|
WIEDŹMA
"Na Granicy" (III), I.
Mnich Meescach siedział z tyłu wozu, obleczony w cienkie
koce i swój zabrudzony habit. Wpatrywał się ze znużeniem w zakurzoną
drogę i myślał, jakie to dziwne, że znalazł się tak daleko od miejsca,
w którym całe życie spełniał swe święte powinności. Melancholia doprowadziła
Meescacha do antałka ze słodkim winem. Rozgrzewający napój szybko
wybił mu z głowy czarne myśli o przeszłości, które od czasu do czasu
nawiedzały jego zmęczony umysł.
-Nie czas na to... - mówił do siebie. -Nie czas na samotność. Znajdę
sobie jakąś dziewkę w odległym mieście. Zdejmę wreszcie ten przeklęty
habit i zabawię się jak nigdy dotąd.
Zaśmiał się na wspomnienie pierwszego złamania świętych zakazów, gdy
był jeszcze młody i piękny.
Niedługo potem spał, muskając ręką opróżniony antałek. Wokół niego
podobnie samotni podróżnicy również zajmowali się piciem - niektórzy
też pozasypiali. Na noc wóz zatrzymał się przy bujnej kępie drzew,
oddalonej kilkanaście metrów od drogi. Dwóch najemników wyszło na
straż, a woźnica walnął się jak nieżywy na swoje prowizoryczne posłanie
i zasnął. Nikt nie myślał nawet o rozkładaniu obozu. Niektórzy powstawali
i udali się w pobliskie zarośla, zaspokoić najważniejsze potrzeby.
Księżyc stał na niebie wielki i błyszczący. Noc była ciepła, spokojna
i cicha.
Jakoś nad ranem mnicha zbudził potężny ból głowy. Ledwo się podniósł,
już nadepnął na kogoś leżącego za nim. Kiedy wreszcie wykaraskał się
na świeże powietrze, zauważył, że świat powoli robi się szary. Choć
było jeszcze nadal ciemno, a ziąb panował niesamowity, mnich postanowił,
że zostanie na nogach i poczeka na świt. Gdzieś obok wozu, z lewej
strony, usłyszał szmer. Powoli podszedł do tylnego koła i wyjrzał,
zaciekawiony. Wpatrzył się z przerażeniem w ogromne, świecące na czerwono,
dzikie ślepia. W tym momencie strażnik na warcie, nieco dalej, krzyknął,
jakby z bólu, i zaczął walczyć mieczem z dwoma kudłatymi bestiami.
Wilk rzucił się na Meescacha i tylko fakt, że ten się wywrócił, uratował
mu życie. Bestia przeskoczyła ponad nim i zatrzymała się, po czym
odwróciła powoli. Mnich zaczął wzywać święte imiona zapomnianych bogów,
ale potwór zamiast rzucić się na jego szyję, wpadł do przepełnionego
wozu. Z wnętrza dobiegły krzyki i warknięcia. Na ściankach płachty
pokazała się krew. Mnich jęknął z obrzydzenia i ociężale wstał na
nogi. Głowa wciąż go mu ciążyła, ale w obliczu zagrożenia złapał rytm
kroków i, nie potykając się, pobiegł w stronę ciemnego lasu. Nie uszedł
między drzewami zbyt daleko, gdy spostrzegł, że jedna z bestii go
goni. Wilk węszył przez chwilę po śladach, ale po chwili zorientował
się, że gruby braciszek jest w zasięgu jego wzroku. Potwór wyszczerzył
potężne kły i warknął. Mnich z przerażenia upadł i, nie mogąc złapać
pewnego oparcia, bezskutecznie młócił kończynami o poszycie leśne.
Kiedy wreszcie wygramolił się na nogi, poczuł potężne uderzenie w
plecy i wylądował twarzą w ściółce. Potem poczuł na karku silne ukłucie
i obezwładniający chłód. Leżał i jęczał, głowa wybuchała mu bólem,
a z tyłu czuł cieknącą mu po plecach krew. Kiedy zamykał oczy, przez
ostatnie rozbłyski myśli uświadomił sobie, że nie obudzi się już,
by ujrzeć świt następnego dnia.
