnym życiem i właśnie
budziły się z długiego, przerwanego snu. Korino czuł się jak intruz
w tym wielkim i złowrogim nawet w dzień królestwie drzew. Było mu
z każdą chwilą coraz duszniej. Stawiał kroki niepewnie, nie mogąc
rozeznać się dobrze w terenie. Ten raz opadał, to znów wznosił się
niespodzianie, a wokoło wyrastały coraz to wyższe drzewa, splecione
w głębsze i bardziej nieprzeniknione gęstwiny. Ostre krzaki stanowiły
dodatkowe utrudnienie obok ciągle zmieniającego się, kamienistego
podłoża.
Wtem Korino, wśród niezliczonych jęków poruszanych wiatrem drzew usłyszał
szloch, który wydał mu się znajomy, a jednocześnie wywołał ciarki
na karku. Postawiony w gotowości, schował się za drzewem i nasłuchiwał.
Szloch odezwał się ponownie... jak ciche popłakiwanie jakiejś zranionej
duszy, albo... osoby. Korino był pewien, że słyszał ludzki, kobiecy
głos.
Zbliżył się kilka kroków, ostrożnie rozsuwając gałęzie stojące mu
na drodze. Kiedy znalazł się na obrzeżach dużej polany, okolonej strumieniem,
księżyc właśnie wychodził zza koron drzew, rozświetlając delikatne
poszycie na środku łąki. Siedziała tam dziewczyna w białej sukni,
skrywająca oczy w dłoniach. Kaskada czarnych włosów spływała jej na
ramiona niczym krucze pióra.
Korino przełknął ślinę. Obok dziewczyny, na poszyciu, leżał płaszcz
z piór - taki sam, jaki widział u wiedźmy, która odłączyła się od
drużyny jakiś czas temu.
Bezwiednie powiódł palcem po zimnej rękojeści miecza i czekał, schowany
w cieniu drzew. Kiedy jednak płacz dziewczyny nasilił się, dziwnie
tknięty Korino wylazł niezdarnie na łąkę, omal nie wpadając do strumienia.
Zaklął. Zamierzał być cicho. Chlupot wody zwrócił uwagę siedzącej
na polanie. Poznał jej dziwne, wielkie i głębokie oczy oraz wąskie,
ciemne usta. Wyjął miecz i zaczął się oddalać.
-Dlaczego? - spytała ze spokojem w głosie.
-Co... - powiedział, zdezorientowany.
-Dlaczego się mnie lękasz? Nie widzisz, że jestem słaba i porzucona...
Zagubiłam się na granicy świata. Teraz to ja jestem w potrzebie, czemu
więc straszysz mnie mieczem?
Korino schował broń do pochwy. Przypomniał sobie, jak ostatnim razem
zawróciła mu w głowie.
-Pamiętasz, co do siebie czuliśmy? - uśmiechnęła się, jakby czytając
w jego myślach.
Gdzieś daleko rozległo się wilcze wycie. Korino otrząsnął się z romantycznego
zamyślenia.
-Wilki... - warknął. -Pan opowiadał mi o szlochającym głosie w lesie
i o wilkach, które pożarły jego przyjaciela. Ty jesteś głosem, a wilki
odzywają się właśnie tej nocy.
-Nie ufasz mi, paraliżowany własnym strachem przed... kobietą. Nie usprawiedliwiaj
swojej słabości.
Wstała i zrzuciła z siebie białą suknię, pozostając przed nim naga
i blada. Czarne włosy spływały na ramiona jak zlewające się kaskady
ciemnego wodospadu. Krągłe piersi falowały delikatnie, podczas gdy
kształtne, długie nogi poruszały się miarowo, do wtóru z krążącymi
biodrami, zbliżając w jego stronę. Wyciągnęła dłoń, aby go dotknąć,
a wtedy nie cofnął się, tylko przypadł do niej.
-Bądź jak wilk zapalczywy... - szepnęła mu do ucha...
Zaczął sączyć słodki nektar z jej ust... nie zdawał sobie sprawy z tego,
że działał pod wpływem silnego czaru. Wrona pozwoliła mu przez pewien
czas bawić się jej ciałem. Kiedy język Korino przewędrował już przez
jej bladą skórę i zatrzymał się na piersi, podniosła silnie jego głowę
do oczu i pochyliła go siłą ku ziemi.
