WIEDŹMA

"Na Granicy" (III), I.

 

 

Mnich Meescach siedział z tyłu wozu, obleczony w cienkie koce i swój zabrudzony habit. Wpatrywał się ze znużeniem w zakurzoną drogę i myślał, jakie to dziwne, że znalazł się tak daleko od miejsca, w którym całe życie spełniał swe święte powinności. Melancholia doprowadziła Meescacha do antałka ze słodkim winem. Rozgrzewający napój szybko wybił mu z głowy czarne myśli o przeszłości, które od czasu do czasu nawiedzały jego zmęczony umysł.
-Nie czas na to... - mówił do siebie. -Nie czas na samotność. Znajdę sobie jakąś dziewkę w odległym mieście. Zdejmę wreszcie ten przeklęty habit i zabawię się jak nigdy dotąd.
Zaśmiał się na wspomnienie pierwszego złamania świętych zakazów, gdy był jeszcze młody i piękny.
Niedługo potem spał, muskając ręką opróżniony antałek. Wokół niego podobnie samotni podróżnicy również zajmowali się piciem - niektórzy też pozasypiali. Na noc wóz zatrzymał się przy bujnej kępie drzew, oddalonej kilkanaście metrów od drogi. Dwóch najemników wyszło na straż, a woźnica walnął się jak nieżywy na swoje prowizoryczne posłanie i zasnął. Nikt nie myślał nawet o rozkładaniu obozu. Niektórzy powstawali i udali się w pobliskie zarośla, zaspokoić najważniejsze potrzeby. Księżyc stał na niebie wielki i błyszczący. Noc była ciepła, spokojna i cicha.
Jakoś nad ranem mnicha zbudził potężny ból głowy. Ledwo się podniósł, już nadepnął na kogoś leżącego za nim. Kiedy wreszcie wykaraskał się na świeże powietrze, zauważył, że świat powoli robi się szary. Choć było jeszcze nadal ciemno, a ziąb panował niesamowity, mnich postanowił, że zostanie na nogach i poczeka na świt. Gdzieś obok wozu, z lewej strony, usłyszał szmer. Powoli podszedł do tylnego koła i wyjrzał, zaciekawiony. Wpatrzył się z przerażeniem w ogromne, świecące na czerwono, dzikie ślepia. W tym momencie strażnik na warcie, nieco dalej, krzyknął, jakby z bólu, i zaczął walczyć mieczem z dwoma kudłatymi bestiami. Wilk rzucił się na Meescacha i tylko fakt, że ten się wywrócił, uratował mu życie. Bestia przeskoczyła ponad nim i zatrzymała się, po czym odwróciła powoli. Mnich zaczął wzywać święte imiona zapomnianych bogów, ale potwór zamiast rzucić się na jego szyję, wpadł do przepełnionego wozu. Z wnętrza dobiegły krzyki i warknięcia. Na ściankach płachty pokazała się krew. Mnich jęknął z obrzydzenia i ociężale wstał na nogi. Głowa wciąż go mu ciążyła, ale w obliczu zagrożenia złapał rytm kroków i, nie potykając się, pobiegł w stronę ciemnego lasu. Nie uszedł między drzewami zbyt daleko, gdy spostrzegł, że jedna z bestii go goni. Wilk węszył przez chwilę po śladach, ale po chwili zorientował się, że gruby braciszek jest w zasięgu jego wzroku. Potwór wyszczerzył potężne kły i warknął. Mnich z przerażenia upadł i, nie mogąc złapać pewnego oparcia, bezskutecznie młócił kończynami o poszycie leśne. Kiedy wreszcie wygramolił się na nogi, poczuł potężne uderzenie w plecy i wylądował twarzą w ściółce. Potem poczuł na karku silne ukłucie i obezwładniający chłód. Leżał i jęczał, głowa wybuchała mu bólem, a z tyłu czuł cieknącą mu po plecach krew. Kiedy zamykał oczy, przez ostatnie rozbłyski myśli uświadomił sobie, że nie obudzi się już, by ujrzeć świt następnego dnia.


