|
W PUŁAPCE
***
Powietrze było gęste i suche. Światło które płynęło z małego kaganka,
oświetlało tylko jeden kąt celi. W jej rogu leżała zwinięta w kłębek
postać. Szary płaszcz, który chwilowo używała jako koc, był podziurawiony
i porwany. W oddali słychać było miarowe kroki. Nad światem wstawało
słońce...
***
Amfiteatr był ogromnym budynkiem, zbudowanym z szarej cegły. Wydawał
się jednak jakby i za krótki i za mały jak na to co chciał zapewne
osiągnąć jego architekt. Potężne kolumny przeplatały się z drewnianymi
podporami, marmury łączone były z krzemieniem. Całość sprawiała wrażenie
chaotycznej mozaiki nad którą powiewały proporce a zewsząd było słychać
gwar. Markon tętnił życiem, jak przystało na portowe miasto z ambicjami.
Ludzie kłębili się przed amfiteatrem oczekując na rozpoczęcie się
igrzysk ku czci boga Sana. Nie był on zbyt znaczącym bogiem, ale każda
okazja jest dobra by poprzyglądać się rozlewowi krwi pijąc wino.
Wewnątrz amfiteatru w mrocznym korytarzu szły dwie postacie, obie
miały przy pasie bicze i ubrane były w proste tuniki przewiązane sznurkiem.
Postronny obserwator nie zwróciłby na nie nawet uwagi, gdyby nie rozmowa,
którą głośno toczyli.
-Jak tam nasz ptaszek?- Spytał z uśmiechem pierwszy z mężczyzn.
-Ano dobrze...- Odpowiedział drugi, po chwili dokończył myśl - martwi
mnie tylko czy jest on wart tych czterystu koron, które zapłaciłem
handlarzowi.
-Dzisiaj najpewniej się przekonamy...- Napomknął pierwszy, rozpoczynając
dłuższy wywód -...A zresztą cóż Cię to obchodzi to przecież nie nasze
pieniądze. Znasz dobrze naszą rolę na tej huśtawce, każą batożyć batożymy,
każą chędożyć chędożymy. Tego się trzymajmy a dobrze nam się będzie
wiodło. Pamiętaj me słowa...
Mężczyźni doszli do niewielkich drzwi prowadzących do celi. Odryglowali
drzwi i położyli ręce na batach. W powietrzu można było wyczuć napięcie.
-No ptaszyno choć do nas...- Powiedział ten, który martwił się o pieniądze
-...tylko po dobroci.
Z mroku wynurzył się elf, a raczej strzęp elfa, o włosach koloru kawy
z mlekiem. Więcej nie dało się o nim powiedzieć, gdyż włosy zasłaniały
mu twarz. W tej chwili o tym, że ta postać jest elfem mogły tylko
świadczyć szpiczaste uszy wystające ponad zmierzwioną grzywę. Żylaste
ręce strażników chwyciły go za ramiona i pchnęły na ścianę korytarza.
Głuchy odgłos uderzenia stłumił cichy jęk więźnia. Strażnicy podnieśli
go z ziemi i założyli kajdany na ręce. Ruszyli przed siebie szarpnąwszy
przedtem liną.
Elf bez słowa podążył za strażnikami, wiedli go długimi korytarzami,
które cały czas powoli wznosiły się ku górze. Na końcu kolejnego z
nich postać ujrzała porażającą jasność. Było to światło słoneczne
które widział po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Najpierw się wzdrygnął
lecz później powoli podążył za strażnikami, doprowadzili go do placu
gdzie w swoim kramie uwijał się balwierz. Wydzielili mu kilka monet
i wskazali na elfa, mężczyzna uwijając się jak pszczoła skracał włosy
elfa aż pozostał z nich tylko schludny warkocz opadający na plecy.
Teraz można było zauważyć niebieskie oczy postaci i ostre rysy, spojrzenie
wydawało się być nieobecne.
Zadowolenie z efektu strażnicy prowadzili teraz mężczyznę do zbrojowni.
Przyodziali go w skórzaną zbroję i dali mu nowy purpurowy płaszcz,
długi miecz i tarczę zatrzymali jeszcze przy sobie. Doprowadzili go
do dużej drewnianej bramy, za nią można było usłyszeć stłumioną wrzawę
ogromnego tłumu. Pośród skrzypienia i zgrzytu, drzwi zaczęły się powoli
otwierać...
***
Pierwszy cios minął głowę elfa o kilka centymetrów, drugie uderzenie
czarnoskórego gladiatora było już bardziej precyzyjne. Zimne ostrze
jego miecza zagłębiło się w udzie jego przeciwnika. Wydając z siebie
okrzyk triumfu człowiek zaczął powoli okrążać rannego. Tłum wiwatował
na jego cześć, murzyn czuł w sobie tę moc jaką daje tysiące gardeł
wykrzykujących imię swojego bohatera. Czuł jednocześnie, że pozostała
mu tylko jedna rzecz do zrobienia. Ociągając się zbliżył się do elfa,
robił to powoli. Rozkoszował się tą chwilą. Uniósł swój miecz nad
głowę.
W tym momencie czas zwolnił swój bieg. Elf poderwał się na nogi i
wyskoczył w kierunku gladiatora, miecz trzymał nisko i powoli przysunął
go do gladiatora. Ostrze minęło tarczę mężczyzny, elf uniósł teraz
swój oręż w górę tak że wbił się w szyję przeciwnika niemalże ją przebijając
na wylot. Posoka zaczęła tryskać z tętnic znajdujących się poniżej
głowy i wkrótce piasek areny zabarwił się na szkarłatny kolor. Wrzawa
w amfiteatrze zamilkła a czas powrócił do normalnego biegu. Elf z
całej siły rzucił swój miecz od siebie. Po czym usiadł na ziemi i
spuścił głowę.
-Chyba jednak inwestycja się zwróci...- Powiedział jeden z strażników
ocierając nos w rękaw.
-Jeśli nie to zawsze mogą ci rozkazać go wychędożyć...- odpowiedział
mu drugi wzbudzając powszechną wesołość otoczenia.
-No to chodźmy po niego...- Powiedział ten pierwszy nieco speszonym
głosem...
***
Dwór hrabiego Spana był otoczony gęstym żywopłotem. Sam budynek był
jednopiętrowy i rozciągał się na przestrzeni stu metrów. Jego bure
ściany stanowiły kontrast dla różnobarwnego ogrodu. Było wciąż ciepło,
choć letnie przesilenie minęło już dawno. Nie zauważając tego kwiaty
rozpościerały swe kielichy by cieszyć domowników zapachem i swym pięknem.
Spokój tego miejsca zburzył posłaniec wjeżdżający na czarnym koniu
przez frontową bramę.
Żwir gęstymi strumieniami ulatywał spod kopyt ogiera, gdy zbliżył
się od do dworu. Posłaniec w biegu zeskoczył z konia i podszedł do
wychodzącego mu naprzeciw służącego.
-Gdzie jest hrabia?- Spytał nim jego stopy dotknęły żwirowej drogi.
-Na przechadzce w ogrodzie, Samuelu. - Odpowiedział sługa. Nie czekając
na nic więcej posłaniec ruszył pomiędzy klomby i rabatki, poszukując
swego pana. Znalazł go po chwili, hrabia nachylał się nad niewielkim
krzewem, obficie obsypanym złocistym kwieciem. Ubrany był w prostą,
błękitną tunikę przewiązaną w pasie złotą wstęgą. Jego siwe już włosy,
zasłaniały teraz jego oczy koloru stalowo-szarego. Twarz jego poznaczona
była oznakami starości. Na widok nadchodzącego człowieka jego twarz
przybrały przyjemny wyraz, zdawał się być niegroźnym staruszkiem,
kimś kto zawsze szuka czegoś i nie jest wstanie sobie przypomnieć
gdzie tą rzecz odłożył -Witaj Samuelu...- Powiedział wypuszczając
z ręki delikatny kwiat.
-Panie...- Powiedział mężczyzna, nieznacznie spuszczając głowę.
-I jak się sprawy mają?- Zapytał hrabia, wodząc ręką po powierzchni
krzewu.
-Zdaje się, że odnaleźliśmy tego którego od tak dawna szukamy...-
Powiedział posłaniec nie podnosząc głowy.
-Ach tak...- Mruknął Span.
-Jest w Markonie, jest gladiatorem- pośpiesznie powiedział sługa.
-Zaprawdę toż to awans dla niego. Gladiator...- Powiedział do siebie
hrabia, po czym dodał -Teraz idź i wykup go z niewoli, potem przyprowadź
go do mnie. No idź już...
Posłaniec bez słowa oddalił się, odnalazł swojego konia i po chwili
można było usłyszeć rżenie i miarowy stukot. Po kilku sekundach wszystko
ucichło.
-A więc jesteś w Markonie.- Pomyślał hrabia -Ścigałem cię przez pół
świata, by wydrzeć ci tajemnicę, zabawiłem się z twoją ukochaną a
ty byłeś tak blisko mnie? Świat potrafi być zabawny, gdy wszystko
się spełni imperator będzie mi wdzięczny...
***
Ryk, arena, piasek, krew. Raz po raz ten sam rytuał, te same gesty
słowa. Uczucie bólu i łagodząca je nienawiść. Glarid leżał pod ścianą
dygocząc, znów ten sam sen. Pot wypływał na jego czoło, świeża rana
na ramieniu promieniowała bólem. Wyprostował przed siebie ramie i
spróbował na próbę zgiąć palce, tym razem mu się udało. Niewolnik
z którym walczył poprzedniego dnia, zaskoczył go rzucając ukryty w
połach płaszcza sztylet w jego kierunku. Gdyby nie piekielny refleks
i szybkie uderzenie w lecące ostrze, sztylet ten utkwił by mu głęboko
w trzewiach. Elf powoli przysunął się do niewielkiego drewnianego
taboretu i podniósł z niego kubek, wypełniony wodą o słodkim zapachu.
Zaczął się już przyzwyczajać do swojej celi, nawet ją polubił. Nie
czuł się jej właścicielem, ale i nie czuł się w niej niewolnikiem.
Zamek drzwi skrzypiał głośno gdy stojący za nim strażnik mocował się
z kluczem.
-Masz gościa, elfie...- Powiedział uchylając drzwi, po czym dodał
do niewidocznej jeszcze osoby -...Masz pan dziesięć minut, medyk kazał
mu wypoczywać...
-Dobrze...- Powiedział człowiek, wchodząc do celi. Był ubrany w czarny
płaszcz i skórzany kaftan, za pasem zatknięty miał nóż. W słabym świetle
celi nie można było dostrzec twarzy, ostrogi przy butach zadzwoniły
gdy podszedł bliżej elfa i usiadł na taborecie.
-Prawie wcale się nie zmieniłeś...- Powiedział.
-Kim jesteś?- Spytał siedzący na podłodze Glarid.
-Nie poznajesz mnie?- Powiedział człowiek - Znamy się przecież bardzo
dobrze... To ja Samuel...
-Kto?- Powiedział gladiator.
-Znamy się przecież aż nadto dobrze, nie rób ze mnie idioty...- Powiedział
Samuel, nerwowo drapiąc głowę.
-Naprawdę nie wiem o co ci chodzi.- Powiedział elf, próbując wzruszyć
ramionami na co nie pozwalały mu bandaże.
-Ty naprawdę nic nie wiesz?- Powiedział wyraźnie zdziwiony człowiek,
po chwili zaczął energicznie szukać czegoś w połach płaszcza.
-O co chodzi?- Spytał Glarid wyczuwając gęstniejącą wokół atmosferę.
Człowiek spojrzał na Glarida, wstał i podszedł do drzwi. Poprawił
klamrę pasa, starannie naciągnął kaptur na głowie, po czym powiedział:
-Jeszcze się zobaczymy mości panie elfie. Strażnik! Otwórz z łaski
swojej te drzwi...
Szerokie drzwi celi otworzyły się i szybko zamknęły, gdy człowiek
wyszedł.
Elf siedział znowu samotnie w celi. Było mu lżej, czuł się zadowolony
z tego że ten człowiek opuścił jego dom. W jego pamięci coś drgnęło,
kolejne małe kamyczki osuwały się z góry zapomnienia, ale było to
wciąż zbyt mało by spowodować lawinę. Przed jego oczami znów pojawiły
się obrazy: ciemność, cela, ogień i ból. Wszystko zlewało się w jedno
uczucie, które znów wypełniało jego serce - nienawiść. Nie wiedział
czemu cisnął kubek o ścianę, wylewając resztę jego zawartości, nie
wiedział też czemu wszystko to przydarza się jemu. Zwinął się w kłębek
i szukał zapomnienia w krainie snu.