-Posłuchaj mnie uważnie, ukochany... - mówiła twardo, by skupić jego
rozproszoną uwagę.
Wilcze wycie, które ozwało się znowu, nie zdołało wytrącić zbója z
przedziwnego transu, w jaki go wprowadziła. -Pragnę, byś był ze mną,
ale mogę ci się oddać tylko wówczas, gdy wykonasz moje prośby. Mam
kilka żądzy, które nie pozwalają mi spać w nocy. Jedną jesteś ty,
drugą zaś... ona.
-Czego pragniesz, pani? - zapytał z dzikim błyskiem w oku.
-Pragnę, byś ją zostawił samą i nie pilnował jej. Nie wykonuj rozkazów
Łowczego. Jemu samemu powiedz, że mnie spotkałeś, i że udało ci się
mnie ustrzelić nad lasem, gdy leciałam... Wyrzuć jedną strzałę z kołczana.
Niech myśli, że zostałam przegoniona. Na pamiątkę weź sobie kilka
piór.
Wyjęła je z włosów i wcisnęła mu w dłoń. Korino pragnął złożyć na
jej ustach jeden choćby pocałunek, ale zatrzymała go palcem.
-Nagrody daje się za przysługi. Wyświadcz mi przysługę za to, co dzisiaj
ci dałam, a dostaniesz stokroć więcej, niż możesz sobie wyobrazić.
Poznasz mnie wówczas od każdej strony i wszędzie już będziemy chodzić
razem.
Milczał, przełykając ślinę. Wpatrywał się w nią jak pies, łasy na
jedzenie, ani na moment nie odwracając spojrzenia. Czuła przedziwny
wstręt dla tego gwałtownego wielkoluda, ale wiedziała, że w końcu
udało jej się go uwieść. W głębi duszy wiedziała, że w końcu jej plan
zaczyna działać.
Korino patrzył długo, gdy zniknęła mu z oczu w lesie, skąpana tylko
w blasku księżyca, który ubierał ją bladym światłem od stóp do głów.
Otrząsnął się dopiero, gdy, gdzieś za sobą, usłyszał przeciągły krzyk.
Ludzie... ludzie... ludzie. Mięso... krew. Ludzie...
Trzej. Siedzieli przy strumieniu i czerpali wodę. Gdzieś daleko czuć
było dym ognia. Ogień... nie bały się ognia.
Ludzie... ludzka krew.
Jeden wstał i zaczął się rozglądać. On zginął pierwszy, nie zdążywszy
nawet wrzasnąć. Drugi krzyczał głośno, kiedy rozrywały mu szyję i
wgryzały się w jego miękki brzuch. Trzeci zaczął wymachiwać mieczem
i wzywać pomocy. Kiedy wilk szarpnął mu rękę, tamten odmachnął się
nożem i bestia zaskomlała. Inne rzuciły się na wilka i pożarły go,
bo był słaby. Wtedy człowiek zaczął uciekać. Zdążył przebiec kilka
kroków, zanim ogromna czarna bestia rzuciła się na niego i przegryzła
mu kark. Trzasnęło i wilk poczuł w pysku słodki smak ludzkiej krwi.
Później jednak zaskoczył go bliski zapach ognia i ból w boku. Zapalił
się, a inne rozpierzchły się na wszystkie strony, skomląc z bólu i
z przerażenia. Przeskoczyły strumień i zniknęły w lesie tak szybko,
jak zdążyły się pojawić.
Łowczy, zdyszany, wymachiwał zakrzywionym mieczem i rozglądał się
nerwowo, wypatrując większej ilości paskudnych bestii. Jon, paląc
na dłoniach krwawe ognie, ciskał wzrokiem pioruny wściekłości. Sol
trzymała napięty łuk. Udało jej się trafić i zabić jedną z bestii.
Trzej ludzie Korino leżeli rozszarpani na ziemi. Pozostała czwórka,
z przerażeniem w oczach, przyglądała się ciałom martwych towarzyszy.