Trawiaste wzgórze wznosiło się ponad nimi, po prawej stronie. Rozrzucone wokoło drzewa poruszał uderzający z dużą mocą wiatr. Zarośla po lewej odgradzały ich od drogi, jaką przeszli kilka godzin wcześniej. Gdzieniegdzie wznosiły się oderwane od krajobrazu głazy, jakby pozostałości po dawnej budowli, którą zamieszkiwali majestatyczni bogowie. Rozległy las rozciągał się dalej za krawędzią wzgórza, a inne wzniesienia terenu leżały na wschodzie, wystając dumnie ponad płaskim terenem na zachodzie i północy. Słońce stało wysoko na nieboskłonie, świecąc mocno i rozgrzewając ciała strudzonych wędrowców. Jednak Łowczy wiedział, że czas na postój jeszcze nie nadszedł.
Weszli wyżej, omijając coraz gęściej rozsypane, małe skały i nieznacznej wielkości głazy, by powoli zbliżyć się do obrzeży rozległego lasu. Drzewa zdawały się tutaj dumniejsze niż na południu i znacznie wyższe, ale już nie tak posępne, jak w zaśnieżonych górach, które zostawili za sobą. Wkrótce znaleźli niewielką polankę oplecioną dookoła gęstym listowiem i mnóstwem mniejszych zarośli, odgradzających ją od reszty lasu. Dalej szła gęstwina, nieogarniona przez ludzki wzrok. Trawa w wielu miejscach była zbyt wysoka, aby można się było na niej rozłożyć, dlatego Korino i jego ludzie powyrywali ją w kilku miejscach, wykopując dogodny teren do spoczynku. Zmęczona Solenn padła na ziemię, poprzednio popijając wodę z bukłaka. Nie miała wyrzutów sumienia, kiedy zaraz potem zapadała w krótką drzemkę. Łowczy rozrzucił pakunki z prowiantem pomiędzy wszystkich i przysiadł się do samotnie posilającego się Jona.
-Ładny dzień, wuju. - Jon z powagą wyjmował ości z lekko już nieświeżej ryby. Co jakiś czas wycierał tłuste palce o krawędź tuniki.
-Tak, ptaki ćwierkają, że słońce poświeci parę dni. - Łowczy zaśmiał się i ułożył na plecach, wpatrując w niebo.
-Znasz się na dziczy. Nie boisz się zwierząt, jakie w niej grasują? Nigdy nie miałeś, na przykład, na pieńku z rozwścieczonym niedźwiedziem? - Jonnel wypluł potężną ość sterczącą mu spomiędzy zębów.
-Starałem się przez te lata unikać legowisk niedźwiedzi, aczkolwiek czasem rzeczywiście zdarzało się, że rozsierdziłem pana jakichś leśnych włości, podchodząc nieświadomie zbyt blisko do jego młodych. O wiele bardziej boję się jednak grasujących wilków. One nie zadowolą się rybami z rzeki. To urodzeni łowcy.
-Jak ty...
-Ja nie poluję na wszystko, co chodzi. Zresztą staram się zachować umiar. Kiedy widzę, że w jakimś lesie jest mało saren, nie poluję na sarny, tylko idę z łukiem na ptactwo, a jeśli już muszę, oszczędzam młodsze osobniki, by rozmnażały się dalej.
-Dla mnie to bez znaczenia. W przyrodzie większy musi zjadać mniejszego.
-Taka jest chyba równowaga rzeczy. Ale nie jesteśmy bogami, by zakłócać prawa natury.
Jon nie odpowiedział, tylko dokończył resztę ryby w milczeniu. Korino nie wyglądał, jakby interesowało go cokolwiek, poza snem.
-Zauważyłeś?
-Co? - Jon, lekko zdezorientowany, popatrzył na wuja.
-Korino i jego ludzie. Chyba już mniej jest w nich strachu, niż na początku. Trzymają się dalej z tyłu i niechętnie idą przed siebie, ale musieli nabrać do ciebie respektu, skoro doprowadziłeś ich aż na granicę świata.
-Nie wiem, czy to jest ta granica. - przerwał Jon. -Może cieszą się, że odeszła Wrona? Słyszałeś, jak się jej obawiali...
-Niezbadane są ścieżki, jakimi chadzają wiedźmy. - Korino mruknął pod nosem. Łowczy zdziwił się, że zbójca przysłuchiwał się rozmowie.
-Co masz na myśli? - spytał.
-Ona może jeszcze wrócić. Spałbym czujnie w nocy.
Łowczy sposępniał, ale Jon zaśmiał się głośno.
-Zdaje się, Korino, że, kiedy tylko o niej wspominamy, zaraz zaczynasz tracić większość ze swej męskości. Czyżbyś lękał się kobiety?
-To nie jest zwykła baba. To wiedźma.
-Ma rację. Z nimi nie ma żartów. - Łowczy chyba coś o tym wiedział...
Popatrzył na błękitne, zalane białymi obłoczkami, spokojne niebo.
-Wypatrujcie czarnej wrony. - mruknął.
-Jak tylko zobaczę, ustrzelę... - Korino łyknął wody z bukłaka.
-Obyś trafił. - powiedział, i zamknął oczy.