***
Tydzień później, do Markonu przybył niewielki orszak, który normalnie
przeszedłby niezauważony gdyby nie znaczna osoba w nim się znajdująca.
Był to powszechnie znany bohater trzeciej wojny krasnoludzkiej, pod
jego wodzą wojska ludzkiego imperium Thalar pokonały doborowy regiment
krasnoludzkich toporników, umożliwiając szarżę pancernej jazdy na
orszak Garada z Gór Śnieżnych. Uderzenie to rozbiło jedność koalicji
krasnoludzkiej i pozwoliło na zdobycie znacznych posiadłości na północ
od granic ludzkiego dominium.
Dziś Span nie przybywał do miasta by odbierać hołdy, przybył tu we
własnym interesie. Zamierzał wykupić sławnego gladiatora, z pochodzenia
elfa, który sam nazywał siebie Glaridem. Okoliczna dzieciarnia otoczyła
bohatera ciasnym wianuszkiem i prosiła co chwile o opowieść o przeszłości.
On bezpardonowo rozepchnął je na boki i spokojnym pewnym krokiem ruszył
w kierunku amfiteatru, który górował nad miastem. Górował nad otoczeniem.
Zdawał się być wspomnieniem tego czym była ludzka rasa zanim skarlała
i utraciła ukrytą w sobie moc. W duchu myślał:
-Czy to co napisał mi Samuel to prawda? Jeśli tak to czy mnie rozpozna?
Jakie to będzie miało skutki? Dlaczego?
Swoje zmieszanie ukrył pod maską dumy i pewności siebie. Kroczył przed
siebie pewnym krokiem, mijał kramy kupców i żebraków siedzących na
brukowanej ulicy. Zbliżył się już do wejścia amfiteatru gdzie czekał
na niego Samuel, ten podszedł do niego ze spuszczoną głową i rzekł:
-Dobrze że jesteś panie, załatwiłem już wszystko z nadzorcą niewolników.
Potrzebne są tylko twoje pieniądze. On nie będzie jednak tani, przez
ten krótki okres czasu jaki tu spędził stał się całkiem sławny, niektórzy
upatrują w nim następcy Zaruna z Hisovis, największego bydlaka jaki
walczył na tej arenie.
-Dobrze wiesz, że pieniądze w tej sprawie nie grają żadnej roli, w
razie czego mogę skorzystać nawet ze skarbca miłościwie nam panującego
Arantha, imperatora Thalar.- Powiedział Span, do swego sługi nawet
się przy nim nie zatrzymując, Samuel szybko podążył za swym panem
w głąb budynku.
Zarządca niewolników był starym człowiekiem, o twarzy pokrytej pajęczyną
blizn. W swoim życiu stoczył setki walk, wpierw jako gladiator, później
już jako ich trener. Znając wartość elfa, którego trzymał w podziemiach,
nie dziwił się gdy przychodzili do niego rozmaici ludzie chcący go
wykupić. Jako człowiek prosty, zarządca, wolał otrzymywać proste polecenia
i rozkazy, teraz jednak tak nie było. Nie rozumiał czemu akurat teraz
jego pan zgodził się odsprzedać gladiatora, choć nieraz wcześniej
odmawiał bardziej hojnym propozycją. Rozmowa z dwójką ludzi nie wyjaśniła
jego pytań.
-Ile żąda twój pan za tego niewolnika?- Spytał Samuel, zarządca spojrzał
na niego i powiedział:
-Mój pan chce dziesięć tysięcy imperialnych koron...- Człowiek spodziewał
się że ta suma przerazi petentów, ci jednak nie zdradzili po sobie
żadnych emocji. Według jego wiedzy suma ta wystarczyłaby do zakupy
średniej wielkości zamku razem z przyległościami.
-Dobrze...- Powiedział Span, stojąc za plecami Samuela, po chwili
dodał -...pieniądze odbierzesz u władz miejskich, tu masz odpowiedni
list. Gladiatora zaś odprowadź do mojego orszaku.
Zarządca stał i nie wiedział co ma o tym myśleć, po chwili ruszył
się i wyjął list z dłoni mężczyzny. Był na nim imperialny podpis,
wszystko legalne. Po chwili powiedział:
-Niech i tak będzie panie, mam nadzieje że nie zawiedziesz się na
swym nowym nabytku...-
Po chwili wstał i wyszedł zostawiając dwóch mężczyzn w sali, zaczął
powoli iść w głąb amfiteatru...
***
Span stał przy swoim koniu i sprawdzał zapięcia juków, elfa przyprowadzili
przed kilkoma minutami. Siedział na wozie, nie za bardzo zdając sobie
sprawę z tego co się wokół niego dzieje, jego wzrok błądził niewidzialnymi
ścieżkami gdzieś bardzo daleko, w innym czasie i w innym miejscu.
Hrabia znał go jako kogoś innego, silną istotę która dowodziła wojskiem
z wprawą i okrucieństwem. Teraz siedział przed nim jako niewolnik,
choć na pewno nie zwyczajny niewolnik, coś się w nim iskrzyło, płomyczek
tego kim był kiedyś, nie wiedział jednak czy od tego płomyczka znowu
zajmie się ogniem i rozpęta burzę.
Baron nie odezwał się do Glarida nawet słowem, wydał dyspozycję swoim
sługom i kazał im wyruszyć z tego miasta, był czujny jak łowca który
zagonił swoją zwierzynę w ślepy zaułek, wciąż jednak widząc pazury
swej ofiary. Koła wozu miarowo stukały o nierówny bruk.
Tydzień później dotarli do domostwa hrabiego, mogli dotrzeć tam o
wiele szybciej ale czasy były teraz niespokojne a ostrożność w cenie.
Ludzie szeptali między sobą o wielkim niepokoju na północy, o bandach
milczących najeźdźców regularnie urządzających wypady na przygraniczne
posterunki. Nie były to krasnoludy, choć to z ich stron nadjeżdżali
napastnicy. Coraz więcej uchodźców nadjeżdżało z niespokojnej północy,
coraz więcej domostw ryglowało swe drzwi w nocy i coraz więcej niewyjaśnionych
zdarzeń działo się w szerokim świecie.
Dom hrabiego był jednak senny i spokojny, Glarid ciągle nie mógł zrozumieć
co właściwie w nim robi. Dano mu dużą swobodę i mógł w spokoju cieszyć
się ogrodem. Nie było mu jednak przeznaczone żyć tam spokojnie, hrabia
wezwał go do swojej biblioteczki i gdy ten wszedł rzekł:
-Witaj mój przyjacielu, rad jestem żeś wydobrzał po gladiatorskim
wikcie. Pewnie jesteś ciekaw co ciebie do mnie sprowadza? Zanim ci
na to pytanie odpowiem podejdź tu i spójrz na tą mapę i powiedz mi
co widzisz...
-Zielone Góry i równinę Epeth- odczytał Glarid z mapy.
-Ha, nie wcale tego nie widzisz choć samemu o tym nie wiesz, spójrz
raz jeszcze i powiedz mi co widzisz na tej mapie?
-Przecież już ci odpowiedziałem, panie...
-Panie! Nie tak mnie nazywałeś gdyśmy się poznali, a wiedz że poznaliśmy
się dawno temu. Teraz powiem ci co widzisz, tak możesz zauważyć tu
łańcuch Gór Zielonych i wspomnianą równinę Epeth, lecz jeśli przyjrzysz
się dokładnie to nie sposób nie zauważyć że na tej mapie jest ogromna
pustka nikt wszakże nie spenetrował Gór Zielonych, przynajmniej nikt
z ludzi...
-Nie rozumiem...
-Bardzo dobrze to rozumiem bo i ja tego z początku nie rozumiałem,
słyszałeś kiedyś o dworze Almartha...
-Nie...- Powiedział Glarid, dotykając wskazującym palcem mapy.
-Znowu zła odpowiedź słyszałeś o nim, ba byłeś jednym z domowników
w tym dworze, umiłowanym sługą króla elfów, przyjacielu...
-Nie... Nie pamiętam nic ponad amfiteatr i twarze gladiatorów z którymi
walczyłem...
-Bo wszystko inne starannie ukryłeś w swej pamięci, może chciałeś
zapomnieć? Ja ci na to pytanie nie odpowiem bo jego odpowiedź należy
tylko do ciebie i tylko ty sam możesz jej szukać.- Powiedziawszy to
hrabia obszedł biurko i wygodnie rozparł się na fotelu, omiatał teraz
elfa przenikliwym wzrokiem ten przemówił:
-Nawet jeżeli to co mówisz jest prawdą, po cóż ja ci jestem. Naprawdę
nie rozumiem o co ci chodzi, wszakże jeżeli swą wiedzę ukryłem w niepamięci
to miałem jakiś powód, po co rozgrzebywać ranny które są zabliźnione?
-Bo istnieje taka potrzeba, czasy są niespokojne nadciąga nowa wichura
dziejowa i jeżeli trzy plemienia się nie zjednoczą to nie będzie już
nadziei dla naszych potomków, ty jeden możesz odnaleźć drogę do dworu
najwyższego króla elfów i wręczyć mu prośbę ludzi jego młodszych braci.
-Jak mam to zrobić, skoro nie znam drogi?
-To zależy tylko od ciebie, ja dam ci list od ludzkiego imperatora
ty zaś wyruszysz w podróż i gdy staniesz na równinie Epeth, będziesz
wiedział czy będziesz wstanie spełnić swoją rolę.
-A co ty z tego będziesz miał?- Spytał Glarid, po reakcji hrabiego
widać było że pytanie nie był przygotowany na takie pytanie, zmrużył
oczy po czym powiedział:
-Nie będę miał nic więcej ponad radość z tego że nasze plemienia przetrwają,
minęły wieki odkąd ludzie przybyli do tej krainy, walczyli z wszystkimi
o wszystko i dzisiaj nawet słychać echa tej walki, nie ugniemy się
jednak. Wyruszysz?
-Zrobię to ale dla siebie, nie dla ludzi czy przetrwania. Zrobię to
dla siebie i może w ten sposób uleczę rany które powinny się zabliźnić
nie pozostawiając po sobie śladu.
-Niech więc tak będzie, tu masz sakiewkę i bilet na statek który płynie
rzeką Sar, aż do wschodnich krańców równiny Epeth. Aha tutaj masz
zaś list od naszego władcy, śpiesz się wiele zależy od ciebie...
Glarid oddalił się bez słowa, hrabia zaś długo siedział w swojej bibliotece
i rozmyślał o przyszłości a tajemniczy uśmiech nie znikał z jego twarzy,
w końcu pochwycił pióro i zaczął pisać list...
***
Dziób statku rozrywał wodę rzeki, była ona zamulona i raczej niezbyt
czysta. Co jakiś czas z wody wystawały przewrócone korzenie drzew,
stanowiły one odmianę w pustym krajobrazie równiny Epeth. Wszędzie
wokół ziemia była pokryta morzem traw, falujących powoli na wietrze,
skrywały one niewielkie jary i kręte potoki spływające do rzeki.
Glarid nie całkiem przyzwyczaił się do swojego nowego stroju, wygodny
płaszcz podróżny znacznie różnił się od strojów jakie przywykł nosić
jako gladiator. Nie była to jednak przykra odmiana, płaszcz był o
wiele bardziej praktyczny i łatwiej było w nim ukryć to co nie miało
się ukazać oczom ciekawskich. Krótki miecz ukryty w skórzanej pochwie,
był jedynym elementem jego wyglądu, który mógłby wzbudzić zaciekawienie
gdyby nie to że przeciętny podróżny przemierzający tą krainę nosił
na sobie dość ekwipunku by założyć dobrze prosperującą osadę. Znudziwszy
się wszechogarniającą zielenią, elf zszedł pod pokład. Swoje kroki
skierował do wspólnej sali pasażerów.
Była ona pełna dymu, snującego tu swe własne tajemnice. Nie było w
niej wielu ludzi, tak samo jak i też elfów. Mało kto szukał tu o tak
wczesnej porze towarzystwa, Glarid czuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił
się powoli i usiadł z brzegu najbliższej ławy, w rogu sali zauważył
podróżnego który bawił się małym połyskującym przedmiotem, zwisającym
na krótkim srebrzystym łańcuszku. Z powodu dymu nie można było ocenić
rasy mężczyzny, ale Glaridowi wydawało się że jest to prawie na pewno
elf. Myślał o tym gdy poczuł na swym ramieniu dłoń. Głos zza jego
pleców powiedział:
-To miejsce jest zajęte...