-Co to... - wykrztusił jeden z nich.
-Wilki. - rzekł cicho Łowczy. -Biegną za nami. Są już tu, na granicy
świata, gdzie nikt wcześniej nie postawił stopy. Śledzą nas, szukają
śladów, biegną za zapachem.
-To nie jest granica świata. - powiedziała Sol. -Klątwa wilków nie
skończy się, póki nie wypełnią się wszystkie moje sny.
-Co?! Skąd wiesz? - zapytał Jonnel, zbliżając się do siostry. -Czemu
wcześniej nic nie mówiłaś?! Oni żyliby nadal!
Gdy ją chwycił, krzyknęła z bólu. Jego dłonie były wciąż gorące od
niedawnego ognia, jaki na nich płonął. Po policzkach popłynęły jej
duże, słone łzy. Uderzyła go w twarz i przewróciła na ziemię. Przydeptała
mu brzuch nogą i wymierzyła strzałę w jego tors... tors własnego brata.
Opamiętała się, gdy Łowczy położył jej rękę na ramieniu. Jon patrzył
osłupiały w twarz płaczącej z bólu siostry i na jej zaczerwienione
ręce. Na policzku czuł siarczyste znamię silnego uderzenia jej dłoni.
-Przepraszam... - wyszeptał.
Solenn otarła łzy.
-Nie będziecie już więcej cierpieć z powodu moich snów. Nic wam już
nie powiem.
Wystrzelona z wściekłości strzała utkwiła w pniu, zza którego właśnie
wyłaniał się dyszący ze zmęczenia Korino. Miał rozdartą nogę i ślady
krwi na ramieniu. Sol odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę ogniska.
Korino przeskoczył strumień i przypadł do leżącego kompana. Zobaczył
jego rozdartą szyję i ślepe spojrzenie. Zaczął krzyczeć i wyrywać
sobie włosy z głowy. Potem wstał i zaczął biec w stronę lasu, ale
Jonnel był szybszy i zastąpił mu drogę.
-Sam nic nie zdziałasz w walce z watahą, a my musimy trzymać się razem.
Pochowaj swoich ludzi godnie, bo zasłużyli na kurhan, za poświęcenie
i odwagę.
Jon dostrzegł łzy w oczach Korino.
-Zbyt długo mnie nie było... - wyszeptał zbój. Wyglądał, jakby zmagał
się z czymś wewnętrznie. Później opuścił wzrok i rzewnie zapłakał.
Solenn zbliżyła się do ogniska i cisnęła weń łuk i strzały. Dopiero
po chwili zorientowała się, co zrobiła, ale było już za późno. Cięciwa
pękła z trzaskiem, a piórka zajęły się ogniem. Łowczy zbliżył się
i dotknął delikatnie jej włosów.
-Kochana... To nie twoja wina, co się stało. Jon szanował tych ludzi...
Byli mu jak bracia... Ale zło, jakie się za nami ciągnie, nie jest twoją
winą. Zranił cię? - zapytał, patrząc z niezadowoleniem na zaczerwienione
ręce, na których pęknięte bąble pokrywały się przezroczystą cieczą.
-Boli... tylko...
Upadła na kolana i schowała twarz w dłoniach.
-Zobaczyłam tę chwilę, zanim to się stało. Widziałam, jak wilki rozszarpują
wasze ciała i gryzą moją szyję... Zobaczyłam ten parów i strumień, gdzie...
gdzie ona powiedziała mi, że musisz zapłacić... Że... Och, ojcze, to wszystko
jest takie trudne...
Znieruchomiał. Właśnie nazwała go ojcem.
-Już wiesz... - przypadł do niej i, nie bacząc na jej rany, przytulił
mocno do siebie.
-Zbliża się koniec... - wyszeptała.
Pocałował ją w czoło i otarł łzy.
-Będziemy widzieć krew i śmierć.
-Csiii... spokojnie. Już dobrze. Jon i ja nie pozwolimy, by coś ci się
stało.
Odepchnęła go i popatrzyła mu w oczy. Potem otworzyła szeroko usta
i rozwarła źrenice.