Po jakiejś godzinie wyruszyli dalej. Las gęstniał z każdym krokiem, nie widać było żadnej wyraźniejszej ścieżki, a więc, siłą rzeczy, brnęli na oślep. Kiedy wreszcie opuścili gęstwinę, i ich oczom ukazał się rozłożysty, pagórkowaty teren po drugiej stronie wzgórza, późne popołudnie przechodziło w wieczór, a słońce chowało się za zaczerwienionym horyzontem.
-Bogowie mówią nam dobranoc. - powiedział z zachwytem Korino, wpatrując się w chudziutkie strzępki chmur, rozrzucone po rudym niebie na zachodzie.
-Poszukajmy lepiej obozu. - wyrwał wszystkich z zamyślenia Łowczy. -Widzicie to wzgórze na dole, pod nami? Dojdziemy tam za jakieś dwie godziny. Do tego czasu zdąży się ściemnić. Trzymamy się razem i utrzymujemy równe tempo. Jon, prowadź, Korino zostań z tyłu. Sol, daj mi ten cholerny toboł, bo się pod nim złamiesz.
Solenn z determinacją prychnęła i uśmiechnęła się do niego, odmawiając.
-W porządku. Jak padniesz, to zawołaj. - roześmiał się i ruszył zaraz za Jonem. Solenn poszła u jego boku. Dzisiejszego dnia czuła się jakoś raźniej i lepiej niż dotychczas. Kiedy spała, nie śniło jej się nic, myśli miała czyste, a zmęczenie nauczyła się już znosić z pokorą i nieugiętością.
-Łopian... - ostatnio rzadko się tak do niego zwracała. Nieobecny, dopiero po chwili skierował na nią wzrok.
-Pytałaś o coś?
-Rozmawiałam z tym wilkiem, który nas prowadził. To było trzy dni temu, w lesie na południu.
-Rozmawiałaś? Jak to? Co ci powiedział?
-Nie pamiętam dokładnie, o czym mówiliśmy. - wyglądała na niezdecydowaną. -Chyba poprosiłam go, żeby zaprowadził mnie do środka tego królestwa. Tam, gdzie wszystko się kończy i zaczyna... Nie wiem, dlaczego tak powiedziałam.
-Co odparł? - Łowczy zastanawiał się, czy Sol nie miała po raz kolejny proroczego snu.
-Że nie ma żadnego środka, ale jest granica.
-To już wiemy. Tak te ziemie za górami nazwali ludzie.
-Kiedyś mówiłeś, że wierzysz w to, że po drugiej stronie nie ma nic. On mi tak powiedział.
-Kto? Wilk?
Łowczy potknął się o wystający kamień. Sol przytrzymała go za ramię. Popatrzył na nią ze zdziwieniem i spytał jeszcze raz.
-Wilk ci tak powiedział?
Skinęła głową.
-Nie przyśniło ci się to?
-Nie! Na pewno! Dotykałam go, czułam jego oddech... Sapał, jak po biegu. Był rzeczywisty. Naprawdę tam poszłam. Miałam dość waszych kłótni w obozie.
Łowczy zamyślił się na moment, po czym znowu spojrzał na Sol.
-Powiedział, gdzie to jest? Ta granica.
-Nie, ale wiem, że mnie tam zaprowadzi.
-Więc, co tam jest, skoro... skoro nie ma tam nic...
-Nie wiem. - odparła zdezorientowana.

