"SOJUSZNICY"

Część XI Opowieści z Doliny

 

 

Wyszliśmy na skarpę, kiedy już zaczynało świtać. Pod spodem, na tundrowej równinie, maszerowały pieszo grupki kobiet i dzieci, odprowadzanych przez zwiadowców i rannych wojowników. Ja także byłem ranny, ale nie mógłbym sobie darować, gdybym miał opuścić teraz pole bitwy.
Musieliśmy odpierać wroga i nękać go atakami, aby nie wznowił pościgu zbyt szybko. Rjekan zgodził się, żebym pozostał z walczącymi. Może liczył, że przypadkiem zginę w boju i wreszcie się mnie pozbędzie... Prawdę mówiąc, miałem w nim wiernego przyjaciela.
Szybkie wypady z lasu zwykle kończyły się rozgromieniem przedniej straży orkijskiej i natychmiastową ucieczką z powrotem za drzewa. Niestety, kiedy podczas nieudanego ataku zginęło trzynastu wojowników z Klanu Niedźwiedzia, a ich wóz został ciężko ranny, uradzono, że należy raczej wyprowadzić orków w pole, a nie walczyć z nimi. Wróg przeważał nas liczebnie przynajmniej kilkakrotnie, a poza tym walczył z jakimś dziwnym zacięciem. Z każdym naszym kolejnym zwycięstwem, zamiast cofać się i uciekać, tym zacieklej stawał do boju, jakby kierowany nieznaną mocą, wydającą przedziwne rozkazy.


-To duży błąd. Orkowie usadowili się w lesie i nie zamierzają stamtąd ruszać, póki nas nie wykurzą. To odpowiedni czas, żeby zaatakować ich raz jeszcze.
Berngard Siwy wyjątkowo palił się do walki.
-Jest ich za dużo. Objęli już prawie cały las. Niedługo pomyślą o jego okrążeniu lub wycięciu, a wtedy będziemy zgubieni. Jeśli damy im jeszcze więcej czasu na zgrupowanie się, niezależnie od tego, ile starć uda nam się wygrać, wyrżną nas w pień...
Wydawało mi się, że Rjekan, po raz pierwszy od dawna, zamierzał zgodzić się z moimi planami. Musieliśmy uciekać, by wywieść orków gdzieś nad rzekę, a później nie pozwolić im przekroczyć jej brzegów. W ten sposób odciągnęlibyśmy ich uwagę od idących na północ uciekinierów z obozu.
-Czemu przytakujesz cudzoziemcom? - Burglir z Klanu Łosia musiał stanąć po stronie zwyczajowego barbarzyńskiego sposobu myślenia. -Zamiast uciekać, winniśmy stawić wrogowi czoła w obronie kobiet i dzieci waszego Klanu!
Wiele pomruków poparło słowa Burglira. Popatrzyłem po zebranych wokoło barbarzyńskich wodzach. Większość z nich straciła podczas tej walki najmocniejszych wojowników, czasem braci, synów i ojców. Każdy wręcz pałał żądzą zemsty na wrogu, który uczynił im taką szkodę. Wiedzieli, że mogli wygrać. Nie pojmowali tylko, jak wiele mogli stracić...
-To nie są tylko bezrozumni orkowie... - zagaiłem. Popatrzyli na mnie, jak na dziecko wtrącające się do spraw dorosłych. Postanowiłem kontynuować, choć nie byłem pewien, czy moja mowa wywoła jakiekolwiek wrażenie. -Mają olbrzymy, Verbeegi, ogry, a może nawet trolle! Nie możemy być pewni, jakie bestie trzyma w swych oddziałach czarnoksiężnik.
Zdążyłem opowiedzieć im o Akarze Kesselu, który zgrupował przeciw nim oddziały. Poznali jego historię na tyle, na ile znana była ona mnie.
-Jeśli plan jego jest dobry, czemu nie mielibyśmy go spróbować? - odezwał się Rjekan, wskazując na mnie. Popatrzył na zebranych, którzy z zamyśleniem pocierali brody.
-Nie boimy się olbrzymów i Verbeegów! Nie boi się ich Burglir z Klanu Łosia!
Znowu ten pomruk, który wskazywał, że Burglir był popierany.
-Jeśli czegoś nie uczynimy, orkowie dopędzą uciekających na równinie. Nie wiadomo też, czy wieśniacy udzielą im schronienia. Czyńmy, zamiast debatować. - ozwał się Berngard Siwy. -Połowa zostanie tutaj, by bronić przejścia w lesie. Druga połowa, którą poprowadzi Rjekan, pokaże się orkom od zachodu i poprowadzi ich w stronę rzeki. Z drugiego brzegu jak najszybciej mają udać się w kierunku Dougan's Hole, by chronić uciekających i przygotować nam miejsce w rybackim mieście.
W duchu przyklasnąłem tej myśli i nowym okiem spojrzałem na wodza Klanu Szarego Wilka. Barbarzyńcy popatrzyli po sobie i jednogłośnie uznali decyzję Berngarda za dobry plan.