-To nie ja... nie ja... tylko ty.
Dotknęła jego czoła, a wtedy zobaczył wizję swojego ciała tonącego
w wodnej kipieli. Zadrżał.
-Słyszysz szum wodospadu? - zapytała tajemniczo.
Dotknął jej policzka i zamknął oczy.
-Nie wierzę w te przepowiednie... Nie wierzę w to. Co ona ci zrobiła?!
- krzyknął i potrząsnął nią z całej siły. Solenn nie mogła się opanować.
Wrzasnęła, jakby z bólu. Zobaczył, że dotykał jej wypalonej rany.
Jon miał już tego dość. Natychmiast znalazł się przy Łowczym i jednym
ciosem powalił go na plecy.
-Nie waż się tak mówić do mojej siostry! Nie waż się ranić jej!
Solenn odwróciła się w jego stronę i spojrzała nań ze smutkiem. Jon
ujrzał jej krwawiące ręce i zamarł. Łowczy podniósł się na nogi i
stał tak przez chwilę, patrząc na nich oboje. Solenn przestała krzyczeć...
Co jakiś czas popatrywała w kierunku lasu, czasem rzucając spojrzenie
na ognisko. Nie mogła wydać z siebie żadnego głosu. Jonnel pochylił
się nad jej głową i namoczoną szmatą obmył jej ranę. Krzyknęła krótko,
cicho, urywanie.
-Nie dotykaj mnie... - powiedziała, kiedy zaczął owijać jej bandaż wokół
ręki.
Jonnel otworzył szeroko oczy i usta. Zmrużył powieki, jakby coś go
zagryzło.
-Zostaw ją w spokoju... Rana nie jest bardzo groźna... Zagoi się. Musimy
ją pozostawić z jej myślami. Rano ruszymy w dalszą drogę. Tutaj nie
jesteśmy bezpieczni. - Łowczy udawał, że zimny spokój naprawdę mu
się udzielił. W rzeczywistości drżał wewnętrznie i kotłował się z
bólu. Serce pękało mu za każdym razem, gdy widział na wpół oszalałą
Sol i udręczonego Jonnela. Nawet Korino, kopiąc dół dla swoich braci,
nie opierał się łzom.
-Ustrzeliłem ją nad lasem.
Korino pokazał pęk czarnych piór, które trzymał w dłoni.
-Wronę... - powiedział sam do siebie Łowczy. -Ustrzeliłeś Wronę...
-Czarną Wronę... tak, przyłapałem ją w głębi lasu, na polanie, w świetle
księżyca. Przestraszyła się i wzleciała w górę, ale byłem szybszy.
Trafiłem ją w locie i zobaczyłem, jak pikuje w dół.
-Nie próbowałeś jej szukać? - zagadnął niedowierzający Łowczy.
Coś nie pasowało mu w zdawkowym opisie wielkoluda.
-Usłyszałem wilcze wycia i krzyki, więc pobiegłem ile sił w nogach
z powrotem w kierunku obozu... Po drodze dopadła mnie jedna bestia.
Usiekłem ją, ale zostałem ranny...
Łowczy rzeczywiście dostrzegał rozległe rany na ciele zbója, które
zresztą były już opatrzone. Ale, choć nie miał powodu, aby mu nie
wierzyć, wydawało mu się, jakby Korino mówił inaczej, niż miał w zwyczaju.
Był jakoś dziwnie podniecony... jakby odmieniony przez tajemnicze zdarzenie...
Może chodziło o śmierć jego kompanów...
Łowczy słyszał również wilcze wycie w lesie, ale nie zdawał sobie
sprawy, że bestie mogły być tak blisko obozowiska. Zresztą nie miał
pomysłu, jak sprawdzić, co naprawdę działo się wokół nich. Tamci i
tak poszli po wodę w trójkę, by w razie czego móc obronić się przed
bestiami. To było ledwie parędziesiąt kroków. A jednak wszyscy zginęli...
-Cóż, miejmy nadzieję, że to wszystko nie jest jej sprawką. Ale źle
postąpiłeś, przyjacielu, strzelając do czarownicy. Dotąd nie miała
wyraźnego powodu do zemsty... Teraz to mogło się zmienić.