-Dobrze mogę się przesunąć...- Powiedział Glarid wstając, ręka na
jego ramieniu zmusiła go do powrotu do poprzedniej pozycji, silna
woń alkoholu wypełniała powietrze. Elf usłyszał:
-Teraz moje ulubione miejsce zostało splugawione przez elfickiego
śmiecia... Nie lubię takich jak ty, moja pięść też nie...- Mężczyzna
o aparycji szympansa ciągnąłby dalej swój wywód gdyby elficki śmieć
nie uderzył go łokciem między nogi. Mężczyzna wybałuszył swoje oczy
i z łoskotem zwalił się na podłogę, niewyraźne przekleństwa dobiegały
z jego ust. Elf stał teraz nad nim, wyciągane z pochwy ostrze wydało
z siebie przenikliwy jęk. Lśniąca klinga zadrżała w powietrzu gotowa
do ciosu.
Nagle na ramieniu Glarida spoczęła ręka, usłyszał za sobą głos:
-Naprawdę nie warto, choć lepiej ze mną.- Mężczyzna za nim był elfem
którego widział wcześniej w sali. Drżącą ręką wprowadził ostrze do
skórzanej pochwy i powoli ruszył za nim. Gdy tylko przysiedli w najmniej
oświetlonym kącie sali mężczyzna przemówił:
-Nigdy wcześniej nie widziałem by ktoś był tak szybki...-
-Nie zwykłem rozmawiać gdy nie znam choć imienia rozmówcy...- Powiedział
Glarid.
-Przepraszam, gdzie moje maniery? Nazywam się Uldor, a jak mam zwać
ciebie?
-Glarid...
-Rad jestem. Jak już mówiłem pierwszy raz widzę kogoś tak szybkiego.
Widzisz w dzisiejszych czasach ciężko podróżować samotnym elfom. Rozbójnicy,
łowcy niewolników i zwykły motłoch żądny mocnych wrażeń. To już nie
to samo co czasy gdy istniał Epethlan - Zielony Gród. Gdy elfy rządziły
tym miejscem w zgodzie z krasnoludami.
-Nie bardzo rozumiem do czego zmierzasz...
-Może właśnie o to chodzi, trudno jest rozmawiać z istotami których
jedyną przyjemnością jest picie alkoholu, potrzebuje kompana.
-Zapukałeś do niewłaściwych drzwi, bo ja nie szukam towarzystwa.
-Jak na mój gust jest ci on bardziej potrzebny niż ci się wydaję.
Może nie po to żeby bronić ciebie przed innymi ale po to by innych
bronić przed tobą.
-Tak myślisz? Któż więc obroni ciebie przede mną jeżeli będę miał
złą chwilę?
-Może nikt? Może ktoś kogo nie przewidzisz w swoich planach na przyszłość,
może nawet mnie zabijesz, któż wie jakie są wyroki Jedynego?- Mówiąc
to Uldor pochylił się lekko do przodu, przez co zza jego kaftana wypadł
mały czarny kamień osadzony w srebrze, wisiał teraz na srebrnym łańcuszku
kilka centymetrów od stołu. Glarid patrzył na niego jak zahipnotyzowany,
nie spuszczając z niego wzroku powiedział:
-Nikt nie zna pewnych odpowiedzi. Co to jest?
-Pamiątka mego rodu, bardzo stary klejnot stworzony przez mojego pradziada,
jeszcze za czasów Epethlan.
-Mogę go obejrzeć?- Spytał Glarid wyciągając dłoń.
-Oczywiście...- Powiedział Uldor podając kamień w rękę elfa, choć
czynił to bez przyjemności z wyraźnym ociąganiem. Kamień wewnątrz
srebrnego naszyjnika był niemal idealnie gładki, nie odbijało w nim
się żadne światło, nagle ręka elfa zaczęła drżeć
Łąka była zielona i porośnięta żółtym kwieciem. Eleonor, bo tak nazywały
się kwiatki, wydzielały cudowną woń. Glarid siedział na ziemi i rozglądał
się z niedowierzaniem, to miejsce coś mu przypominało, coś co mogło
istnieć dawno temu. Wstał powoli i zaczął rozglądać się intensywnie
wokół. Łąka znajdowała się na niewysokim wzgórzu, wzgórze otoczone
było z wszystkich stron litą ścianą jedyną drogą wyjścia była niewielka
szczelina. Elf powoli ruszył w jej kierunku, po chwili potknął się
i zaczął staczać ze zbocza coraz szybciej i szybciej.
-Glarid! Glarid!- Krzyk rozbrzmiał tuż obok głowy elfa, otworzył oczy
i spojrzał w górę, nad nim stał Uldor i z zatroskaniem wpatrywał się
w jego twarz. Podłoga pod ławą nie była zbyt czysta więc Glarid powoli
podniósł się z niej, jego pięść szczelnie zaciskała się na czarnym
kamieniu. Powoli wyciągnął ją przed siebie i podał go Uldorowi, ten
powoli powiedział:
-Wystraszyłeś mnie. Twoja twarz miała taki dziwny wyraz...
-Co się stało?
-Gdy chwyciłeś kamień, twoja twarz posiniała wydawało się jakbyś czynił
jakiś wielki wysiłek. Potem powoli osunąłeś się na ziemię a ja nie
mogłem cię ocucić.
-Zaprowadź mnie proszę do mojej kajuty.- Powiedział drżącym głosem.
-Dobrze chodź...- Uldor powoli wstał ze swojego miejsca i podał ramię
Glaridowi. Ten przyjął je jakby chwilę się zastanawiając, po chwili
jego palce zacisnęły się na rękawie elfa. Oboje ruszyli przed siebie
starannie omijając towarzyszy człowieka, którego spotkali wcześniej...
***
Sala tronowa imperium skryta była w mroku, choć była wysoka a jej
duże okna wychodziły na południe, teraz wydawała się zaledwie niską
komórką. Okna były zasłonięte masywnymi kotarami, niegdyś biały tron
teraz wydawał się tylko cieniem tego czym niegdyś był. Na tronie siedziała
postać skryta w obszernej czarnej szacie, wystające z rękawa ręce
miały smukłe palce, przyozdobione pierścieniami. Nagle mrok zmącił
ruch przy drzwiach, cisza została przerwana przez skrzypienie drzwi
do sali wszedł człowiek.
-Witam hrabio...- Powiedziała postać, jej głos wydawał się słodki,
lecz brzmiały w nim różne tony które z rzadka do siebie pasowały.
-Panie. - Powiedział hrabia Span klękając.
-Co z naszą operacją?
-Wszystko dobrze Glarid płynie już na statku zmierzającym ku równinie
Epeth... w zasadzie... w zasadzie to nasz sukces.
-Jaki sukces! - Zagrzmiał głos imperatora, słodycz gdzieś znikła,
pojawił się strach.
-Ależ panie... Ja, przecież ja wszystko zrobiłem...
-Nie dość! Teraz wynoś się stąd i zostaw mnie samego... - Głos był
tak potężny, że Span nie mógł się przeciwstawić bez słowa ruszył w
kierunku drzwi, nie obejrzał się za siebie. Nie wykonał nawet zgodnego
z etykietą ukłonu. Imperator tymczasem wstał i podszedł do jednego
ze stołów pod ścianą, jakby z obrzydzeniem zapalił jedną świecę i
zaczął przeglądać mapy. Po chwili ustawił na jednej z nich kilka figurek.
Słodki śmiech wypełnił salę...
***
Statek przybliżył się do brzegu, nie podpłynął jednak do niego bardzo.
Zdradliwe wody rzeki Sar mogły kryć w sobie wiele niespodzianek. Jedyni
pasażerowie którzy wysiadali teraz na ląd znajdowali się teraz małej
szalupie miarowo płynącej w kierunku lądu, dwa elfy. Łódka dobiła
do brzegu, pasażerowie sprawdzili czy mają cały swój ekwipunek i powoli
ruszyli. Statek czekał tylko na powrót szalupy, potem ruszył dalej
z biegiem rzeki.
-Gdzie teraz?- Spytał Uldor.
-Musimy kierować się do Epethlan, tylko tam możemy znaleźć drogę do
ukrytego królestwa.- Powiedział Glarid poprawiając ułożenie plecaka.
Krajobraz był tu monotonny, bezkresne morze traw z rzadka przecinały
niewielkie jary. Przy bliższym poznaniu nawet ten ląd okazywał się
posiadać swoje tajemnice, w trawie żyły niewielkie zwierzęta. Można
też było znaleźć jaskinię czy wyrastającą niewiadomo skąd skalną iglicę.
Wszystko to czyniło z tego pustego kraju, ciekawe i tajemnicze miejsce.
Niebo zasnuły chmury. Nagle Uldor potknął się i wylądował z twarzą
w miękkiej trawie. Glarid podbiegł do niego, leżący na ziemi elf tymczasem
wyciągnął przed siebie rękę. Trzymał w niej kawałek rzeźbionego kamienia,
była to część twarzy. Twarzy elfa.
-Epethlan...- Powiedział cicho Glarid, rozglądając się gorączkowo.
-Tak...- Uldor wstając upuścił na ziemie kawałek kamienia.
-...stolica elfów, Zielony Gród...
-Czy jest lepsze miejsce byś zaczął swoje poszukiwania?
-Chyba nie, ale nie znam tego cmentarzyska przeszłości. Nie było mnie
na świecie gdy je budowano i nie było mnie gdy umierało.
-Jeżeli jednak istnieje jakaś droga, lub mapa ją wskazująca to znajdziemy
ją tutaj.
-Tego nie wiem, nie widzę żadnych budowli...
Zielony Gród za dni swojej świetności był symbolem elfów, ich miastem
i tym co miało po nich zostać dla tych którzy mieli nadejść po nich.
Teraz był tylko cieniem, pochłoniętym przez zielone równiny. Jedyne
budowle które jeszcze stały były porośnięte pnączami tak, że wydawały
się być tylko wzgórzami zieleni. Para elfów przeglądających ruiny
i trawy pomiędzy nimi zdawała się być bardzo mała i samotna.
-Znalazłeś coś po drugiej stronie tego pagórka?- Spytał Uldor.
-Nic, tylko bród i kilka małych zwierzątek...- Odpowiedział Glarid.
-Chodźmy dalej widziałem tam większy budynek niż inne zdawał się też
lepiej zachowany...
-Dobrze. - Odpowiedział elf wyszarpując mały nóż zza pasa. Budynek
był wysoki na cztery metry. Rośliny rosły na nim sporadycznie, wydawał
się też nienaruszony przez ząb czasu. Zielona skała z jakiej został
wykonany wciąż zachowała swój naturalny odcień. Podróżnicy powoli
przekroczyli próg, w środku było cicho. W powietrzu panował bezruch,
ledwie słyszalny odgłos wody skapującej na podłogę zdawał się dla
elfów potężnym dudnieniem.
-Pusto!- Krzyknął Uldor rozglądając się po wnętrzu budynku i jego
ścianach.
-Jak to możliwe, to największy budynek a z tego co zauważyłem jesteśmy
niedaleko czegoś co mogło być środkiem miasta.
-Coś tu jest nie tak...- Elf siadł na podłodze i zaczął w nią uderzać
patykiem. Glarid tymczasem podchodził do każdej ze ścian przecierał
ją ręką i sprawdzał co znajduje się pod grubą warstwą brudu.
-Glarid...- Cichy głos Uldora rozbrzmiał w pomieszczeniu.
-Tak?
-Mógłbyś tu podejść?
-Już idę. O co chodzi?
-Spójrz na podłogę.- Mówiąc to elf wskazał na posadzkę, gdy został
z niej starty kurz można było rozróżnić kształty wzgórz i równin,
tworzące mozaikę.
-Tu jest coś napisane...- Powiedział Uldor i przeczytał na głos napis
na posadce- ...mene Caedros de Newrána...
-To dziwny dialekt, ale zdaje się że to znaczy poprzez półksiężyc
do doliny słońca albo coś w tym rodzaju...
-Wiesz o co chodzi?
-Nie bardzo ale napis ten jest w pobliżu gór...- Glarid spuścił głowę
i przetarł czoło.
-Chodźmy stąd...
Wyszli z budowli i ruszyli przed siebie, im bardziej oddalali się
od centrum miasta tym bardziej okolica zdawała się dzika i tym rzadziej
znajdywali ruiny które mogliby spenetrować. Epethlan nie odkrył przed
nimi żadnej tajemnicy...
***
Siąpił gęsty deszcz. Liście drzewa uginały się pod ciężarem kropelek
wody, ustawicznie spływających po nich. Okolicę już od trzech dni
nawiedzały podobne deszcze, długie, monotonne i nieprzyjemne. Kraina
pomiędzy górami a zielonymi równinami zdawała się pełnić rolę przeszkody
mającej odstraszyć ewentualnych podróżników od penetracji gór. Był
coś dziwnego w wodzie która spadała z nieba, wypita nie gasiła pragnienia
zaś rośliny ją podlane zdawały się jej nie czerpać.