Marsz nieco się przedłużył, dlatego zmęczenie ogarnęło całą grupę. Była już dość późna noc, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Po drodze musieli długo szukać ścieżki, gdyż zejście było w wielu miejscach zbyt strome, by mogli się z nim uporać po ciemku. Strudzeni i głodni, szybko nazbierali chrustu na ognisko i ułożyli się wokół niego, z bronią przygotowaną na każdą ewentualność. Nikt się nie odzywał. Zamiast nich mówił ogień, poruszany szeptami wiatru. U podnóża wzgórza rozciągała się wyrwa, przypominająca małą jaskinię. Usadowili się niedaleko jej wylotu, na widoku mając linię okalających wzniesienie drzew. Powoli każdy z nich zapadał w sen, marząc o wygodach, których dawno nie dane było mu skosztować.
-Wino, kobiety i śpiew... - mówił Korino, zanim zasnął...


Alyn spokojnie jadł kolację w swoim własnym pokoju na drugim piętrze gospody. Na dole słychać było zwyczajową krzątaninę i odgłosy biesiady. Licznie zebrani goście zapijali się przeróżnymi trunkami, tańcowali i wywracali stołki. Aż dziw, że mógł skupić się na jedzeniu, bo na komponowaniu pieśni na pewno nie!
Jak co noc, myślał o wyprawie, którą postanowił porzucić, zanim na dobre się zaczęła. Osądzał siebie samego za to, że zamiast słuchać głosu artystycznej duszy i pożądania przygody, wolał zostać, uginając się pod nakazem bojaźliwego, a może raczej roztropnego serca. Był przekonany, że już na początku drogi załamałby się i nie mógłby iść dalej. Zresztą, czy oni w ogóle wiedzieli, dokąd szli? Dla Alyna to nie miało większego sensu, choć było bardzo romantyczne.
Tak wiele rzeczy się wydarzyło, odkąd postanowił wyruszyć w drogę z młodym Jonem, bo nie mógł usiedzieć na miejscu w tej swojej opuszczonej wiosce. Wilki rozszarpały ich przyjaciela, Hodora, a on sam o mało co nie stracił życia, gdy napadły na osadę, w której teraz przebywał, i wygryzły znaczną część jej mieszkańców, razem z poczciwym karczmarzem i sołtysem.
Kiedy kosztował wina, mimowolnie rozpuszczał w nim łzy, na myśl o tym, co stało się z jego przyjacielem.
-Odszedł i już nigdy nie wróci... - chlipał do siebie. -Pociesz się, pijaczyno. Przynajmniej ty będziesz prowadził spokojny żywot do końca swoich dni. Och, jaki byłem słaby, że z nimi nie poszedłem.
Przegryzł z żałością kawałek mięsa. Gdzieś na zewnątrz rozległo się nerwowe szczekanie psa. Alyn myślał, że to któryś z karczemnych gości rozbija się po uliczkach. Słyszał jakieś krzyki - był pewien, że to pijacka rozróba. Postanowił wyjrzeć przez okno, by sprawdzić, co się naprawdę dzieje. Sos z ogryzionej kości kapał mu na rękaw, kiedy opierał się na oknie. Na dole ktoś biegł z pochodnią od strony wielkiego płotu odgradzającego osadę od drogi. Alyn nie słyszał, co tamten pokrzykiwał. Dopiero, gdy zasapany jegomość był już niemal pod drzwiami gospody, zdoławszy po drodze obudzić pół wsi, Alyn dosłyszał wyraźnie słowa posłańca.
-Biada! Biada nam!
-Co jest? Co się dzieje? - zawołał z okna, a przybysz popatrzył na niego z werandy.
-Wrócili!
-Kto wrócił? - Alyn mimowolnie pomyślał o swoich przyjaciołach, których chyba jednak powitano by w inny sposób.
Brodaty mężczyzna stojący na dole popatrywał za siebie, tam, gdzie stok opadał do posępnego lasu. Jeszcze niedawno zbójcy Korino grasowali na tej dzikiej drodze. Zdawało mu się, że w zapadającym zmroku dostrzegł cienie przeskakujące, w ostatnich szarzyznach wieczoru, pomiędzy drzewami na wąskim szlaku.
-Co tam się dzieje, u licha?! - krzyknął do mężczyzny, który tymczasem wpadł do karczmy i zamknął za sobą drzwi. Alyn, nie czekając, opuścił pokój i zbiegł po schodach do głównego hallu. Wpadł akurat w momencie, gdy zasapany posłaniec mówił:
-... Wracałem z drogi... Zobaczyłem stada wilków... Wszędzie, w lesie, na skałach, koło strumienia.
-Wilcy! - zakrzyknęli przerażeni bywalcy.
-Ilu?! - zapytał syn zabitego karczmarza, który stał za szynkwasem.
-Dziesiątki. Nie przeżyjemy tej nocy... O, bogowie... Setka, może więcej!
Pomiędzy ludzi wkradł się popłoch. Niektórzy rzucili się do barykadowania drzwi, inni poczęli chować się na zapleczu, jeszcze inni szukali wyjścia z gospody, ale bali się opuszczać ją samemu. W zgiełku i powszechnej bieganinie Alyn dosłyszał pojedyncze wilcze wycie, które potem powtórzyły liczne inne gardła. Nieustający lament przywodził na myśl zgraję potępieńców, stojących u bram osady i wołających o pomstę do śmiertelników i bogów. Barda przeszedł dreszcz od stóp do głów. Wiedział, że drugi raz tego nie przeżyje... Ale dlaczego akurat tutaj? Jaka klątwa spadła właśnie na niego, że nie mógł się uwolnić od tego bestialskiego wycia i świecących, czerwonych ślepi?
Kiedy w małej kapliczce zmarłego druida Ywena zaczęto bić w dzwon, ludzie umilkli i wyjrzeli przez okna. Pod bramą stała barykada z wilczych ciał - niepoliczalna gromada czarnych, kudłatych morderców. Czerwone oczy lśniły w blasku wieczoru, wprawiając zebranych w drgawki przerażenia. Alyn mimowolnie zakrył uszy, gdy z setki wilczych gardeł rozległo się okrutne wycie. Był pewien, że wybiła godzina jego śmierci, kiedy pojedyncze osobniki zaczęły przeskakiwać płot.