Korino pokręcił głową, popijając wodę z bukłaka.
-Już nam nie zagraża. Jest martwa. - powiedział.
-Skąd wiesz?
-Skąd masz pióra, skoro nie znalazłeś jej po ustrzeleniu? - zapytał
Jon.
-To proste... - odparł za niego Łowczy. -Gdy ją trafił, kilka mogło
spaść na ziemię.
Jednak Korino milczał, zamyślony, jakby wciąż zastanawiając się nad
odpowiedzią. Dopiero po chwili podniósł głowę i przytaknął Łowczemu.
-Tak. Tak właśnie było. - powiedział.
Ojciec i syn popatrzyli na siebie, marszcząc brwi.
Król Rodrik był tego wieczora naprawdę zmęczony. Poddani jak zwykle
zasypywali go licznymi sprawami, które on, jako władca, musiał rozwiązywać
za nich. Ciągłe rozsądzanie i godzenie, dzielenie i ogłaszanie - wszystko
to doprowadzało go każdego dnia do bólu głowy. Ku wielkiemu zadowoleniu
zobaczył, że jego żona jeszcze nie spała. Ostatnio nie mieli czasu
tylko dla siebie. Tego dnia rzeczywiście skończył ważne sprawy wcześniej
niż zwykle. Szedł cicho korytarzem, nie wywołując zbytniego hałasu.
Zamierzał zrobić jej niespodziankę.
W komnacie paliło się delikatne światło. Kiedy już miał nacisnąć klamkę
drzwi, otworzyły się ze skrzypieniem i ujrzał w nich królową odzianą
w szeleszczącą, zieloną suknię. Nie spostrzegła go, gdyż stał w cieniu
wejścia. Służąca zamknęła za nią drzwi. Nie oglądając się za siebie,
zniknęła szybko niczym zjawa za rogiem korytarza. Król zastanawiał
się, dokąd było jej tak spieszno w tej nocnej porze. Pochodnie pozostawiały
na podłodze wydłużony ślad jej cienia. Podążył za nią, wyciągając
nogi, by ją dogonić. Buciki jego żony stukotały lekko o posadzkę korytarza.
Szła prosto, później skręciła na schody i znalazła się na niższym
poziomie. Choć król dostrzegał cień królowej, kiedy wyłonił się zza
kolejnego rogu korytarza, widział tylko szeleszczącą w mroku suknię.
W końcu ona sama również zniknęła - na granicy wzroku rysowały się
tylko stukoczące miarowo, jasne buciki.
Serce podskoczyło mu do gardła. Pobiegł za widmem jak oszalały, szczypiąc
się co jakiś czas, przerażony przypuszczeniem, że śni na jawie. Kiedy
cień skręcił w lewo, do ukrytych schodków w niewielkiej, zacienionej
niszy, król pozostał za ścianą, wychyliwszy się dopiero, gdy widmo
zniknęło mu z oczu. Usłyszał rozdzielone trzy stuknięcia o masywne,
drewniane drzwi, a później usłyszał, jak drzwi zaskrzypiały. Kiedy
zszedł po schodkach do ukrytego wejścia, zobaczył swoją żonę w objęciach
brata, Galadara.
Całowała się z nim.
On rozpinał jej suknię i masował dłonią jej nagie plecy. Ona unosiła
nogę i gładziła dłońmi jego policzki. Byli w sobie zakochani... nigdy
nie okazywała tyle czułości jemu, choć była jego żoną.
Szarpnął z wściekłością włosy królowej, aż krzyknęła z bólu i przewróciła
się na plecy. Galadar zasłonił się przed ciosem, który uderzył z prawej
strony. Król wymierzył mu drugi i jego brat wylądował z rozkrwawionym
nosem na podłodze. Żona szarpnęła go za nogę, krzycząc z przerażenia,
ale uderzył ją w twarz. Zerwał z niej suknię i szarpnął za włosy po
raz drugi. Miała takie piękne, długie włosy... Poddała się jego silnemu
ramieniu, kiedy ciągnął ją bezwładną po schodach, wyszarpując wspaniały,
długi warkocz. Ocierała się plecami o zimne stopnie, próbując przykryć
nagość pod strzępkami materiału. Płakała i darła się w niebogłosy,
ale on nie słuchał. Kiedy jego brat próbował zastąpić mu drogę, wyjął
miecz i przystawił mu go do szyi. To był nieporęczny, źle wyważony
królewski miecz... Jednak tym mieczem mógł zabić.