Mały ptaszek wylądował na ziemi i zaczął rozglądać się wokół siebie,
po chwili nadleciał drugi. Był większy od pierwszego. Jego bystre
oczy rozglądały się za czymś do jedzenia. Nagle w oddali zdało się
słyszeć ciche brzdęknięcie. Powietrze rozerwał świst. Ptaki zerwały
się w powietrze, zaś w ich miejsce pojawiła się strzała o czarnym
upierzeniu.
-Cholera...- Pomyślał stojący kilkadziesiąt metrów dalej Glarid -...znowu
nie będziemy jedli mięsa na kolacje a żelazne racje prawie już się
skończyły. Muszę coś upolować.
Strzepnął ze swoich ramion kroplę wody i ruszył w kierunku prowizorycznego
obozowiska jakie stworzył razem z Uldorem w pniu starego drzewa. Elf
siedzący na kocu spojrzał w twarz towarzysza i nie zauważył na niej
uśmiechu, spochmurniał i spojrzał na garnek w którym gotowała się
woda. Po chwili wrzucił do niej kilka korzonków i ziół które znalazł
w pobliżu i powiedział:
-Co teraz zrobimy?
-Nie wiem.- Odpowiedział zgodnie z prawdą Glarid po chwili milczenia
mówił dalej -znalazłem strumień który wypływa z gór, wydaje się być
dobrym pomysłem aby poszukać jego źródła.
-Ale skąd weźmiemy jedzenie gdy już wejdziemy w obręb gór?
-Może uda się coś upolować, albo ty znajdziesz jakieś zioła. Czuje
że los się do nas uśmiechnie.
Powietrze wypełnił już zapach ziół, elfy zaczęły powoli wypijać zawartość
garnka podając go sobie z ręki do ręki. W oddali zdało się słyszeć
cichy śpiew ptaków.
***
Kamienie wbijały się w ręce elfa wspinającego się po skale. Z odległości
przypominała ona olbrzyma który zatrzymał się tutaj by znaleźć właściwą
drogę. Spod skały wytryskiwało źródło które Glarid widział wcześniej.
Kolejne odłamki skalne posypały się w dół gdy próbował nogą znaleźć
punkt oparcia. Spojrzał w dół na czekającego towarzysza, w ciągu kilkunastu
dni od opuszczenia statku poznali się o wiele lepiej, zdawali już
sobie sprawę z swoich wad i zalet, z posiadanych umiejętności. Elf
powoli podciągnął się w górę, do szczytu skały brakowało mu dwóch
metrów. Ostatnie pełne wysiłku momenty i już mógł cieszyć wzrok widokiem
rozległej doliny jaka była wciąż przed nim. Nagle coś w nim drgnęło,
rozejrzał się wokół i uradowany krzyknął. Opuścił linę w dół tak by
jego kompan mógł się wspiąć do góry. Zajęło mu to kilka minut. Szczęśliwy
Glarid rzekł:
-Spójrz...- Powiedział wyciągając rękę przed siebie.
-O co chodzi, widzę dalszą dolinę i rzeczkę która wypływa tym wywierzyskiem...
-Ale zobacz kształt doliny...
-...półksiężyc...- Powiedział wciąż jeszcze dysząc Uldor.
-Myślę że znajdziemy mnóstwo rozwiązań dla zagadek które nas nurtują.
-Chodźmy. Nie traćmy czasu.
Spuścili linę z drugiej strony skały i powoli ruszyli przed siebie
omijając ponor. Linę zostawili za sobą, samemu zaś bez ociągania i
przystawania ruszyli przed siebie. Ślepa dolina którą teraz w górę
której teraz szli była bujnie porośnięta przez roślinność. Strumień
stanowiący jej naturalny środek był krystalicznie czysty. Jego woda,
w przeciwieństwie do wody jaką pili w czasie ostatnich dni, zdawała
się krzepić cudownie. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu dotarli
do jaskini z której potok wypływał. Glarid powoli wszedł do środka,
Uldor szedł za nim kilka metrów z tyłu. Ich oczy powoli przyzwyczajały
się do ciemności jaka panowała wewnątrz jaskini. Nagle ich oczy zmrużyły
się pod wpływem ostrego światła. Wyjście z jaskini zdawało się być
potężną soczewką skupiająca promienie słońca na jaskini.
Wyszli z niej i obaj i ujrzeli cudowny pejzaż. Zielona równina musiała
być żyznym miejscem, świadczyły o tym lasy porastające jej wschodnie
zbocza i pola uprawne po jej zachodniej stronie. W powietrzu unosił
się zapach miodu i świeżego pieczywa. Miarowy szum wydawany przez
kołyszące się kłosy zboża stanowił tło dla rozbrzmiewających w powietrzu
melodyjnych głosów.
Twarz Glarida rozpromieniła się gdy podbiegła do niego dwójka dzieci,
ubrane były w proste szare tuniki. Teraz z ciekawością przyglądały
się przybyszom. Glarid nie pamiętał kiedy ostatni raz widział dzieci
elfów. Miarowy stukot przerwał chwilę ciszy. Elf nadjeżdżający na
koniu miał na głowie srebrną przepaskę z oprawionym w nią szafirem.
Dzieci niemal natychmiast gdzieś uciekły. Jeździec zdawał się szarżować
na parę przybyszów. Z pełnego pędu niezauważalnie zahamował. Zbadał
parę elfów wzrokiem i szczerze się zaśmiał, po czym rzekł:
-Z wszystkich istot jakie spodziewałem się spotkać na szlaku z Epethlan,
ciebie Glaridzie najmniej się spodziewałem.
Uldor natychmiast się wtrącił:
-To wy się znacie?
-Nie pamiętam.- Powiedział Glarid.
-Jak to? Przecież służyłem pod twoją komendą przez niemal dwie długości
ludzkiego życia.
-Nie pamiętam...
-Jednak przyznać trzeba że nie tylko ty straciłeś głowę. Gdzie podziały
się me maniery? Witam i ciebie przyjacielu mojego dawnego dowódcy,
zwą mnie Metherianem.
-Ja zaś nazywam się Uldor.- To mówiąc niemal niezauważalnie skłonił
głowę. Elf na koniu tymczasem wyprostował się nieco i spojrzał na
horyzont. Po chwili rzekł:
-Czas nam się stąd zbierać, Glaridzie, zmrok się zbliża i czuje że
niedługo zacznie padać deszcz. Idźcie cały czas wzdłuż gościńca który
znajdziecie za tym wzgórzem. Ja tymczasem popędzę do przodu by przygotować
dla was kolację i powiadomić wszystkich o tym szczęśliwym spotkaniu.
Bywajcie.- To mówiąc delikatnie dotknął grzywy konia, który momentalnie
obrócił się i ruszył przed siebie.
-Nie mówiłeś mi że znasz kogoś o imieniu Metharion...- Przerwał ciszę
Uldor.
-Bo i do tej chwili tego nie wiedziałem. Ruszajmy teraz, rzeczywiście
zmrok już blisko...
***
Gościniec był dobrze utrzymany, tu i ówdzie widać było słupki informujące
dokąd się zmierza. Glarid nie kojarzył jednak żadnej z nazw. Gdy zapadł
już zmrok, zaczęli widzieć w oddali gąszcz pochodni i ognisk. W powietrzu
unosił się zapach pieczonego mięsa. Polana na której znajdowało się
obozowisko, miała owalny kształt przypominający jajko. Elfy ciekawie
przyglądały się przybyszom na ich twarzach gościły uśmiechy, niektórzy
śmiali się widząc Glarida inni odwracali głowy. Metharion wybiegł
im na spotkanie:
-Wysłałem już posła do Newranu z informacją że już wróciłeś. Tymczasem
tutaj zjesz dzisiaj z nami i się posilisz. Ujrzysz tu wiele znajomych
twarzy. Teraz chodź.
Glarid nie pamiętał kiedy ostatnio widział tyle elfów, kolejne tamy
w jego pamięci zaczęły pękać, pojawiło się nieśmiałe wspomnienie słonecznego
dnia dawno temu, w innej erze w innym czasie. Stał przed nim Metharion
w lśniącej zbroi za nim stało jeszcze dwadzieścia elfów. Brudni i
zmęczeni ale szczęśliwi. Śpiewali jakąś pieśń której słów nie rozumiał...
Z sfery marzeń wytrąciło go delikatne dotknięcie w ramie. To Uldor
pokazywał mu, żeby poszedł za Metharionem. Wspomnienie się rozwiało.
Usiedli wspólnie pod starym drzewem, o potężnym konarze, i zaczęli
rozmawiać. Gdy Metharion zrozumiał, że Glarid stracił pamięć to rzekł:
-Nie wiem co ci o tym rzec. Znam większą część twojego życia i naprawdę
nie wiem czy źle się stało że straciłeś wspomnienia. Myślę że to dobry
lek na rany i na znużenie tym światem. Ja też chciałbym nie pamiętać
twarzy utraconych przyjaciół.
-Powiedz mi proszę skąd masz tą opaskę z szafirem?- Powiedział Glarid.
-Dostałem ją od mojej ukochanej, gdy tylko na nią patrzę to przypomina
mi się kolor jej oczu.
-Uldor też ma przy sobie piękny klejnot, tylko że nie wiem czy stoi
za nim jakaś piękna historia. Może pokażesz go Metharionowi.- Gdy
Uldor usłyszał tą propozycję, wyraźnie się zmieszał. Po czym gorączkowo
zaczął się obszukiwać. Po chwili patrząc na siedzących wokół niego
przyjaciół powiedział:
-Nie! Zgubiłem go! Zgubiłem swoje dziedzictwo.
-Niemożliwe przecież widziałem go jeszcze dzisiaj na twojej szyi.
-Nie wiem kiedy, ale zgubiłem go...- Uldor zakrył swoją twarz rękami.
Atmosfera przy ognisku stała się o wiele bardziej posępna. Na nic
zdały się propozycje Methariona i jego towarzyszy, że następnego dnia
pójdą poszukać klejnotu na gościńcu i w jaskini. Zmęczeni biesiadnicy
poszli spać.
***
Następnego dnia wstali rano by ruszyć w kierunku stolicy państwa
elfów. Metharion odprowadził ich poza obręb lasu i pokazał drogę której
mieli się trzymać. Na pożegnanie rzekł do Uldora:
-Nie przejmuj się, jeżeli twój klejnot zaginął w obrębie naszego królestwa
to nie ma takiej siły która by nas powstrzymała przed jego odnalezieniem.
Ten jednak nic mu nie odrzekł i wydawał się niepocieszony słowami
elfa. Gdy ten zniknął już gęstwinie, ruszył razem z Glaridem ścieżką
która wiła się gęsto prowadząc raz w górę a raz w dół. Nie zatrzymywali
się na zbędne postoje, choć nie wiedzieli co czekało ich za każdym
następnym wzniesieniem czy zagajnikiem. Nie starali się nacieszyć
oczu polnymi kwiatami które radośnie kierowały swoje kielichy w stronę
przejeżdżających wędrowców. Nie zauważali też leśnych zwierząt które
wyglądały z swoich kryjówek by zobaczyć któż to śpieszy gościńcem.
Wysiłek jakiemu się poddali nie poszedł jednak na daremne gdyż jeszcze
przed zachodem słońca ujrzeli Newranost, miasto Słońca w dolinie o
tej samej nazwie. Promienie słońca oświetlały strzeliste wieże z białego
kamienia, miasto nie posiadało murów wierząc w obronną siłę gór które
je otaczały. Najwyższym budynkiem w okolicy był wysoki pałac, zbudowany
był na planie czworokąta z kamienia barwy zieleni przemieszanej z
białą masą perłową. Wieża która stanowiła jego centrum była wyższa
niż jakakolwiek inna w mieście, wydawała się jednak starsza i bardziej
majestatyczna. Nie odbijały się na niej także promienie słońca. Pośród
ciszy wędrowcy powoli zbliżali się do grodu.
Przerwał ją odgłos zbliżającego się wierzchowca, elf siedzący w siodle
pozdrowił ręką wędrowców i zbliżył się do nich, gdy był już blisko
rzekł:
-Oczekiwaliśmy ciebie mości Glaridzie, mam rozkaz żeby zabrać cię
bezpośrednio przed obliczę Almartha. Twój przyjaciel zostanie ugoszczony
przez naszych współbraci gdy tylko dojdzie do miasta.
-Dobrze. Poradzisz sobie Uldorze?- Powiedział Glarid.
-Raczej tak...
-Dobrze więc panie elfie, gdyż nie przedstawiłeś mi się a ja twego
imienia nie pamiętam. Ruszajmy.