Wczesnym popołudniem obóz barbarzyńców z Klanu Szarego Wilka zmienił się nie poznania. Najpierw, rankiem, wokół ognisk rozłożono czarne namioty i wsadzono w ziemię orkijskie bandery. Później, na środku wielkiego placu, który dokładnie i szeroko okopano i wygładzono, Akar Kessel ustawił maleńki podest z lodu, żłobiąc w nim miejsce na niewielki klejnot. Kiedy słońce stało wysoko na niebie, orkowie zobaczyli opadającego z nieba demona o czarnych skrzydłach i czerwonym, krwistym pancerzu. Z jego garbiastych pleców i z potężnych ramion wystawały liczne, długie i ostre kolce. Psi pysk ukazywał niezliczone rzędy podobnych do sopli kłów. Wielopalczasta dłoń trzymała ściśnięty, niewielki lodowy odłamek. Kiedy demon spadł dwoma łapami w śnieg, lądując ciężko i rozbryzgując wokół siebie mokrą breję stopionego śniegu, podszedł do lodowego podestu i odepchnął skulonego z przestrachu czarnoksiężnika. Orkowie w zdumieniu patrzyli, jak ich mistrz płaszczy się przed potężnym balorem. Errtu ułożył Crenshinibona na podeście i odszedł na kilka kroków. Wokół zaczęła zbierać się oślepiając magiczna aura, kłująca w oczy patrzących. Gdzieś na północnym zachodzie zagrały orkijskie rogi, wskazując, że trwa tam bitwa. Kilka olbrzymów wyszło z lasu i rzuciło się na zachód, w kierunku zataczającej krąg rzeki Shaengarne. Errtu nie zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi, wpatrując się w Odłamek stojący na rzeźbionym podeście.
Delikatna, niezauważalna prawie ścianka lodu pokryła podest z odłamkiem. Druga wzniosła się wyżej, przykrywając kamień. Potężny sopel kształtował się jak ząb wystający z podziemi. Szklista powierzchnia mieniła się tysiącami barw - w słonecznym blasku tęczowe kolory przerażały obozowych strażników, którzy chowali się za śnieżnymi zaspami, czasem tylko łypiąc z daleka na przedziwne zdarzenie. Wtem zerwał się wiatr, który wstrząsnął sztandarami i smagnął podmuchem śniegu zebranego z zasp. Bryłki lodu owionęły wznoszący się, lodowy pazur. Errtu patrzył z zaciekawieniem, jak przed jego oczyma formowała się potężna przezroczysta wieża, wznosząca się wyżej i wyżej, z każdą chwilą coraz bardziej przypominająca powiększone odbicie Crenshinibona. Kryshal-Tirith rosła w oczach, wygładzając swoje ściany i rozszerzając się coraz bardziej w różne strony. W końcu lodowe bryły zaczęły pękać w wielu miejscach, w trakcie, gdy ku niebu strzelał coraz to wyższy kieł z lodu. Errtu wiedział, że moc jego pragnienia przerasta nawet możliwości Crenshinibona. Warknąwszy z niezadowolenia, uderzył pięścią w ścianę lodu, a ta pękła i pochłonęła go do środka. Znalazł się w potężnej sali okolonej cieniutką warstwą lodu, przypominającą liczne lustra. Akar Kessel stał obok, wpatrzony z zachwytem w nowe dzieło Odłamka, który kiedyś służył jemu tak, jak teraz demonowi. Errtu dostrzegł Crenshibona na podeście na środku komnaty. Podszedł i spróbował dotknąć skrzącego się teraz swoim własnym blaskiem klejnotu. Jego potężna łapa pokryła się warstwą lodu. Crenshibon zajaśniał jeszcze mocniej i zatrząsł się na podeście.
Errtu wyszczerzył liczne rzędy kłów.
-ON NIE CHCE MI SŁUŻYĆ. CHCE SIĘ WYZWOLIĆ... - warknął, wpatrując się w oślepiająco jasny Odłamek.
Spojrzał na Akara Kessela.
-Dałeś mu, panie, wiele ze swej mocy.
Errtu rozszerzył źrenice bardziej w zdziwieniu, niż w gniewie.
-GDZIE JEST TRON DLA MNIE?!? - ryknął i zamachnął się ogromną łapą, omal nie trafiając Akara Kessela.
Pod ścianą uformowała się potężna bryła lodu, która wkrótce wygładzona została w wielkie siedzisko, odpowiednie dla cielska demona.
-Tutaj siła Odłamka jest o wiele większa, panie. - Akar Kessel zaczął kalkulować, jak bardzo zwiększyły się ich możliwości, od kiedy Errtu zdołał obudzić uśpione moce Crenshinibona.
-ZWOŁAJ WIĘCEJ ORKÓW. TA TWOJA ŻAŁOSNA ARMIA W KAŻDEJ CHWILI MOŻE PRZEGRAĆ Z BARBARZYŃCAMI. POTRZEBA NAM WSZYSTKICH DZIKICH HORD Z GRZBIETU ŚWIATA. - Errtu wydawał rozkazy, siadając na nowym tronie.
-Ale... panie. To wolne bestie. Jak miałyby wysłuchać mojego wołania? Chyba, że... - wskazał palcem na stojący na podeście Odłamek.
-ZABIERZESZ Z SOBĄ JEGO CZĘŚĆ. CZĘŚĆ Z WIEŻY. MOC KRYSHAL-TIRITH PRZYCIĄGNIE ICH DO MNIE, TAK SAMO JAK DO CRENSHINIBONA.
Kessel pozbierał przy wejściu rozsypane kawałki skruszonej ściany wieży. Zasapany ork-zwiadowca stał przed wejściem do Kryshal-Tirith i trząsł się ze strachu.
-Panie... - powiedział. -Mają dwa wojska. Jedno broni się w lesie, a drugie ucieka w stronę rzeki. Posłaliśmy za nimi swoich wojowników, ale dotąd więcej padło po naszej stronie, niż po ich.
-Oni już są przegrani... - powiedział Akar Kessel. -Zbierz dziesiątkę najlepszych orków i znajdź mi jakiegoś ogra. Ruszamy w góry.
-Tak, panie...