W przyciemnionej komnacie, w której czuć było tylko zapach dymiącej pochodni, Solenn rozpoznała salę jadalną z zamku, w którym mieszkała w dzieciństwie. Nie miała pojęcia, skąd się tutaj wzięła. Ostatnio, jak pamiętała, zasnęła w obozie, gdzieś wśród wzgórz na granicy świata, razem z Łowczym, Jonem, i ludźmi, którzy poprzysięgli mu wierność. Było jej zimno, była głodna i zmęczona - dokładnie pamiętała, jak smaczna wydała jej się pieczona ryba, którą przygotował dla wszystkich Łopian. I ta herbata, którą wysączał z liści w gorącej wodzie. Więc jakim sposobem znalazła się tutaj?
Zdezorientowana zaczęła przechadzać się wzdłuż ścian ogromnej sali, przyglądając się rozwieszonym proporcom ze znakami jej rodu i pokrewnych rodzin, przebywających na dworze króla Rodrika. Ona sama była córką tegoż króla i wysoko postawioną osobą. Czuła się w tej chwili młodsza o przynajmniej o kilka lat - nie potrafiła tego wytłumaczyć. A może więcej niż kilka lat? Nie miała czasu, by popatrzyć na swoje dłonie, bowiem drzwi wejściowe od strony korytarza otworzyły się ze skrzypieniem, a przeciąg dmuchnął lekko ogniem w kominku, zrzucając kilka dopalonych szczap. Solenn zobaczyła cień wchodzącej osoby. Na korytarzu było więcej pochodni, niż w pomieszczeniu. Świecznik został zdmuchnięty, dlatego w sali jadalnej panował prawie całkowity mrok. Poznała sylwetkę swojej matki, usłyszała jej lekkie, miarowe kroki - drobniutki stukot delikatnych bucików o twardą, kamienną posadzkę. Solenn poczuła zapach drogocennych perfum, jakich używała królowa. Była już pewna, że to ona. Dziwiło ją tylko, że matka milczała. Nie odzywając się, szła w jej stronę przez pomieszczenie, zahaczając suknią o potężne krzesła ułożone wokół stołu. Sol nie widziała jej twarzy - ręce też miała gdzieś schowane. Buciki stukotały, ale nie widać było nóg. Suknia zdawała się szeleścić, jak szum wzburzonego morza. Matka była zła. Solenn próbowała sobie przypomnieć, czy czegoś ostatnio nie zbroiła...
Z rozmyślań wytrąciło ją nagłe światło, które rozbłysło z lewej strony. Świecznik jakby sam zapalił się migocącym płomieniem. Żadna ręka nie trzymała zapałki. Obok świec stała suknia, ale, choć w środku widać było kształty kobiecego działa, na zewnątrz nie wystawało nic - ani głowa, ani ręce. Solenn czuła na sobie spojrzenie niewidocznych oczu.
-Matko? - spytała.
Odpowiedział jej szum sukni. Matka zbliżała się w jej stronę, a Sol, przerażona, zaczęła się cofać, lecz w tym momencie zahaczyła swoją własną sukienką o kant krzesła i przewróciła się. Silne ręce chwyciły ją pod pachy i podniosły do góry. Zobaczyła wielkie, cudownie zielone oczy królowej, które teraz świeciły jeszcze intensywniej, niż zwykle. Trzymały ją normalne ręce. Widziała silną, postawną kobietę, o pięknych rysach twarzy i lekko zakrzywionym nosie. To była jej matka.