-Nazywam się Liran ze Źródeł i miło mi ciebie poznać, wiele słyszałem
o tobie panie choć narodziłem się już po twoim odejściu z Doliny Słońca.-
Mówiąc to delikatnie obrócił swojego konia i podał rękę Glaridowi
by było mu łatwiej wejść na wierzchowca. Gdy tylko był gotowy ruszył
przed siebie nie szczędząc sił. Uldor tymczasem stał samemu pośrodku
gościńca. Myślał:
-Nie wiem czy dobrze zrobiłem. To miejsce jest takie piękne. Glarid
też nie jest potworem jak tamten go opisywał, ale teraz nie mogę się
już wycofać...
***
Rzeźby elfów tańczących do jakiejś zapomnianej muzyki, otaczały dziedziniec
pałacu. Posadzka była pokryta rozmaitymi wzorami ukazującymi przeszłość
tego miejsca. Najbardziej przykuwał wzrok okręt który samotnie przedzierał
się przez falę kierując się blaskiem jasnej gwiazdy. Na jego czele
stał mężczyzna który miał na głowie klejnot który rozbłyskiwał niemalże
takim samym blaskiem jak gwiazda w którą się wpatrywał. Glarid stał
lekko pochylony i śledził koleje losu elfa z rysunku.
-Nie myślałem że jeszcze kiedyś cię zobaczę- usłyszał głos za swoimi
plecami. Obrócił się powoli i rozejrzał. Na obszernym dziedzińcu nie
było nikogo, jednak znowu usłyszał ten sam melodyjny głos:
-Tu jestem, rozejrzyj się dobrze.- Tym razem Glarid zobaczył stojącego
za posągiem elfa w zielonej tunice bogato zdobionej górskimi kryształami.
-Almarth?- Po tych słowach elfa wybuchł gromki śmiech.
-Nie, nie jestem Almarthem nie poznajesz mnie? Spędziliśmy razem niemal
całą młodość...
-Są w mojej głowie pewne kurtyny które zasłaniają mi nawet bliższą
przeszłość.
-To ja Sirael.- Powiedział elf zbliżając się w kierunku Glarida, gdy
był już całkiem blisko z jego twarzy zniknął przyjemny uśmiech. Wycedził
słowa:
-Po cóż tu wróciłeś. Przecież przysięgałeś że tego nie zrobisz po
tym co uczyniłeś. Tak zapomnieć to wygodna pokuta. Jednak przypomnisz
sobie, wszystko sobie przypomnisz. Jestem tego pewien, los tego wymaga.
Żebyś sobie przypomniał i cierpiał tak jak na to zasługujesz.
-Nie rozumiem o co ci chodzi. Przysłano mnie tu z misja...
-Znowu dobra wymówka, nie rozumiem. Nie pamiętam, czy tak? Misja jaka
misja? Jesteś tu tylko dlatego, że chciało tego przeznaczenie i zemsta...
-Zemsta?
-Nie, nie przesłyszałeś się mości Glaridzie. Pierwszy kapitanie pierwszej
chorągwi Almartha. Poprzysiągłem ci zemstę i dopilnuje by ona się
dopełniła, teraz czy za wiek czy po końcu czasu to nie ma dla mnie
znaczenia. Masz przy sobie jakąś broń.
-Dość!- Krzyk wytrącił z rytmu parę stojącą naprzeciwko siebie, wysoka
elfka powoli schodziła z schodów. Jasnoniebieska suknia wydawała przyjemny
szelest, przemówiła szybko:
-Opuść progi pałacu Sirael, nikt nie przeleje krwi innego elfa w Dolinie
Słońca. Idź i ochłoń gdzieś, później możesz wrócić kapitanie.- Sirael
zacisnął pieści, po chwili rozluźnił je jednak. Ukłonił się dwornie
i wyszedł szybkim krokiem przez bramę. Elfka odprowadziła go wzrokiem
po czym przemówiła:
-Witaj w domu Glaridzie, jestem rada że cię widzę choć żegnaliśmy
się w smutnych okolicznościach...
-Czego chciał ode mnie ten elf?
-Demony przeszłości odzywają się w najmniej spodziewanych momentach.
Wiedzę jednak że mnie nie pamiętasz, nazywam się Elien, jestem córką
Almartha który niecierpliwie czeka na ciebie. Nie pozwolisz mu chyba
czekać?- Uśmiech który pojawił się na twarzy elfki zdawał się rozświetlić
miejsce w którym stali. Glarid ruszył powoli za Elien, schody prowadziły
prosto w górę do sali audiencyjnej władcy Doliny Słońca.
Była ona niemal pusta choć z jej rozmiarów można było wnioskować że
mogła pomieścić i kilkuset biesiadników. Dookoła tronu stała niewielka
grupka elfów. Elf który spoczywał na tronie miał włosy białe niczym
śnieg, sięgały mu one ramion. Oczy które z nich przebłyskiwały zdawały
się być niemal całkowicie białe co sprawiało niesamowite wrażenie,
jakby rozmówca mógł w każdej chwili ukryć coś przed swoim otoczeniem.
Najbardziej wnikliwy obserwator mógł zauważyć niewielką łzę która
spłynęła po policzku Almartha gdy ten zrozumiał, że osoba idąca w
towarzystwie jego córki to Glarid. Ten gdy był już niemal u stóp władcy
przyklęknął i nisko opuścił głowę. Przez salę przebiegł szmer.
-Witaj...- Władca powoli podszedł do klęczącego i położył mu dłonie
na głowie. Ta powoli poruszyła się do góry odsłaniając twarz klęczącej
postaci. Król nie mógł jednak wydobyć z siebie głosu, tak samo Glarid,
przemówił więc jeden z domowników dworu.
-Panie. Nasz gość jest na pewno zmęczony podróżą pozwól mu odpocząć
później wezwiesz go do siebie. Na razie radujmy się z tego, nieoczekiwanego,
spotkania. Gahred odprowadź gościa do komnaty.- Na to hasło z grupki
wystąpił niewysoki elf o srebrzystych włosach, gestem zaprosił Glarida
do korytarza wiodącego wgłęb zamku. Król nie powiedział nic tylko
powrócił na swój tron myśląc o czymś intensywnie. Domownicy odprowadzili
wzrokiem parę elfów wychodzących z sali, po chwili rozległy się szmery
a niewielkie grupki żywo komentowały to co przed chwilą widziały.
***
Komnata była urządzona wygodnie. Łóżko, szafa i komoda stanowiły
cały, oprócz niewielkiego lustra na ścianie, wystrój pokoju. Na ścianach
były niewielkie zdobienia, w większości były to niewielkie misterne
żłobienia w kształcie listków. Ghared opuścił go przed chwilą i poszedł
zająć się swoimi sprawami. Glarid ściągnął swoje ubranie podróżne
i ułożył swój ekwipunek pod ścianą. Nie chciało mu się wkładać wszystkiego
do niewielkich szufladek i szafy. Siedząc na łóżku sięgnął do niewielkiej
sakiewki zawieszonej na piersi, wyciągnął z niej list zwinięty w rulonik.
Był nieco przybrudzony, ale dało się na nim odnaleźć pieczęć jaką
sygnował listy ludzki imperator. Upewniwszy się że listowi nic się
nie stało Glarid wygodnie rozłożył się na łóżku. Gdy tylko dotknął
jego powierzchni poczuł zapach pościeli. Słodka woń przywodziła na
myśl zapach jaki mógł panować wewnątrz kuchni gdy piekło się w niej
ciasto. Z przyjemnej zadumy wytrąciło go pukanie o drzwi.
-Proszę...- Przez drzwi przeszła Elien. Glarid poderwał się szybko
z łóżka słysząc delikatny szum wydawany przez suknię elfki. Nim zdążył
wstać ona siedział już na brzegu łóżka, odwrócona do niego plecami
powoli zaczęła mówić:
-Czemu tu wróciłeś?- Powiedziała, nim zdążył z siebie cokolwiek wyksztusić
mówiła dalej - Dobrze wiesz ile bólu kosztowała mojego ojca twoja
ucieczka. Czemu tu wróciłeś? Przez ciebie nie żyje moja siostra, przez
ciebie ja żyje w smutku a ty wracasz tu po kilku latach nieobecności
jak gdyby nic się nie stało i stajesz tu, w domu mojego ojca i patrzysz
na mnie. Na... Na nas wszystkich jak na nieznajomych.
-Ja naprawdę nie rozumiem o co chodzi?- Zdołał z siebie wyksztusić
Glarid.
-Słyszałam już w twoich ustach tą wymówkę lecz ja w nią nie wierzę.
Skoro nie rozumiesz i nie pamiętasz to może ja ci przypomnę. Nie będę
się wdawała w szczegóły twojego żałosnego losu ale może sprawie że
zrozumiesz czemu nie wszystkie drzwi w tym pałacu otworzą się ilekroć
do nich zapukasz...
-Będę ci wdzięczny za to...- Na dźwięk tych słów wydawało się że elfką
wstrząsnął dreszcz, po chwili zupełnie poważnym głosem powiedziała:
-Nie wierze że będziesz mi wdzięczny gdy skończę opowiadać, ale zrobię
to mimo to. Swoje imię znasz, gdyż nie rozstałeś się z nim tak łatwo
jak z pamięcią. Przez całe wieki służyłeś mojemu ojcu jako żołnierz,
kapitan i wreszcie dowódca jego wojsk. Przemierzałeś razem ze swoimi
oddziałami ogromne połacie ziemi przynosząc chwałę naszej rasie. Tym
bardziej dotknęła cię decyzja o tym, że mamy żyć wewnątrz tej doliny
ukrywając się przed światem zewnętrznym. Tutaj pozbawiony części swojej
wolności, z wolna popadałeś w marazm. Im częściej słyszałeś śpiew
ptaków tym częściej i dalej wypuszczałeś się na tereny na które nie
wolno było ci wyjeżdżać. Jedyną rzeczą która trzymała cię tutaj i
nie pozwalała uciec była ona, Lethril, córka twojego władcy i twoja
miłość. Każdy dzień który nie spędziłeś w siodle, spędzałeś z nią.
Mieliście swoje tajemne górskie ścieżki i miejsca, Almarth wiedział
o tym wszystkim i cieszył się na myśl o waszych zaślubinach, ciebie
zaś traktował niemalże jak syna. Ty jednak odpłaciłeś mu okrutnie
za jego miłość, chcesz żebym mówiła dalej?
-Nie... Tak... Nie wiem...
-Może dodasz jeszcze, że nie rozumiesz? - Cisza trwała przez chwilę.
- W końcu zacząłeś zabierać na swoje wędrówki Lethril, zaraziłeś ją
ciekawością jaka drążyła twoje serce. Nie mówiąc nic nikomu planowałeś
razem z nią ucieczkę. Działo się to dawno temu. Uciekliście pozostawiając
mnie... ...nas w żałobie. Uznaliśmy was za zmarłych i poszukiwaliśmy
ciał na niedostępnych górskich ścieżkach. Wtedy gdy zgasła wszelka
nadzieja na odnalezienie was ty zjawiłeś się na wycieńczonym koniu,
trzymając na rękach Lethril. Była wycieńczona a jej plecy nosiły ślady
wielu wymierzonych jej razów. Ty miałeś tylko kilka zadrapań na skórze.
Oddałeś ją strażnikom przed pałacową bramą a samemu zniknąłeś gdzieś
na siedem dni i siedem nocy. Gdy powróciłeś byłeś w niewiele lepszym
stanie niż twa miłość, która umarła dwa dni przed twoim powrotem.
Ciebie także złożyliśmy w ręce naszych najlepszych uzdrowicieli, na
twoje szczęście lub też raczej nieszczęście przeżyłeś. My wtedy opłakiwaliśmy
już swoją królewnę, ty zaś spędzałeś całe dni w samotności nie odzywając
się do nikogo. Szarpałeś zakładane ci opatrunki i dbałeś żeby rany
się nie zabliźniły. W dniu kiedy jej ciało wystawiono, by mieszkańcy
mogli się z nim pożegnać, ty wciąż dręczony gorączką zebrałeś swoje
rzeczy i ubrałeś się w swój najpiękniejszy strój. Wsiadłeś na konia
i popędziłeś przez miasto, nie niepokojony przez nikogo porwałeś jej
ciało z świątyni i pojechałeś gdzieś w góry. Nie widzieliśmy już ani
jej ani ciebie potem, aż do dnia dzisiejszego. Myśleliśmy że ułożyłeś
ją w jakimś górskim grobie po czym samemu odebrałeś sobie życie, ale
się myliliśmy. Ty zaś nie jesteś wstanie, albo nie chcesz udzielić
wszystkich odpowiedzi, prawda?
