I STANIE SIĘ KONIEC

 

Arnold Schwarzenneger, nie licząc udziału w kilku raczej przeciętnych komediach, przyzwyczaił nas do roli twardzieli i kina akcji stojącego zazwyczaj, mimo swojej ogólnej prostoty, na dość wysokim poziomie. Muskularny Arnie zyskał sobie wielu fanów, w tym mnie (głównie za sprawą uwielbianego przeze mnie Terminatora II, ale także dzięki Pamięci absolutnej i nieco komediowym Prawdziwym kłamstwom). Co najciekawsze - dla mnie i dla wielu najlepsze filmy wielkoluda z Austrii to nie te, w których grał on niepokonanego bysiora, lecz wręcz przeciwnie - te, w gdzie wcielał się w postacie bliższe przeciętnemu widzowi (w Pamięci Absolutnej Doug, zwykły, przynajmniej na pozór, robol; w Terminatorze mocarny wprawdzie, ale przestarzały i słaby w porównaniu z przeciwnikiem cyborg; w Prawdziwych kłamstwach owszem, agent specjalny, aczkolwiek przede wszystkim zazdrosny mąż i raczej nieudolny ojciec). Wśród jednak wszystkich szeroko rozreklamowanych hitów Arniego jakby cichcem prześlizgnął się przez kina jeden film sygnowany jego nazwiskiem, który wielkiej furory nie zrobił. Tymczasem, według mnie, był jednym z ciekawszych z jego udziałem.

 

I stanie się koniec (tyt. oryginału End of Days), w reżyserii Petera Hyamsa nakręcono w roku 1999, na fali wszelkich wróżb i przepowiedni o końcu świata. Zbytnio to jednak filmowi nie zaszkodziło, ostatecznie historii wykorzystujących motywy końca świata trochę już było i sprzedały się całkiem nieźle. A choć ta opowiedziana w I stanie się koniec nie jest może przesadnie skomplikowana i oryginalna, to jednak za filmem przemawia jego dobre wykonanie.

 

Przede wszystkim brawa należą się niesamowitemu Gabrielowi Byrne, jednemu z moich ulubionych aktorów. Lubię faceta za jego wszechstronność. Sporym zaskoczeniem dla mnie, po jego znakomitej roli księdza Kiernana w Stigmata, było to, że zobaczyłem go w I stanie się koniec w postaci... diabła wcielonego. Sprawdził się jednak doskonale udowadniając, że kontrastowe role wcale mu niestraszne. Grając ziemskie wcielenie Szatana Byrne pokazał prawdziwą klasę, kreując postać mroczną, naprawdę demoniczną, charyzmatyczną i władczą, której niezwykły charakter podkreślał właściwy Byrne'owi nikły, diaboliczny uśmiech. Niesamowitego klimatu tej postaci dodaje już na samym początku filmu fenomenalna scena, gdy w restauracji, nic nie robiąc sobie z otoczenia, Szatan - Byrne chwyta nieznajomą kobietę za pierś i namiętnie całuje ją na oczach jej męża.

 

W zasadzie niewiele napisałem o fabule, ale też niespecjalnie jest o czym pisać. Sama historia jest dość naciągana - ot, rok 1999 uznano za datę zejścia na ziemię Szatana, który w Sylwester pocznie ze zwykłą śmiertelniczką syna, mającego w przyszłości zostać Antychrystem. Dlaczego w 1999? Bo 999 odwrócone daje "666", a tą liczbę nawet największy laik skojarzy z satanizmem. O jedynkę na przedzie daty już się autorzy filmu nie kłopotali. Oczywiście, Kościół nie pozostaje w tyle za planami Szatana i dysponując przepowiednią bliżej nieokreślonego pochodzenia, już w roku 1979, w dniu urodzin przyszłej matki Antychrysta, rozsyła po świecie swoich emisariuszy, którzy mają za zadanie odnaleźć ją i zabić. Cała fabuła filmu koncentruje się później wokół dorosłej już osoby owej śmiertelniczki, nieco dziwnej, nękanej przez niepokojące sny młodej kobiety o imieniu Christine (w tej roli Robin Tunney, bez większych zastrzeżeń), z którą splatają swoje losy nadużywający alkoholu detektyw Jericho (oczywiście Schwarzenegger), ścigający ich wysłannicy Watykanu oraz depczący im wszystkim po piętach Szatan, który musi się ze swoimi ojcowskimi zapędami uwinąć do Sylwestra, a czasu za dużo nie ma. Brzmi prosto? Tak, bo jest prosto.

 

Tym nie mniej film ogląda się przyjemnie, a wiele scen (np. ukrzyżowany na suficie w szpitalu starzec, którego ciało poorano napisami) i jego ogólny klimat naprawdę robi świetne wrażenie. Duża w tym zasługa dobrej gry aktorów z Byrne na czele, wysmakowanego doboru lokacji, nastrojowego oświetlenia, udanych zdjęć oraz niezłych, dość specyficznych efektów specjalnych (vide sen Christine, gdzie Szatan uprawia seks z dwiema kobietami, a ich ciała dowolnie łączą się i stapiają). Potężną dawkę mistycznej atmosfery dodaje też muzyka Johna Debneya, naprawdę dobra i wyraźnie się wyróżniająca (ale jeśli chodzi o soundtrack to jest to zwykła składanka większości hitów z 1999 roku, można na nim znaleźć kawałki m.in. Limp Bizkitt, Eminema, Roba Zombie i Guns'n'Roses). Film ogląda się także przyjemne z tego względu, iż grany przez Schwarzeneggera Jericho nie jest niepokonanym herosem - Conanem, cyborgiem z przyszłości ani nawet tajnym agentem - on jest po prostu gliniarzem ze swoimi słabościami i zwyczajną, dość przykrą, życiową historią. Oczywiście Jericho to kawał twardziela, ale w konfrontacji z Szatanem, który w ludzkiej powłoce skrywa całą swoją potęgę, którego nie imają się kule ani ogień, i tak jest nikim. To właśnie dlatego I stanie się koniec ogląda się przyjemnie, zaś zakończenie nawet nieco widza zaskakuje. Jego plusem, w porównaniu z innymi filmami Schwarzeneggera, jest jego odmienność, odejście od wypracowanego przez aktora schematu, a także położenie znacznego nacisku nie tylko na wartką akcję, ale również na cięższą i gęstszą atmosferę. Jeśli ktoś jeszcze nie oglądał jak najbardziej polecam, mimo niedostatków fabuły, jako dobre, nieskomplikowane kino akcji z niezłym klimatem.

 

W skali pięciostopniowej 4.

 

 

 

Autor: Equinoxe

email: equinoxe@vgry.net