Orkowie na drugim brzegu trzymali się z daleka, ale nam kończyły się już strzały. W końcu niemal opróżniliśmy kołczany. Wróciłem do Rjekana z wieścią, że wrogie siły rozbiły się po drugiej stronie i na razie wysyłają zbrojne grupki, aby przedrzeć się do nas.
-Jest nas za mało, aby stawiać im czoła... Uderzymy z nastaniem wieczora.
-To szaleństwo... - zaoponowałem. -Przecież właśnie powiedziałeś, że jest nas zbyt mało!
Ulfagar zbliżył się od tyłu i położył mi rękę na ramieniu.
-Miej więcej szacunku dla swojego wodza. - rzekł cierpko.
Spojrzałem w zdumieniu na Rjekana.
-Plan polega na odwróceniu uwagi wroga. Poczekamy do wieczora, odpierając ich tam, gdzie będą chcieli przekroczyć rzekę. Jeśli się uda, umkniemy w las, zanim zdążą rzucić się w pościg. Wpadniemy tam jak burza i wywołamy chaos w ich obozie, a później poprowadzimy ich w pułapkę. Pod lasem każę wykopać rów z kolcami. Wpadną w niego i pokłują się, a my będziemy już w drodze przez tundrę.
-Kogo chcesz wysłać do natarcia? - zapytałem. -Ci ludzie z pewnością zginą.
-Wystarczy mały atak. Zostało nam jeszcze kilka strzał. Pokażemy się im i zaczniemy wycofywać.
Rjekan, jak każdy barbarzyńca, nie lubił słowa "uciekać".
Ulfagar odebrał rozkazy od wodza i oddalił się, by przekazać je wojownikom. W lesie słychać było odgłosy walki, jaką zapewne prowadził Berngard, desperacko broniąc pozycji na wzgórzu, gdzie wcześniej rozbiliśmy obóz.
-Wykopiecie w lesie wielki dół. - mówił do mnie. -Pale na kolce weźmiecie z wyciętych drzew. Nie mamy teraz dostępu do tych, które leżą w obozie, więc musicie wyrąbać nowe. Zabierajcie się do roboty, zanim nastanie zmierzch. Wtedy uderzymy.
Uśmiechnąłem się, widząc wyraźne zaufanie, jakim mnie obdarzał.
-Jeśli się powiedzie, jutro będziemy sączyć wino przy ogniskach ludzi z Dekapolis, widząc nasze kobiety i dzieci bezpiecznymi.
Upadłem przed nim na kolana i pochyliłem głowę.
-Nie żywię już do was nienawiści za zabicie mego brata. Teraz bowiem wy jesteście mi braćmi i wiem, że i on byłby wam przyjacielem.
-Przykro nam z powodu jego śmierci. Teraz i my jesteśmy innym plemieniem. Rozumiemy, że w czasach zagrożenia musimy utrzymywać pokój z Doliną Lodowego Wichru. Inne plemiona nigdy nie napadały na kupców z karawan. Odtąd my również nie będziemy tak czynić.
Jeśli przetrwacie tę próbę, będziecie mieli okazję się zmienić. - pomyślałem, po czym wstałem, by wykonać rozkazy mego wodza.