-Nie wiem co powiedzieć...
-Więc nie mów nic. Zamilknij na wieki. Odejdź i nie wracaj nigdy,
dopełnij los jaki był ci pisany... Zanim to jednak zrobisz odwiedź
mojego ojca on chciałby się z tobą widzieć.- Wypowiadając ostatnie
słowo wstała, po jej policzku spływały łzy. Glarid wstał szybko i
swoją ręką próbował je otrzeć, Elien szybko jednak odsunęła głowę
i odwróciła się do niego plecami.
-Chodź już...- Rzuciła krótko, otwierając drzwi. Prowadziła go przez
pałacowe korytarze aż nie doszli do obszernego dziedzińca, z którego
wyrastała potężna wieża.
-Mój ojciec czeka na ciebie na górze, nie musisz się śpieszyć. Przemyśl
jednak to co chcesz mu powiedzieć.- Powiedział odchodząc. Stojąc samotnie
pod wieżą, zaczął zastanawiać się nad tym co powiedziała mu księżniczka.
Jej relacja nie zdjęła jednak blokady z tej części jego pamięci w
której skrywały się jego odległe wspomnienia. Pchnął lekko drzwi.
Otwarły się z lekkim skrzypnięciem. Przed sobą miał kręte schody...
***
Sala tronowa imperatora cały czas była odcięta od światła słonecznego.
Imperator siedział na tronie i powoli obracał w dłoni niewielki sztylet.
Przed nim klęczał przewodniczący rady magów, mówił powoli:
-Panie! Wszystko jest przygotowane zgodnie z twoją wolą...
-Czy zlokalizowaliście amulet?- Dziwny głos sprawił, że w pokoju dało
się słyszeć dziwne szepty.
-Tak panie, jesteśmy wstanie otworzyć przejście z dokładnością do
jednej mili.
-Dobrze. Ty sprawdzisz jak dokładne będzie przeniesienie...- Wokół
imperatora, przestrzeń zdawała się zmniejszać i rozszerzać miarowo.
-Tak panie, ech czy to oznacza że mam rozkazać zebrać wojsko?- Pomieszczenie
wypełniła cisza która trwałą nieznośnie długo. Mag odpowiedział sobie
samemu na pytanie.
-Dobrze więc, panie! Pozwól, że oddalę się, panie.- Mówiąc to wstał,
prawie wywracając się o poły swojego płaszcza. Imperator poczekał,
aż jego gość wyjdzie po czym podszedł do stołu na którym stała mapa
i powoli zaczął wodzić ręką nad regionem równiny Epeth. Słowa pojawiały
się w powietrzu i uformowały się w jedno zdanie. Nad mapie pojawił
się świecący punkt, dokładnie pośrodku gór Zielonych. Powietrze rozrzedził
śmiech, składający się z niepasujących do siebie dźwięków.
***
Wieża miała niezliczoną ilość stopni, ale Glarid i tak nie zajmował
się ich liczeniem. Cały czas myślał o tym co powie władcy Doliny Słońca.
Trzymał się kurczowo, zdobionej balustrady. Każdy kolejny krok sprawiał,
że jego nogi wydawały się być napełnione jakimś ciężarem. Jego droga
zakończyła się na potężnych drzwiach, zapukał w nie. Nie usłyszał
odpowiedzi ale coś podpowiadało mu by wszedł do środka nie czekając
na nią. W środku było jasno. Okna w sklepieniu wieży dawały o tej
porze dnia przyjemne wrażenie unoszenia się pośród chmur. Almarth
stał pochylony nad jakąś księgą. Uniósł znad niej wzrok i w pokoju
zaległa cisza. Trwała już nieprzyjemnie długo, gdy odezwał się Almarth:
-Czy pamiętasz, Glaridzie, skąd wzięły się tutaj elfy?- Nie spodziewając
się takiego pytania, elf przecząco pokiwał głową. Ujrzawszy to, władca
ciągnął dalej swoją wypowiedź:
-Wieki temu, gdy nasi przodkowie obudzili się, jeszcze na innym kontynencie
który kiedyś był naszym domem, świat był piękny. Spotkali wtedy ojców
krasnoludzkiego plemienia i pokochali się wzajemną miłością a swymi
rękami zbudowali wiele cudownych rzeczy. Uporządkowali tamten świat,
okiełznali go. Żyli tak przez stulecia a oba ludy kwitły. Nastały
jednak czasy niespodziewanej radości i wielkiego smutku. Obok nas
pojawili się ludzie. Nikt nie wie skąd przywędrowali, ale pierwsze
spotkanie zakończyło się pierwszym zabójstwem pomiędzy plemionami.
Elf który spotkał myśliwych ludzi w geście szacunku obnażył swój miecz.
Uzbrojony w prymitywny łuk człowiek wypuścił strzałę. Nie zrozumieli
swoich gestów. Część elfów chciało wybić ich wszystkich żeby zapobiec
takim przypadkom w przyszłości, jednak przeważyli ci którzy chcieli
wybaczyć ludziom i uczyć ich. Radowaliśmy więc się z nowych towarzyszy,
choć cień nie zniknął z naszych serc. Przez kolejne lata obserwowaliśmy
jak do naszego uporządkowanego świata wkrada się chaos. Ludzie niszczyli
lasy, zagajniki, drzewa i rzeki. Sprawiało nam to ból, poróżnili nas
też z krasnoludami, którzy chcieli wygnać synów ludzkiego plemienia
z naszego lądu. My cierpieliśmy a ludzie wypierali nas z naszych miast.
W końcu zaczęły się pogromy, nasi zwiadowcy zabili pionierów ludzi.
Nie przewidzieli, że ludzie nauczyli się od nas dużo o obróbce metali.
Niewielkie ich grupy wpadły do naszych osad i masakrowały elfów. Zjednoczyliśmy
się z krasnoludami i w odwecie uderzyliśmy tak potężnie na ludzi,
że później zastanawialiśmy się czy ich rasa nie wyginęła. Wtedy po
raz pierwsze wstało na niebie słońce, krwawe niczym nasze czyny. My
i krasnoludy postanowiliśmy opuścić nasze domy i popłynąć za może.
Baliśmy się, ale odbiliśmy od naszych nadmorskich przystani. Ci którzy
zostali w swych domach nigdy nie zobaczyli blasku gwiazd na tym niebie.
To ich nazywamy elfami ciemnymi tak jak i ciemnymi krasnoludami, nazywamy
te krasnoludy które nigdy nie opuściły swych podziemnych komnat za
morzem. Ludzi na zawsze przezwaliśmy ciemnymi nie wierząc, że są oni
wstanie dorównać nam myślą i ciałem. Po wielu dniach podróży, gdy
część nas zginęła a inni zawrócili ujrzeliśmy zarys brzegu. Dotarliśmy
do naszego nowego domu. Moi pobratymcy natychmiast zaczęli wznoszenie
nowej siedziby dla nas, tak powstał Epethlan, Zielony Gród. Krasnoludy
wywędrowały tymczasem na północ i tam w bogatych w złoża górach zbudowali
swoje siedziby. Przez wieki żyliśmy tutaj w zgodzie, Epethlan przewyższał
już wtedy to co istniało kiedykolwiek przed nim. Wtedy do naszych
wybrzeży przybył statek... Przybyli w nim ludzie, pamiętając przeszłość
przypuściliśmy atak na jego załogę. Wymordowaliśmy ich wszystkich.
Nawet się nie opierali. My zbrukaliśmy te ziemie krwią, nie ludzie.
Do wybrzeży zaczęły przybijać jednak coraz to nowe statki. Ludzi wznosili
na wybrzeżach forty do których przybijały ich łodzie, karczowali lasy
i wznosili domy. My zebraliśmy całą swoją potęgę i uderzyliśmy na
nich. Tym razem się bronili, choć zabiliśmy ich niemal wszystkich
samemu ponieśliśmy duże straty. Wreszcie zrozumieliśmy, że dalsza
walka nie ma sensu. Zawarliśmy rozejm z ludźmi. Dziś wiem, że każde
ustępstwo wobec nich było błędem. Początkowo nie wolno im było opuszczać
wybrzeży, później nizin i równin. Kiedyś nie wolno im było mieszkać
w Epethlan, później w naszej jego części... Oni bezwiednie niszczyli
wszystko co my wypracowaliśmy. Zawsze zastanawiało nas co stało się
z tymi z nas którzy zostali na odległych brzegach, przybysze zawsze
jednak omijali te pytania i unikali prawdy. Nie mogąc już wytrzymać
zaistniałej sytuacji postanowiliśmy opuścić Epethlan, nasz Epethlan.
Wyruszyliśmy do Doliny Słońca, gdzie teraz się znajdujemy. Gdy ludzie
dowiedzieli się o naszej ucieczce wpadli w szał, nie wiem dlaczego
bo zostawialiśmy za sobą niemal wszystko. Oni jednak zaatakowali tych
którzy pozostali w Epethlan a nasz pochód nękali nieustającymi zasadzkami.
My dotarliśmy jednak do naszej ostatniej ostoi zabijając wszystkich
którzy widzieli gdzie szliśmy. Jak łatwo było się domyślić, ludzie
zniszczyli Epethlan, nigdy tego nie zrozumiem? Czemu oni to robią?
Jest w nich coś takiego. Sam nie wiem, jakiś cień, zawiść. Nie rozmawiajmy
już o tym.
W pokoju znowu zrobiło się cicho. Glarid zrobił kilka kroków i stanął
przed Almarthem. Podał mu list. Władca szybko przeciął pieczęć ludzkiego
imperium i zaczął czytać. Troska wystąpiła na jego oblicze. Usiadł
i powiedział:
-Jeżeli prawdą jest to co piszę ten człowiek to musimy szykować się
do wojny. Mam nadzieję, że krasnoludy też są powiadomione bo razem
będziemy musieli stawić czoła przeciwnikowi.
-Kimże jest nasz wspólny przeciwnik, nas i ludzi?
-Wróg jest zawsze ten sam choć przywdziewa różne maski, zło Glaridzie.
Zło jest tym z czym musimy walczyć.
-Według tego listu na północy pojawiły się hordy, bezimienne i bezlitosne.
Podobno między nimi są elfy, krasnoludy i ludzie a wszyscy są odmienni
od nas. Boję się że to ci z naszego ludu którzy nie urodzili się pod
gwiazdami jakie znamy. Wszystko jest teraz tak podobne do proroctw.
Musimy wyruszać. Mam nadzieję, że pojedziesz ze mną? U mego boku tak
jak to było w przeszłości... - Twarz elfa pojaśniała.
-Tak, pojadę.- Odpowiedział Glarid.
-Tymczasem idź wypocząć, wojsko zaś zgrupuje na północy doliny i niedługo
do niego dołączymy.
Glarid powoli schodził po schodach wieży. Sam nie wiedział czemu czuł
ulgę. Zastanawiał się gdzie teraz przebywa Uldor. Miał nadzieję spotkać
się z nim i namówić go do dalszego mu towarzyszenia.
***
Uldor odskoczył i przywarł do ściany gdy zobaczył wchodzącego elfa.
-Ach to ty Glaridzie, myślałem że to...
-O kim myślałeś?- Spytał zdziwiony elf.
-Nie tak tylko...
-Wiesz przecież, że w tym kraju nic Ci nie grozi. Czy odnaleziono
twój naszyjnik?
-Nie, już pogodziłem się z jego stratą.
-Wiesz przyjacielu że ruszamy na północ?
-Po co?
-Podobno źle się tam dzieje i elfy są potrzebne by zażegnać niebezpieczeństwo.
-Ach tak?- Na twarzy Uldora pojawił się pot. Jego wzrok błądził po
ścianach.
-Co się z tobą dzieje?- Glarid zrobił krok w kierunku elfa. Uldor
cofnął się i dobił plecami do ściany, obłąkanym wzrokiem patrzył na
wszystkie strony. Mówił szybko:
-To nie moja wina. Oni mnie zmusili. Tak zmusili. Zresztą i tak za
późno. Tak, tak za późno...
-Na co za późno?- Uldor nie przejmował się pytaniem dalej prowadził
w sobie jakąś wewnętrzną walkę:
-Tak, tak. Nie moja wina. Sam sobie winien, właśnie tak. Ach. Oni
tu przyjdą. Tak przyjdą i zabiją nas. Tak wszystkich nas, dzisiaj.
Ach...- Uldor niemal już stracił oddech. -Ludzie przyjdą odebrać to
co dotąd było nie dla nich...
Glarid samemu nie wiedział kiedy wybiegł na ulicę zostawiając za sobą
na wpół obłąkanego elfa. Biegł teraz wyludnionymi ulicami Newranostu
w kierunku pałacu. Zdawało mu się że słyszy jakiś szum, rytmiczne
dudnienie dochodzące z południa.