Sol nie rozumiała tego, co się przed chwilą stało.
-Powiedz, czemu wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha? - po chwili milczenia odezwała się do niej tym swoim zwykłym, łagodnym głosem, którym zwykła opowiadać jej bajki.
-Byłaś suknią... To znaczy, przez chwilę zdawało mi się, że...
-Sol, szukaliśmy cię z ojcem po całym zamku. Chcemy ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Możesz się z początku przestraszyć...
W tym momencie wiatr wpadający przez uchylone okno zdmuchnął wszystkie świece i pochodnie w sali...
Poważne, twarde słowa jakby wyrwały Solenn z głębokiego snu. Matka siedziała na jej łóżku, a ona przykryta była kołdrą. Głowę miała ułożoną na miękkiej poduszce. Oczy królowej wpatrywały się w nią z uwagą. Sol czuła ogromny ciężar tego spojrzenia. Obawiała się go.
-Pojedziesz na zachód, do klasztoru. Będziesz się uczyć, jak ja kiedyś. Nauczysz się o wiele więcej, niż sądzi twój ojciec, dziecko...
Piękna królowa delikatnie pogładziła ją po policzku. Sol poczuła, jak przechodzi ją dreszcz.
-Co się stało? Zimno ci? Zamknę okno.
Matka podeszła do okiennic, zza których widać było nocne niebo, i zamknęła je, gasząc przy tym świeczkę.
-Śpij, moja córeczko. Jutro czeka cię trudny dzień. Musisz się spakować do drogi.
Te oczy wydawały się świecić w ciemności... Kiedy matka zamykała drzwi, Solenn drżała jeszcze z zimna i ze strachu. Dlaczego teraz wydawała jej się taka przerażająca i chłodna? Czy wcześniej też się jej bała? O czym ona mówiła?
Nagle zrobiło się zimniej, a wiatr otworzył z hukiem ciężkie okiennice. Świece zapaliły się ponownie. Solenn przypomniała sobie wykrzywioną z bólu twarz nagiej, czarnowłosej kobiety, przywiązanej do pala. Piersi unosiły jej się miarowo, choć wyglądała na zmęczoną i obolałą. Wokół stały jakieś postacie w ciemnych płaszczach. Przyglądały się w milczeniu straszliwej egzekucji. Powoli zapalające się płomienie delikatnie muskały stopy kobiety. Chrust strzelał ogniem, a ona krzyczała. Ale kiedy gorące języki dotknęły jej gładkich bioder i długich włosów, przestała wydawać jakiekolwiek odgłosy... Łzy zaschły jej na policzkach, a jęki ustały. Solenn słyszała płomienie uderzające dookoła, jak diabelskie bicze.
Kiedy się obudziła, Jon trzymał ją w ramionach. Nie miała sił płakać - brakło jej powietrza w płucach. Ta kobieta - ona nie umarła w klasztorze, jak z początku jej się wydawało. Tam z tyłu, za nią, Solenn dostrzegła zarys mostu zwodzonego i zamkowej bramy. Gdzieś wyżej wznosiły się mury, zza których biły w niebo słupy dymu i czerwieniła się krwawa łuna. Na stosie płonęła jej matka, a to, co widziała w oddali, było jej rodzinnym domem.

 

Dla Sol


15 kwiatcień, 379 rok N.E.


 


Autor: Jarlaxle

email: bregan@poczta.valkiria.net