Kiedy nad Doliną zawisł wieczorny mrok, rozpaliliśmy ognie nad brzegami rzeki i zbiliśmy zaległy w niej lód. Orkowie atakowali kilkakrotnie, ale odstraszaliśmy ich resztkami strzał i ciskanymi włóczniami. Dwa razy przedarli się przez Shaengarne i musieliśmy stoczyć zażarty bój, spychając ich resztkami sił. Na razie nie wysłali jednak do walki żadnego olbrzyma - prawdopodobnie nie przekroczył by rzeki. Ich obóz zaczął poruszać się, gdy nadeszła ciemność. Orkowie chodzili z pochodniami, grupowali się w oddziały, uzbrajali i zmieniali pozycje. Ich groźne ryki odbijały się echem od pobliskiej ściany lasu. Zamierzali zaatakować nas pierwsi, ale my byliśmy już przygotowani. Kiedy przekroczyliśmy cichcem rzekę, uformowaliśmy się za moją radą w trzy równoległe oddziały. W każdym zostawiliśmy kilku łuczników, którzy zebrali jak najwięcej strzał, pozostałych we wszystkich kołczanach. W ten sposób jak najwięcej ludzi zostawiliśmy do bezpośredniej walki. Orkowie widzieli nasze ogniska po drugiej stronie, ale my pokazaliśmy się im dopiero, gdy wpadliśmy z łoskotem do ich obozu. Powaleni strzałami, włóczniami i toporkami strażnicy nie stawili zbyt udanego oporu. Próbowali się zgrupować i odeprzeć atak, ale zanim większa grupa pojawiła się, by nam przeszkodzić, podpaliliśmy namioty od ich własnych ognisk i wymordowaliśmy mniejsze, rozrzucone bandy, po czym każda z trzech grup wycofała się na ustalone pozycje. Łucznicy wciąż szyli strzałami, aż zabrakło ich w kołczanach. Wtedy wszyscy rzucili się do ostatecznego boju.
Kiedy wycofywaliśmy się z orijskiego obozu, usłyszałem krzyk Ulfagara. Zwiadowca ostrzegał nas przed nadchodzącą zgrają olbrzymów. Tym szybciej rzuciliśmy się do ucieczki, a zdezorientowani w pierwszym momencie orkowie, zdążywszy się już przegrupować, ruszyli za nami w pogoń. Przebiegliśmy obok ognisk po naszej stronie rzeki, biorąc ze sobą kilka pochodni. Pognaliśmy w stronę lasu, pokazując hordzie drogę, przy czym kilka grup biegło w zupełnej ciemności po lewej i prawej stronie, po to tylko, byśmy nie dali się otoczyć. W duchu uznawałem, że Rjekan był rzeczywiście znakomitym dowódcą, jeśli na zebraniach nie zakrzykiwała go banda żądnych krwi brodatych wielkoludów z plemienia.
Biegliśmy na złamanie karku, potykając się o zaspy i tracąc równowagę na wzniesieniach terenu. Orkowie byli daleko za nami, z mozołem przekraczając lodowatą rzekę, ale kilku barbarzyńców już padło pod ostrzałem wrogich bełtów z kusz. Reszta wilków, jakie nam zostały, rzuciła się w tył w momencie, gdy byliśmy już pod lasem, by pomieszać orkijskie szeregi. Olbrzymy idące na przedzie szybko rozprawiły się jednak z odważnymi bestiami. Usłyszałem jęki umierających zwierząt. Żałosne skomlenie dotarło do biegnących obok barbarzyńców, którzy wzywali sprawiedliwości Tempusa i wrzeli z gniewu, musząc uciekać przed wrogiem, zamiast otwarcie stanąć z nim do boju.
Zdyszany, z potężnym bólem w boku, wspiąłem się na mały pagórek, gdzie oczekiwał mnie równie zmęczony Rjekan, otoczony swoimi zwiadowcami. Potężny Nether sapał u jego boku. Wódz nie mógł rozstać się ze swoim wiernym wilkiem.
-Musimy czekać. Niektórzy pozostali poza lasem i będą ich dalej wabić. Mają tarcze od Klanu Niedźwiedzia i Klanu Łosia, dlatego nie narażają się bardzo na ostrzał. - ciężko sapiąc, ledwo mogłem wypowiadać kolejne słowa.
-Kiedy podejdą pod las, każ wystrzelić ostatnie strzały. W kołczanach zostało nam pewnie jeszcze kilka sztuk. - rzekł nowy wódz Klanu Szarego Wilka. -Później niech nasi przeskoczą rów i czekają. Nikt nie może zostać po tamtej stronie.
Miał rację. Szkoda było tracić wojowników. Zastanawiałem się, czy barbarzyńców dało się przeszkolić do dyscyplinarnego boju. Powoli zaczynałem wierzyć w nasze zwycięstwo...