***
Trawa spokojnie uginała się smagana przez słabe podmuchy wiatru. Przysypany
ziemią naszyjnik zaczął powoli wibrować. Niebieskie światło które
się z niego wydobywało, pulsowało rytmicznie. Zdawało się przygasać,
by znów rozbłysnąć. Nagle wybuchło potężnym światłem które wypełniło
okolicę. Światło uformowało się w kulę. Później przyjęło kształt prostokąta
w którym zostało.
Nienaturalny odgłos rozdarł powietrze. Z wiru wyłaniały się pierwsze
sylwetki. Ludzkie sylwetki. W uporządkowanym szyku ruszały kolejno
na północ. Pierwsza chorągiew imperium Thalar była już w Dolinie
Słońca.
***
Nad miastem wznosiła się łuna. Krzyki pobrzmiewały z wszystkich stron.
Elfy daremnie próbowały ustawić obronę, gdyż większość regularnego
wojska odeszła już na północ. Glarid wbiegł do pałacu. Na dziedzińcu
zastał tylko dwóch służących biegnących gdzieś ze strzałami. Nie wiedząc
co robić pobiegł za nimi. Wybiegli oni na ulicę, pokonali dwa zakręty
i dobiegli do wysokiej barykady usypanej z mebli i dwóch wozów. Elfy
stały na niej i strzelały z łuków, broniąc się długimi nożami i pikami.
Tymczasem ludzie nacierali rozproszeni.
W tej chwili kolejna fala uderzyła o barykadę i znów pięciu ludzi
padło martwymi. Glarid zauważył że podobne barykady są i na okolicznych
drogach i że tam także trwa zażarta walka. Usłyszał głośny, gromki
okrzyk i dźwięk cięciw. Ludzie znowu nacierali. Jeden z nich uzbrojony
jedynie w długi miecz dopadł barykady i przeskoczył nad nią. Widząc
bezbronnego elfa podskoczył do niego i wziął szeroki zamach. Nonszalancja
kosztowała go życie gdy Glarid instynktownie przykucnął i w okamgnieniu
wybił się w kierunku człowieka. Siła uderzenia powaliła go na ziemię
a stojący obok drugi elf dokończył dzieła przy pomocy piki. Elf poczuł
ciepłą ciecz podniósł się z człowieka i zobaczył na rękawie krew,
leżący obok niego miecz wydawał mu się zbyt ciężki ale i tak stanowił
najlepszy oręż jaki mógł teraz znaleźć.
Z osłupienia wyrwał go krzyk przerażonych elfów, gdy okazało się właśnie
zużyli ostatnie już strzały. Glarid poderwał się na nogi i natychmiast
zaczął wydawać rozkazy, odezwał się w nim duch dowódcy:
-Hej ty wycofujemy się do pałacu, przodem ci z łukami za nimi ci z
pikami i mieczami jako straż tylna. Tylko szybko. Każcie też się wycofać
tym z innych barykad.
Czas biegł nieznośnie wolno. Ludzie dali im dość czasu by przebyli
połowę drogi do pałacu, później zaś uderzyli bezładnie. Kilku elfów
uzbrojonych jedynie w długie noże broniło się dzielnie dopóki nie
odłączyli się od głównych sił. Wtedy zostali otoczeni i wybici.
Glarid patrzył na to beznamiętnie starając się utrzymać jakikolwiek
szyk w czasie odwrotu. Widział już bramę pałacu, musiał powstrzymywać
elfy przed chęcią panicznego rzucenia się do niej. Brakowało mu jeszcze
tylko piętnaście metrów do bramy, gdy doskoczył do niego piechur z
mieczem w ręku. Krótkie pchnięcie nie osiągnęło elfa, ten wykonał
lekki obrót i uderzył siłą rozpędu. Człowiek instynktownie sparował
cios, ale siła uderzenia odrzuciła mu ramię do tyłu. Elf wykonał szybki
obrót w drugą stron. Człowiek nie zdążył sparować ciosu, ten rozpłatał
mu lewe ramię. Słychać było nieprzyjemne chrupnięcie kości. Człowiek
osunął się na bruk i rzygnął krwią.
Glarid stał przez chwilę w bezruchu po czym rzucił się do bramy którą
właśnie zamykały elfy. Wszedł przez nią jako ostatni zanim ciężkie
wrota ostatecznie się zamknęły. Zgromadzone w środku elfy stanowiły
niewielki ułamek mieszkańców miasta. Glarid oparł się o ścianę i ciężko
odetchnął.
***
Juren właśnie przemykał ulicą miasteczka. Odkąd wstąpił do armii minęło
zaledwie pięć miesięcy a już musiał walczyć. Zgubił swojego dowódcę
i teraz przemykał szybko po tym pięknym mieście. Zastanawiał się co
też teraz robi Jusli, którą zostawił daleko stąd. Myśli przerwał mu
krzyk z przeciwległej strony ulicy. Widział tam jak dwóch żołnierzy
z innej kompani ciągnie gdzieś jakąś elfkę. Odwrócił wzrok i podbiegł
do niewielkiego białego budynku. Usłyszał jakiś odgłos ze środka.
Przyśpieszył mu oddech, czas zaczął się dłużyć gdy zbliżał się do
drzwi. Powoli je popchnął, nie usłyszał nawet skrzypnięcia zawiasów.
Wparował do środka z wysoko uniesionym mieczem.
Na podłodze siedziała elfka z dwójką skulonych dzieci. Juren podniósł
miecz nieco wyżej. Zobaczył swoje odbicie na klindze miecza. Miecz
mu zadrżał. Starał się uśmiechnąć. Opuścił miecz i przytknął palec
do ust, starając się dać do zrozumienia elfom żeby były cicho. Bezszelestnie
wyszedł z domu zamykając za sobą drzwi. Wyprostowany szedł dalej ulicą
oglądając się wkoło. Nie usłyszał świstu. Gdy osunął się na ziemię
już nie żył. Czerwona plama pokryła kostki bruku.
Halain opuścił łuk. Człowiek którego przed chwilą trafił strzała leżał
już na ziemi. Wzrok elfa padał teraz na jego niewielki biały domek
w którym miała się ukryć jego Erel z dziećmi. Człowiek wyszedł z niego
przed chwilą. Elf zaczął płakać. Ruszył powoli, niczym zjawa przez
ulicę w kierunku okiennic swojego domu. Minął trupa człowieka. On
go już nie obchodził. Doszedł do okna. Zajrzał do domu. Na jego twarzy
malowało się zdumienie. Erel chciał coś krzyknąć, ale Halain już tego
nie usłyszał. Ostrze przeszło przez jego ciało na wylot. Wychodziło
na wysokości mostka. Krew zbryzgała ściany domu i jego wnętrze. Dzieci
zaczęły krzyczeć. Żołnierz stojący za Halainem uśmiechnął się i ruszył
w kierunku drzwi...
***
Glarid już drugą godzinę stał na murze obserwując morze żołnierzy
przelewające się przez miasto i kolejne ogniska pożarów. Nie rozpoznawał
miejsc, ale słyszał krzyki. Zastanawiał się kiedy powróci Almarth
i czy będzie miał jeszcze co oglądać. Tu w pałacu obrońcy mieli wszystko
co było im potrzebne do obrony. Zbroje, jedzenie, wodę. Brakowało
im tylko przywódcy. Glarid o tym wiedział, ale nie czuł się na siłach.
Znowu usłyszał dźwięk cięciwy. Elf stojący kilka metrów od niego uśmiechnął
się patrząc na ulicę.
Droga na dół upłynęła mu na rozmyślaniu. Nad tym co stało się z Uldorem
i tym co ma robić. Ruszył powoli w kierunku zbrojowni. Mijane elfy
wydawały mu się takie same. Zauważył jednak, że wyraźnie rozpromieniały
się na jego widok.
Zbrojownia była jasno oświetlona. Glarid powoli zaczął przemierzać
regały i stojaki zapełnione rozmaitym orężem i zbrojami. Szukał czegoś.
Wiedział o tym dobrze choć nie wiedział czego właściwie szuka. Przemierzył
już niemal wszystkie zakamarki zbrojowni, gdy jego wzrok padł na skrzynię
stojącą w najciemniejszym punkcie zbrojowni. Pokrywała ją gruba warstwa
kurzu. Pieczęć zaklejała zamek. Glarid złamał ją i uniósł wieko do
góry. W środku było jakieś zawiniątko, gdy zaczął rozrywać szmaty
ujrzał błysk metalu. Wspomnienia odrzuciły go do tyłu.
Widział siebie w czasie bitwy. Widział siebie w czasie pocałunku.
Widział siebie w czasie tortur. Widział śmierć.
Usiłował wstać na kolana. Podczołgał się do skrzyni i wyciągnął całą
jej zawartość na podłogę. Zbroja była idealnie czysta. Miecz leżący
obok niej prezentował się imponująco. Płatnerz sprawił, że jego rękojeść
wyglądała niczym liść w który wojownik musi wsadzić jedynie dłoń.
Glarid zrzucił z siebie zabrudzoną tunikę. Poszukał śnieżnobiałej.
Znalazł ją po chwili leżąca na jednej ze skrzyń. Teraz zaczął na siebie
zakładać poszczególne elementy zbroi. Kolczuga, naramienniki, nagolenniki.
Napierśnik. Hełm. Wszystko to wydawało mu się idealnie pasować. Wreszcie
jego dłoń spoczęła na mieczu. Pulsujące ciepło przepłynęło po ramieniu.
Próbował nim uderzyć na próbę. Cios rozciął powietrze. Glarid ruszył
w kierunku dziedzińca.
***
Światło odbijało się od jego zbroi. Elfy które mijał skłaniały mu
się. Teraz rozumiał kim jest. Choć nie pamiętał wszystkiego.
-Zbierzcie się na dziedzińcu!- Krzyknął.
Elf powoli schodziły się. Widział ich pełne podziwu twarze. Czuł jakiś
rodzaj satysfakcji choć nie wiedział z czego dokładnie ona wynikał.
Czuł potrzebę walki.
-Dość już uciekania. Kto powiedział, że musimy oddać ostatnią naszą
dolinę bez walki? Nasz władca odjechał na północ, ale powróci do swojego
ludu. Jak wtedy odpowiecie mu na pytanie co czyniliście gdy moje miasto
płonęło?- Glarid obrócił się w kierunku bramy i wyciągnął swój miecz
w górę. - Ja nie chce tu czekać na następny cios. Samemu chcę go zadać.
Wspomnijcie męstwo swych ojców. Czy jesteście ze mną?
Chór głosów rozerwał powietrze. Elfy popędziły do zbrojowni. Stawali
przed nim w pełnym rynsztunku a on witał uśmiechem każdy wzniesiony
ku górze miecz. Krew w jego żyłach niemal się już gotowała. Nie było
ich wielu. Zebrał ich może siedemdziesięciu. Brama powoli się otwierała.
Elfy wymaszerowały przez nią nie niepokojone przez nikogo. Kobiety
samemu musiały ją zamknąć za swoimi obrońcami, choć nieliczne także
ubrane w zbroje poszły z mężczyznami.
Nie napotykali oporu dopóki nie odeszli od pałacu. Rozproszenie ludzcy
żołnierze nie stanowili poważnego zagrożenia dla zwartej grupy elfów.
Glarid starał się nad nimi panować, nie chciał pozwolić by żądza walki
rozbiła jego oddział.
Pierwsi ludzie zaczęli już formować się w grupy. Przegrupowywali się
w zasięgu wzroku elfów. Brak im było dowódcy co odczuli, gdy bezładnie
natarli na grupę elfów.
Ich atak próbował rozedrzeć na dwie części dwuszereg, który uformowały
elfy. Te tymczasem całą swą uwagę skupiły na środkowym odcinku swojego
szyku. Pierwszy szereg stanowiły rosłe elfy uzbrojone w miecze, za
ich plecami stali słabsi trzymający piki i oszczepy, którymi godzili
w niespodziewających się niczego ludzi. Ci wkrótce odstąpili od walki
i rzucili się do ucieczki. Ta była jednak równie spóźniona jak atak.
Elfy dopadały uciekinierów nie dając im nawet szans na walkę. Zadawały
szybkie ciosy w plecy i powracały do swojego oddziału.
Przed nimi rysowało się nowe niebezpieczeństwo. Glarid usłyszał przeciągłe
rżenie konia. Na końcu ulicy stał rosły rumak na którego grzbiecie
siedział człowiek odziany w pełną zbroję przyozdobioną motywem gryfa.