Trawiaste wzgórze wznosiło się ponad nimi, po prawej stronie. Rozrzucone
wokoło drzewa poruszał uderzający z dużą mocą wiatr. Zarośla po lewej
odgradzały ich od drogi, jaką przeszli kilka godzin wcześniej. Gdzieniegdzie
wznosiły się oderwane od krajobrazu głazy, jakby pozostałości po dawnej
budowli, którą zamieszkiwali majestatyczni bogowie. Rozległy las rozciągał
się dalej za krawędzią wzgórza, a inne wzniesienia terenu leżały na
wschodzie, wystając dumnie ponad płaskim terenem na zachodzie i północy.
Słońce stało wysoko na nieboskłonie, świecąc mocno i rozgrzewając
ciała strudzonych wędrowców. Jednak Łowczy wiedział, że czas na postój
jeszcze nie nadszedł.
Weszli wyżej, omijając coraz gęściej rozsypane, małe skały i nieznacznej
wielkości głazy, by powoli zbliżyć się do obrzeży rozległego lasu.
Drzewa zdawały się tutaj dumniejsze niż na południu i znacznie wyższe,
ale już nie tak posępne, jak w zaśnieżonych górach, które zostawili
za sobą. Wkrótce znaleźli niewielką polankę oplecioną dookoła gęstym
listowiem i mnóstwem mniejszych zarośli, odgradzających ją od reszty
lasu. Dalej szła gęstwina, nieogarniona przez ludzki wzrok. Trawa
w wielu miejscach była zbyt wysoka, aby można się było na niej rozłożyć,
dlatego Korino i jego ludzie powyrywali ją w kilku miejscach, wykopując
dogodny teren do spoczynku. Zmęczona Solenn padła na ziemię, poprzednio
popijając wodę z bukłaka. Nie miała wyrzutów sumienia, kiedy zaraz
potem zapadała w krótką drzemkę. Łowczy rozrzucił pakunki z prowiantem
pomiędzy wszystkich i przysiadł się do samotnie posilającego się Jona.
-Ładny dzień, wuju. - Jon z powagą wyjmował ości z lekko już nieświeżej
ryby. Co jakiś czas wycierał tłuste palce o krawędź tuniki.
-Tak, ptaki ćwierkają, że słońce poświeci parę dni. - Łowczy zaśmiał
się i ułożył na plecach, wpatrując w niebo.
-Znasz się na dziczy. Nie boisz się zwierząt, jakie w niej grasują?
Nigdy nie miałeś, na przykład, na pieńku z rozwścieczonym niedźwiedziem?
- Jonnel wypluł potężną ość sterczącą mu spomiędzy zębów.
-Starałem się przez te lata unikać legowisk niedźwiedzi, aczkolwiek
czasem rzeczywiście zdarzało się, że rozsierdziłem pana jakichś leśnych
włości, podchodząc nieświadomie zbyt blisko do jego młodych. O wiele
bardziej boję się jednak grasujących wilków. One nie zadowolą się
rybami z rzeki. To urodzeni łowcy.
-Jak ty...
-Ja nie poluję na wszystko, co chodzi. Zresztą staram się zachować
umiar. Kiedy widzę, że w jakimś lesie jest mało saren, nie poluję
na sarny, tylko idę z łukiem na ptactwo, a jeśli już muszę, oszczędzam
młodsze osobniki, by rozmnażały się dalej.
-Dla mnie to bez znaczenia. W przyrodzie większy musi zjadać mniejszego.
-Taka jest chyba równowaga rzeczy. Ale nie jesteśmy bogami, by zakłócać
prawa natury.
Jon nie odpowiedział, tylko dokończył resztę ryby w milczeniu. Korino
nie wyglądał, jakby interesowało go cokolwiek, poza snem.
-Zauważyłeś?
-Co? - Jon, lekko zdezorientowany, popatrzył na wuja.