Ciemną nocą Akar Kessel i jego obstawa zatrzymali się na postój na obrzeżach Zachodniej Przełęczy. Choć ta droga w góry była najbardziej odsłonięta, wydawała się najszybsza i najłatwiejsza do pokonania. Nieopodal przebiegał kupiecki szlak, prowadzący do Dziesięciu Miast.
Kessel siedział, wpatrzony w ogień. Dziesięciu orków i ogr zajadało się pieczonym mięsem, rozglądając na wszystkie strony i nasłuchując. Nic nie wskazywało, że tej nocy cokolwiek się wydarzy.
Kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy, myślenie i zamartwianie się znużyło czarnoksiężnika. Ułożył się na posłaniu i zapadł w płytki sen.
Zbudził go przeciągły, mrożący krew w żyłach wrzask jednego z wartowników. Kiedy podniósł głowę, zobaczył ogromne czarne cielsko wielkiego kota, wgryzającego się w szyję jednego z orków. Olbrzymi, półnagi barbarzyńca właśnie rozbijał ogrowi po prawej twarz młotem bojowym. Jakaś ciemna, szczupła i zakapturzona, szybka niczym wiatr sylwetka, co raz to pozbawiała jego niesfornych żołdaków równowagi, wbijając zakrzywione sejmitary prosto w ich serca, tnąc szyje i rozrywając boki. Z tyłu ktoś szył z łuku srebrnymi, płonącymi strzałami. Po prawej krasnolud wbił w plecy zdezorientowanego orka swój potężny topór, po czym klął wniebogłosy, gdyż broń zahaczyła o kręgi potwora i nie dała się wyjąć. Spanikowany Kessel wstał i skupił się do rzucenia zaklęcia. Zakapturzona sylwetka w ciemnym płaszczu zawołała coś i Kessela zwaliła z nóg jakaś potężna siła. Niziołek wymachujący morgenszternem przystawił mu sztylet do twarzy.
-Ani drgnij, dziadarygo... - wysapał.
Gdzieś pomiędzy walczącymi zaczął pojawiać się świetlisty portal, z którego wychodziły powoli zakapturzone postacie. Czarodzieje zaczęli splatać magiczne pociski. Wkrótce wokół pobojowiska unosił się dym i swąd spalonych ciał. Drizzt Do'Urden otarł zakrwawiony sejmitar o ciało jednego z orków i zbliżył się do odzianego na żółto maga, który pochylał się nad Kesselem.
-Nie próbuj zaklęć, czarnoksiężniku. W tej chwili narażony jesteś przynajmniej dziesięciokrotnie na natychmiastową śmierć. Możesz zginąć od sejmitara, topora, młota bojowego, sztyletu, strzały lub czaru...
Kessel zagryzł zęby, poznając zagmatwaną i pełną czupurności mowę znanego sobie czarodzieja Eldeluca. Rozejrzał się po drużynie Drizzta i spojrzał na stojących z tyłu magów. Zauważył, że Catti-Brie, Wulfgar i Regis, a nawet legendarny Bruenor, nosili na sobie znamiona starości, podobnie jak on sam. Eldeluc, mistrz luskańskiej kapituły, wyglądał na takiego samego zrzędliwego starca, jakim był przed laty.