-Zejdź mi z drogi, zdrajco... - warknął.
Galadar pałał nienawiścią. Widać to było w jego oczach.
-Nie zrobisz tego... - rzucił.
Król Rodnik zamachnął się mieczem i ciął brata między żebra. Ostrze
utkwiło głęboko w boku brata. Galadar jęknął i zwalił się na posadzkę.
Rodrikowi nie drgnęła powieka.
Wypłoszona ze swoich siedzib służba zapełniła momentalnie wąski korytarzyk.
Płacząc i błagając o litość, królowa łajała się u stóp Rodrika, a
on obracał miecz nad głową swojego brata.
-Precz! - wrzasnął. -Zabrać mi to ścierwo sprzed oczu! Wynocha!
Silni słudzy posłusznie podnieśli jego rannego brata z posadzki i
wynieśli go po schodach.
Gdy byli sami, schwycił jej twarz między wielkie palce swojej silnej
dłoni i zbliżył usta do jej ust.
-Pocałuj mnie, wiedźmo...
Płakała i kuliła się, nie mogąc wykrztusić słowa. Szloch był tak potężny,
że wkrótce zaczęła się nim dławić.
-No dalej, dziwko! Co z ciebie za królowa?!
Uderzył ją w twarz z całej siły. Pochyliła się nad posadzką i wypluła
krew.
-Wybacz... - jęknęła, kaszląc.
-Nigdy... - powiedział.
Wytrzymał tylko chwilę. Nagle pochylił się i wziął ją w ramiona. Całował
jej twarz, łykał jej łzy i sam płakał rzewniej niż ona.
-Dlaczego... dlaczego... dałaś się uwieść... Dlaczego mi to zrobiłaś...
Schwyciła go za poły płaszcza i położyła głowę na jego piersi.
-Mam z nim dziecko. Pierwszy będzie chłopiec, potem dziewczynka... To
przeklęty związek i przeklęte dzieci... One nie będą nigdy twoje...
Ukrył twarz w dłoniach i płakał, co jakiś czas powtarzając słowo "wiedźma".
Ona tylko patrzyła się beznamiętnie w ciemność po drugiej stronie
korytarza. W końcu król podniósł głowę i wziął ją za ręce.
-Galadar... - wycharczał. -Lepiej by było dla niego, żeby zginął...
Próbowała go błagać o litość nad bratem, ale on nie chciał słuchać.
Zostawił ją samą w ciemnym korytarzu, biegnąc co sił w nogach, aby
stoczyć wojnę z własnymi wyrzutami sumienia.
Późnym popołudniem las zmienił się nie do poznania. Z gęstych zarośli
i splątanych gałęzi wydostali się na krawędź ogromnego urwiska, spoza
którego roztaczał się widok na rozległą, zalesioną równinę. Pod nimi
znajdował się wodospad, obok którego, niby rajskie ogrody, widniały
przecudne, zielone polanki. Solenn usiadła zmęczona na skraju przepaści
i wpatrywała się w spadającą wodę. Łowczy przełknął ślinę na odgłos
spływających kaskad, ale uspokoiła go spojrzeniem.
-To nie tutaj... - powiedział.
-To nigdzie. To nie istnieje. - rzekła i uśmiechnęła się. Jon wspiął
się po urwisku, po czym podszedł bliżej i pochylił się nad Solenn.
-Siostrzyczko, wybacz, że byłem dla ciebie niedobrym bratem. - powiedział.
-Nazbierałem dla ciebie kwiatków na polance.
-Śliczne... - powiedziała i ucałowała go w policzek. Korino parsknął
śmiechem.
-Za coś takiego zrzuciłbym go do wodospadu! Nie daj się zbałamucić,
mała!
Łowczy przełknął ślinę i cofnął się od urwiska. Nie było mu do śmiechu.