-Korino i jego ludzie. Chyba już mniej jest w nich strachu, niż na
początku. Trzymają się dalej z tyłu i niechętnie idą przed siebie,
ale musieli nabrać do ciebie respektu, skoro doprowadziłeś ich aż
na granicę świata.
-Nie wiem, czy to jest ta granica. - przerwał Jon. -Może cieszą się,
że odeszła Wrona? Słyszałeś, jak się jej obawiali...
-Niezbadane są ścieżki, jakimi chadzają wiedźmy. - Korino mruknął
pod nosem. Łowczy zdziwił się, że zbójca przysłuchiwał się rozmowie.
-Co masz na myśli? - spytał.
-Ona może jeszcze wrócić. Spałbym czujnie w nocy.
Łowczy sposępniał, ale Jon zaśmiał się głośno.
-Zdaje się, Korino, że, kiedy tylko o niej wspominamy, zaraz zaczynasz
tracić większość ze swej męskości. Czyżbyś lękał się kobiety?
-To nie jest zwykła baba. To wiedźma.
-Ma rację. Z nimi nie ma żartów. - Łowczy chyba coś o tym wiedział...
Popatrzył na błękitne, zalane białymi obłoczkami, spokojne niebo.
-Wypatrujcie czarnej wrony. - mruknął.
-Jak tylko zobaczę, ustrzelę... - Korino łyknął wody z bukłaka.
-Obyś trafił. - powiedział, i zamknął oczy.
Po jakiejś godzinie wyruszyli dalej. Las gęstniał z każdym krokiem,
nie widać było żadnej wyraźniejszej ścieżki, a więc, siłą rzeczy,
brnęli na oślep. Kiedy wreszcie opuścili gęstwinę, i ich oczom ukazał
się rozłożysty, pagórkowaty teren po drugiej stronie wzgórza, późne
popołudnie przechodziło w wieczór, a słońce chowało się za zaczerwienionym
horyzontem.
-Bogowie mówią nam dobranoc. - powiedział z zachwytem Korino, wpatrując
się w chudziutkie strzępki chmur, rozrzucone po rudym niebie na zachodzie.
-Poszukajmy lepiej obozu. - wyrwał wszystkich z zamyślenia Łowczy.
-Widzicie to wzgórze na dole, pod nami? Dojdziemy tam za jakieś dwie
godziny. Do tego czasu zdąży się ściemnić. Trzymamy się razem i utrzymujemy
równe tempo. Jon, prowadź, Korino zostań z tyłu. Sol, daj mi ten cholerny
toboł, bo się pod nim złamiesz.
Solenn z determinacją prychnęła i uśmiechnęła się do niego, odmawiając.
-W porządku. Jak padniesz, to zawołaj. - roześmiał się i ruszył zaraz
za Jonem. Solenn poszła u jego boku. Dzisiejszego dnia czuła się jakoś
raźniej i lepiej niż dotychczas. Kiedy spała, nie śniło jej się nic,
myśli miała czyste, a zmęczenie nauczyła się już znosić z pokorą i
nieugiętością.
-Łopian... - ostatnio rzadko się tak do niego zwracała. Nieobecny,
dopiero po chwili skierował na nią wzrok.
-Pytałaś o coś?
-Rozmawiałam z tym wilkiem, który nas prowadził. To było trzy dni
temu, w lesie na południu.
-Rozmawiałaś? Jak to? Co ci powiedział?
-Nie pamiętam dokładnie, o czym mówiliśmy. - wyglądała na niezdecydowaną.
-Chyba poprosiłam go, żeby zaprowadził mnie do środka tego królestwa.
Tam, gdzie wszystko się kończy i zaczyna... Nie wiem, dlaczego tak
powiedziałam.
-Co odparł? - Łowczy zastanawiał się, czy Sol nie miała po raz kolejny
proroczego snu.
-Że nie ma żadnego środka, ale jest granica.
-To już wiemy. Tak te ziemie za górami nazwali ludzie.
-Kiedyś mówiłeś, że wierzysz w to, że po drugiej stronie nie ma nic.
On mi tak powiedział.
-Kto? Wilk?
Łowczy potknął się o wystający kamień. Sol przytrzymała go za ramię.