-Co ma do tego wszystkiego Wieża Arkanów? - zapytał ze zdziwieniem Akar Kessel. Próbował wstać, ale jeden z magów stojących za Eldeluciem pokiwał palcem, wskazując, że zaklęcie wisi na jego koniuszku, gotowe do rzucenia.
-Zależy nam na pokoju w Dolinie Lodowego Wichru. - Kessel zauważył uśmiech na twarzy maga.
-Z tego, co wiem, nie tylko na tym. - wtrącił bystry niziołek.
Bruenor skwitował jego słowa warknięciem, po czym splunął.
-Gadaj, gdzie jest Crenshinibon, albo rozwalę ci łeb toporem. Mam dość pertraktowania z magami.
Po tych słowach spojrzał z pogardą na otaczających go czarodziejów z Luskanu. Drizzt Do'Urden w milczeniu wpatrywał się w twarz Akara Kessela, mierząc go spojrzeniem swych lawendowych oczu.
-A więc to Odłamka szukacie? - zapytał czarnoksiężnik.
Zaśmiał się i zakaszlał, po czym wyszczerzył zęby i milczał.
-Dowiedzieliśmy się, że jest w twoim posiadaniu. - Eldeluc nie okazywał zdenerwowania, choć w jego oczach szalały płomienie.
-Pilnuje go teraz o wiele potężniejsza siła, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. - Kessel zawiesił głos.
-Mówisz zagadkami... - odezwał się Drow.
-Wyrażaj się jaśniej. - Wulfgar był najwyraźniej równie niecierpliwy, co warczący krasnolud.
-Mówię o kimś, z kim już mieliście okazję się spotkać. O kimś, kto sprawił wam więcej kłopotu niż Drowy z Pomroku i ja sam.
-Errtu... - wysapał Drow.
Wulfgar schwycił potężny Aegis-Fang i zamierzył się na Kessela. Młot z grzmotem odbił się od magicznej bariery czarnoksiężnika i poszybował wiele metrów dalej, lądując w śniegu. Chwilę później warczący z wściekłości barbarzyńca miał go już w swojej dłoni. Otwarte szeroko, lawendowe oczy Drowa wskazywały, jak wielkim szokiem było dla niego to, co właśnie usłyszał. Bruenor warczał nie ciszej od Wulfgara, Eldeluc zaś kalkulował coś w swoich myślach. Wtem sięgnął do sakwy Kessela i wyjął z niej lodowy odłamek. Drow przyjrzał się znalezisku i potwierdził przypuszczenia maga.
-To jest część lodowej wieży. Kryshal-Tirith zrodziła się na nowo...
-Nie będziecie mieli więc problemu ze znalezieniem demona.
Śmiech Akara Kessela rozszedł się po okolicy, wywołując jeszcze większą wściekłość u trzęsącego się barbarzyńcy. Ostatnim, co Kessel pamiętał, był spokojny wzrok Drowa, świdrujący go na wylot - jakby rozpamiętujący wydarzenia, które kiedyś złączyły ich obu. Później Eldeluc rzucił dawno już spleciony czar Uśpienie, któremu nawet tak silny czarnoksiężnik, jak Kessel, nie mógł się przeciwstawić.