Człowiek uniósł nad głowę miecz i wykrzykiwał jakieś słowa. Elfy spostrzegły
teraz dwa oddziały ludzi którzy wbiegali teraz w ulicę. Oddziały były
karne i wykonywały natychmiast rozkazy dowódcy.
Człowiek powoli przyłożył miecz do ust, ucałował go i ruszył przed
swoimi oddziałami. Stopniowo nabierał tempa szarżując. Zostawił swych
ludzi w tyle i przylgnął do grzbietu swojego konia. Na kilkanaście
metrów przed elfim oddziałem wyprostował się w strzemionach i uniósł
wysoko miecz.
Glarid wystąpił przed szereg. Napiął wszystkie mięśnie w ciele i przymrużył
nieco oczy. Miecz człowieka powoli zaczął się opuszczać. Glarid odbił
się od ziemi i błyskawicznym ruchem chwycił nadgarstek rycerza. Ten
wyleciał z siodła do tyłu pozostawiając swojego konia. Rycerz uderzył
z potężną siłą o bruk. Słychać było metaliczny brzdęk i jęk.
Glarid błyskawicznie powstał na nogi. Nie zadał ciosu leżącemu na
ziemi rycerzowi. Ten ściągnął sobie z głowy hełm. Długie jasne włosy
rycerza miały teraz barwę brunatno-czerwoną za sprawą krwi która wypływała
gdzieś z tyłu jego głowy. Rycerz powoli dotknął swojego lewego ramienia,
które było nienaturalnie wygięte. Syknął i odsunął rękę. Podniósł
swój miecz i podobnie jak przed chwilą przytknął go do ust.
Jego ludzie tymczasem zatrzymali się dwadzieścia metrów wcześniej
i podobnie jak elfy stali w milczeniu przyglądając się walce.
Człowiek pomimo spokojnego zachowania zaatakował z furią. Jego wypad
napotkał tylko pustkę. Glarid tymczasem wykonał płynny półobrót i
uderzył pięścią w bok rycerza. Ten stłumił krzyk i odwinął się łokciem.
Glarid stracił dech w piersi i odskoczył w tył tracąc rytm. Człowiek
tymczasem pomimo coraz bardziej obfitego krwawienia atakował z furią.
Kolejne jego ciosy były jednak parowane przez szybkiego elfa.
Człowiek przystanął na moment, wzniósł miecz ponad głowę i ciął szeroko.
Glarid szybko odskoczył w lewo i uderzył nie spoglądając nawet na
przeciwnika. Rycerz tymczasem osunął się na kolana. Spojrzał przed
siebie, na swoich ludzi. Podparł się mieczem i mówił coś pod nosem.
Glarid obszedł go szerokim łukiem. Ramie rycerza było niemalże odrąbane.
Części zmiażdżonej zbroi wystawały z rany. Elf uchwycił spojrzenie
człowieka. Wyjaśnili sobie wszystko bez słów. Glarid nie bez podziwu
patrzył na spojrzenie bez cienia strachu, jakże różne od wzroku żołnierzy
z jakimi dotychczas walczył.
Ostatni cios był tak szybki, że trudno było zauważyć moment w którym
człowiek wydał ostatni dech z piersi. Jego głowa zdjęta przed chwilą
z barków potoczyła się wolno po bruku.
Ludzie milczeli, gdy niesione zapałem wodza elfy uderzyły na nich
bezładnie. Szybko rzucili się do ucieczki. Glarid tymczasem złożył
miecz człowieka na jego piersi. Pokręcił głową i rzucił się w wir
walki.
Usłyszał wtedy odgłos rogu. Po czym wrzawa bitewna nieco zelżała by
po chwili wybuchnąć nową falą potężnego głosu. Oddziały Almartha powróciły
do płonącego już miasta. Glarid ucieszył się w sobie na myśl o tym,
jego oddział wciąż dobrze sobie radził. Nie było wielu rannych i zabitych.
Tymczasem ludzie złapani w pułapkę krzyczeli przeraźliwie próbując
wydostać się z płonących niemalże ulic miasta. Fala po fali elfy wlewały
się do swojego miasta odzyskując, domy, ulice, dzielnice. Glarid spostrzegł
Almartha siedzącego na koniu. Podbiegł do niego, twarz sędziwego elfa
pojaśniała:
-Rad jestem, że widzę cię żywego. Smutek jednak ogarnia me serce na
myśl o zniszczeniach w moim mieści. Ludzie gorzko pożałują zapuszczenia
się w nasze dziedziny.
-Ja też cieszę się na twój widok panie, mam nadzieję że szybko wyprzemy
ludzi z miasta.
-Ty tymczasem udaj się pod pałac, bo twoi ludzie są bardziej zmęczeni
od moich. Ktoś musi bronić naszych kobiet i starców.
Glarid skłonił się nisko i szybko zebrał elfy ze swojego oddziału.
Ruszyli szybkim krokiem w kierunku pałacu. Tymczasem wrzawa bitewna
wokół trochę ucichła. Świat zdawał się wyczekiwać z napięciem. Elfi
oddział liczył teraz może czterdziestu wojowników.
Elfy zaczęły płakać gdy ujrzały płonący pałac. Tymczasem w oddali
słychać było rytmiczny odgłos marszu. Elfy rzuciły się za tym odgłosem.
Glarid ujrzał, że grupa ludzi prowadziła jeńców i podążała prosto
na południe.
Krótki pościg ulicami miasta prowadził ku nieuchronnemu starciu. Glarid
ujrzał pośród zakładnikami Elien, córkę Almartha i wielu innych dworzan.
Ludzie zdawali się wiedzieć kogo prowadzą.
Elfy szybko okrążyły mniej licznego przeciwnika. Ludzie wyciągnęli
kuszę. Chwila ciszy została przerwana przez odgłos cięciw. Kilku elfów
zachwiała się reszta ruszyła jednak na przeciwników. W tumulcie zdało
się słyszeć krzyki padających ludzi.
Glarid spostrzegł wtedy coś co nim wstrząsnęło. Dowódcą tego ludzkiego
oddziału był znany mu już hrabia Span. Ubrany w prostą zbroję pozbawioną
emblematów górował nad pozostałymi swoimi żołnierzami. Prowadził teraz
za rękę Elien, uciekając w kierunku oddziałów ludzi. Glarid rzucił
się w pościg za nim.
Dogonił go gdy ten wbiegał do wysokiego białego budynku, którego elewacja
tylko odrobinę osmolona była przez płomienie które szalały w mieście.
Schody po których hrabia razem z zakładniczką piął się do góry skrzypiały
złowieszczo. Glarid starał się nie stracić z niego wzroku, wiedział
że człowiek ten zdolny jest do okrucieństwa. Dyktowało mu to jakieś
wewnętrzne przeczucie, ślad pozostawiony przez dawną tożsamość. Starał
się hamować gniew w sobie, wiedział że zabije on w nim zdolność do
właściwej oceny sytuacji jakkolwiek ta by się potoczyła.
Hrabia starał się nie stracić elfa z pola widzenia, chociaż nie miał
teraz żadnego planu. Czuł jedynie, że szczęście mu dopisało bo elfka
którą teraz mocno trzymał przystawiając jej nóż do gardła, musiała
być znaczną osobą.
Doszedł już razem z zakładnikiem na najwyższe piętro budynku, który
wysokością niemal dorównywał wieży w której urzędował Almarth. Wrzawa
bitewna była tu ledwie słyszalna. Pomieszczenie uniknęło plądrowania.
Zaś wielkością przypominało izbę przydrożnej karczmy.
Span stanął koło okna ciągle trzymając nóż przy gardle Elien. Wyszeptał
jej do ucha:
-Słuchaj no kochaneczko, musisz ty być tutaj ważna. Skoro ten tam
popędził za nami aż tutaj.- Ona nic mu nie odpowiedziała. Uczucie
strachu przeszywało ją, czuła ukłucia małych igiełek które kłuły jej
kończyny tak by zawładnął nimi bezwład.
Glarid też wszedł już do pomieszczenia. Stanął naprzeciwko Spana i
milczał. Musiał wyczuć przeciwnika, zrozumieć co zamierza zrobić.
Span chwilę się zastanowił po czym z całej siły pchnął elfką na bok,
ta uderzyła o ścianę po czym skuliła się na ziemi łkając cicho.
-Pamiętasz co zrobiłem z Lethril?- Powiedział hrabia wykręcając młynek
krótkim mieczem. Elf nie odpowiedział, w milczeniu robiąc krok w prawo.
Chciał zobaczyć jak Span zareaguje na milczenie.
-Może Ci przypomnieć jak kwiliła gdy wymierzałem jej baty a potem
kazałem patrzeć jak tobie je wymierzają?- Hrabia zdawał się być przejęty
brakiem reakcji, przerzucił miecz z ręki do ręki i zamarkował cios.
-Zginiesz dzisiaj...- Wrzasnął dziko. Glarid tymczasem powoli zataczał
kolejne koło. Liczył na to, że jego przeciwnik wpadnie w trwogę. Strach
miał zmusić człowieka do popełnienia błędu. Samemu zaś starał się
kontrolować oddech, wyczuwał już też podłoże choć było ono nieco mylące.
Hrabia zastanawiał się dlaczego elf milczy. Musiał wymusić z niego
reakcję. Zastanawiał się gdzie jest słaby punkt w masce którą jego
przeciwnik przybrał. Wydawało mu się, że go odnalazł:
-Jaka ta elfka jest do niej podobna. Gdy już ciebie zabije zabawie
się z nią tak jak zabawiałem się z Lethril.- Brak reakcji znowu uderzył
go, wykrzyczał: -Czemu milczysz do cholery!
Rzucił się na oślep do przodu. Glarid czekał na taki wybuch, hrabia
ustawił źle nogi. Elf uderzył mocno w jego gardę uskakując na prawo.
Hrabia stracił równowagę i runął na ziemię. Elf nie czekał aż się
podniesie i samemu zaatakował. Span zwinnie się wywinął i z przysiadu
ciął nisko elfa.
Ten uskoczył szybko na bok i wyprowadził błyskawiczne cięcie z półobrotu.
Hrabia przewidział to i siłę uderzenia przejął na swój miecz tak,
że z łatwością wykonał pełny obrót w przeciwnym kierunku uderzając
teraz na bezbronnego z tej strony elfa.
Czerwona plama bólu przez chwilę zaćmiła wzrok elfa. Teraz cofał się
on tylko w kierunku ściany, zmiażdżony naramiennik nie przejął całej
siły ciosu na siebie. Cały impet spadł na bark elfa. Chrzęst kości
był wyjątkowo nieprzyjemny nawet dla hrabiego, nie powstrzymał jednak
szerokiego uśmiechu który wystąpił mu na twarz. Elf osunął się po
ścianie na podłogę, znacząc ją plamą krwi.
-Opowiedzieć Ci jak to było z wami? Tobą i twą kobietą. Długo szukałem
tego miejsca, słyszałem o nim legendy. Starałem się je odnaleźć dla
mojego władcy. Ty zaś byłeś legendą, jeźdźcem jeżdżącym po pograniczu.
Spotkałem więc ciebie i namówiłem na wyjazd. Ty zaś zabrałeś nawet
ze sobą swoją kobietę. O bogowie ależ z ciebie dureń.- Brzydki grymas
wystąpił na twarzy barona. - Tak czy owak pojmałem was, jednak nie
chciałeś wyjawić tajemnicy, więc dzień po dniu torturowałem ją na
twoich oczach a później ciebie na jej. Trwało to dosyć długo, ale
nikt się nie zdradził. Umknęliście mnie i długo czekałem w niełasce
na kolejną okazję by zdobyć lokalizację tego miejsca.
Śmiech nie wydobył się z ust barona, wypełniała je krew. Baron obrócił
się i spojrzał na Elien wpatrzoną w niego. W jego plecach tkwił długi
na dwadzieścia centymetrów nóż. Baron zatrząsł się, nim upadł uderzył
potężnie Elien. Jej sukienka splamiona teraz krwią barona i własną
przybrała kolor usychającej róży. Osunęła się na podłogę a w ślad
za nią hrabia Span.
Glarid nie mógł tego widzieć, przytomność stracił chwilę wcześniej.
Rana już go nie bolała. Pośród bieli stał na niewielkim ukwieconym
pagórku pośród skał. W oddali ujrzał Lethril. Przyzywała go. Ubrana
była w zwiewną niebieską szatę, jej włosy promieniowały światłem.
Usta koloru dojrzałej wiśni ułożyły się w piękny uśmiech. Wyszeptał
kilka słów:
-Już idę, zaczekaj bym znów nie zgubił drogi...
Autor: Glarid
email: zbigkost@poczta.onet.pl
|
|
|
|