-Słyszeliście w nocy jakieś wilcze wycie? - zapytała Solenn.
-Nie. - skwitowali wszyscy naraz, nie udając zadowolenia. Ludzie Korino
otrząsnęli się już z tragedii, jakiej doświadczyli. Zupełnie, jakby
to był tylko zły sen. Tylko ich wódz pozostał bardziej zamyślony niż
do tej pory, błądząc po krainach nieodgadnionej myśli i nostalgii.
-Tutaj odpoczniemy. - zarządził Łowczy.
Zrzucono z pleców lekkie pakunki i zaczęto rozglądać się za cieniem
drzew. Łowczy dał Solenn wody i usiadł obok.
-Jak ręce?
-W porządku.
-Z czego się śmiejesz?
-Tak sobie.
Uśmiechnął się sam.
-Powiesz coś więcej?
Jonnel popatrzył na nią wyczekująco z drugiej strony.
-Dzisiaj życie jest dobre. Nic nie śniłam w nocy.
Wyglądało, jakby nie kłamała. Łowczy zauważył jednak, że patrzyła
na niego jakoś dziwnie. Inaczej... wiedział, że odkryła już prawdę.
Nie był tylko pewien skąd. Poza tym, po jej oczach poznał, że niedawno
płakała. Na policzkach osiadały jej wtedy kryształki soli.
Cisza przed burzą. - pomyślał.
-Piękna dziś pogoda. - powiedział na głos i położył się spać.
Stare, żylaste, pazurzaste dłonie dotknęły główki dziecka. W oczach
wiedźmy królowa wyczytała coś, czego spodziewała się od samego początku.
-Jest przeklęta. - rzekła starowinka. -I błogosławiona.
Galadar wiedział, że nie powinien tu być. Jeśli król jeszcze raz zobaczy
ich razem, już nigdy nie postawi stopy w tym zamku. A jednak nalegała,
by z nią pozostał i usłyszał słowa starej wiedźmy. Teraz nie mógł
uwierzyć w to, co usłyszał.
-Mówiłaś, że jej losy są z kimś związane. Ale kiedy rodził się Jonnel,
nie było żadnej przepowiedni... - królowa wydawała się spokojna.
Starucha zdjęła dłoń z głowy Solenn i uśmiechnęła się krzywymi zębami.
-Chłopiec pójdzie za nią, kierowany twoim rozkazem. Nie możesz ich
trzymać tutaj. Dziecko musi iść do klasztoru, aby wszystko zamknęło
się tak, jak powinno.
-Mówisz zagadkami. - zdenerwował się Galadar. -Dość mam zagadek.
-Cisza... - powiedziała królowa.
-Tylko wiedźma zrozumie wiedźmę.
Starucha popatrzyła na kobietę i uśmiechnęła się dziwnie. Królowa
odpowiedziała jej lubieżnym uśmiechem. Galadara przeszły ciarki.
-Jej los... - stara wskazała krzywym paluchem śpiące dziecko. -Będzie
związany z tym, który cię skalał. Oto klątwa... - palec powędrował w
kierunku stojącego w cieniu Galadara. -która ją ocali i zniewoli jednocześnie.
Syn będzie chciał ją zabrać ze sobą, ale on nie pozwoli. On pokocha
to dziecko bardziej niż ciebie...
Królowa zmarszczyła brwi i długo patrzyła za odchodzącą starowinką.
-Tylko tyle masz nam do powiedzenia? Co to w ogóle ma znaczyć? - Galadar
krzyczał za staruchą. Nienawidził tych wszystkich niedomówień.
-Nie rozumiesz i nie zrozumiesz... - powiedziała jego ukochana i uśmiechnęła
się smutno. -Mój czas nadejdzie szybko. Ty pozostaniesz. Widziałam
to we śnie.
-Wieszczysz. Jesteś...
-Jestem wiedźmą. - powiedziała, po czym wskazała na śpiącą Sol. -Tak
jak ona.
Dla Sol
-20 Kwiatcień, 379 rok N.E.
Autor: Jarlaxle
email: bregan@poczta.valkiria.net
|
|
|
|