Kierstaad stanął na drodze barbarzyńskiego pochodu, kiedy uciekinierzy byli ledwie milę od skrzącego się światłami rybackich domostw, wielkiego jeziora Czerwone Wody. Gdy, po pewnym czasie, zaczął zbliżać się w jego kierunku wysłany specjalnie przedstawiciel - syn któregoś wodza lub sam wódz, podszedł kilka kroków i skłonił się nowo przybyłemu.
-Wagund, syn Wagahira, wódz Klanu Rysia. - przedstawił się tamten - postawny brodacz o ciemnych oczach. Kierstaad skłonił się i powiedział mu swoje imię.
-Wiem, panie, że walczyliście nad rzeką Shaengarne z watahą orków i olbrzymów. - rzekł po chwili.
-Zostałem ranny w boju. Musieliśmy się wycofać. Poprowadziłem kobiety i dzieci do Dekapolis, z nadzieją, że uzyskamy od nich pomoc, schronienie i strawę. - Wagund mówił z pewnymi trudnościami. Widać było liczne bandaże, którymi owinięto jego tors i głowę.
-To biedni rybacy. Nie będą w stanie zaspokoić potrzeb tak wielu plemion. Przybywam od Wulfgara i barbarzyńców spod Kopca Kelvina. Otrzymacie schronienie w siedzibie krasnoludów, panie.
-Kopiec Kelvina leży daleko. Nasi bracia giną tu, pod Dekapolis. Nie będziemy przemierzać całej Doliny, by skryć się przed orczym pomiotem. - Wagund wyglądał na zdenerwowanego.
Kierstaad skłonił się wodzowi i uśmiechnął w ciemności.
-Spodziewałem się tego, panie. Jednak wasze kobiety i dzieci dostaną eskortę do siedzib krasnoludów. Król Bruenor tak postanowił.
-Widzę, że nie jesteśmy sami w naszej walce. - skwitował tamten.
-Kapituła magów z Luskanu poprosiła Drizzta Do'Urdena, by wspomógł Dolinę Lodowego Wichru w trudnej godzinie. Gdzie Drizzt, tam i jego przyjaciele, do których także i ja należę. Spieszmy do miasta. Tam burmistrz obiecał ugościć was na tyle, na ile może. Jutro ruszymy dalej, a wojownicy pozostaną, by dochować lojalności swoim braciom. Zapewne ty również będziesz miał okazję jeszcze stanąć w boju.
Kierstaad rozumiał młodość i jej szaleńcze zapały, a przede wszystkim potrzebę, która motywowała barbarzyńcę do lojalności wobec braci.
Wagund odwrócił się do swoich ludzi i nakazał gestem, by wznowić marsz. Położył potężną rękę na ramieniu starego Kierstaada i uśmiechnął się.
-Bądź mi bratem. Dzięki tobie odzyskałem nadzieję w dawnych sojuszników.
-Nie jesteście sami, panie. Niedługo stawimy wspólnie czoła złu, które zagraża Dolinie.


Ciąg dalszy nastąpi...


 

Autor: Jarlaxle

email: bregan@poczta.valkiria.net