Popatrzył na nią ze zdziwieniem i spytał jeszcze raz.
-Wilk ci tak powiedział?
Skinęła głową.
-Nie przyśniło ci się to?
-Nie! Na pewno! Dotykałam go, czułam jego oddech... Sapał, jak po
biegu. Był rzeczywisty. Naprawdę tam poszłam. Miałam dość waszych
kłótni w obozie.
Łowczy zamyślił się na moment, po czym znowu spojrzał na Sol.
-Powiedział, gdzie to jest? Ta granica.
-Nie, ale wiem, że mnie tam zaprowadzi.
-Więc, co tam jest, skoro... skoro nie ma tam nic...
-Nie wiem. - odparła zdezorientowana.
Marsz nieco się przedłużył, dlatego zmęczenie ogarnęło całą grupę.
Była już dość późna noc, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Po drodze
musieli długo szukać ścieżki, gdyż zejście było w wielu miejscach
zbyt strome, by mogli się z nim uporać po ciemku. Strudzeni i głodni,
szybko nazbierali chrustu na ognisko i ułożyli się wokół niego, z
bronią przygotowaną na każdą ewentualność. Nikt się nie odzywał. Zamiast
nich mówił ogień, poruszany szeptami wiatru. U podnóża wzgórza rozciągała
się wyrwa, przypominająca małą jaskinię. Usadowili się niedaleko jej
wylotu, na widoku mając linię okalających wzniesienie drzew. Powoli
każdy z nich zapadał w sen, marząc o wygodach, których dawno nie dane
było mu skosztować.
-Wino, kobiety i śpiew... - mówił Korino, zanim zasnął...
Alyn spokojnie jadł kolację w swoim własnym pokoju na drugim piętrze
gospody. Na dole słychać było zwyczajową krzątaninę i odgłosy biesiady.
Licznie zebrani goście zapijali się przeróżnymi trunkami, tańcowali
i wywracali stołki. Aż dziw, że mógł skupić się na jedzeniu, bo na
komponowaniu pieśni na pewno nie!
Jak co noc, myślał o wyprawie, którą postanowił porzucić, zanim na
dobre się zaczęła. Osądzał siebie samego za to, że zamiast słuchać
głosu artystycznej duszy i pożądania przygody, wolał zostać, uginając
się pod nakazem bojaźliwego, a może raczej roztropnego serca. Był
przekonany, że już na początku drogi załamałby się i nie mógłby iść
dalej. Zresztą, czy oni w ogóle wiedzieli, dokąd szli? Dla Alyna to
nie miało większego sensu, choć było bardzo romantyczne.
Tak wiele rzeczy się wydarzyło, odkąd postanowił wyruszyć w drogę
z młodym Jonem, bo nie mógł usiedzieć na miejscu w tej swojej opuszczonej
wiosce. Wilki rozszarpały ich przyjaciela, Hodora, a on sam o mało
co nie stracił życia, gdy napadły na osadę, w której teraz przebywał,
i wygryzły znaczną część jej mieszkańców, razem z poczciwym karczmarzem
i sołtysem.
Kiedy kosztował wina, mimowolnie rozpuszczał w nim łzy, na myśl o
tym, co stało się z jego przyjacielem.
-Odszedł i już nigdy nie wróci... - chlipał do siebie. -Pociesz się,
pijaczyno. Przynajmniej ty będziesz prowadził spokojny żywot do końca
swoich dni. Och, jaki byłem słaby, że z nimi nie poszedłem.
Przegryzł z żałością kawałek mięsa. Gdzieś na zewnątrz rozległo się
nerwowe szczekanie psa. Alyn myślał, że to któryś z karczemnych gości
rozbija się po uliczkach. Słyszał jakieś krzyki - był pewien, że to
pijacka rozróba. Postanowił wyjrzeć przez okno, by sprawdzić, co się
naprawdę dzieje. Sos z ogryzionej kości kapał mu na rękaw, kiedy opierał
się na oknie. Na dole ktoś biegł z pochodnią od strony wielkiego płotu
odgradzającego osadę od drogi. Alyn nie słyszał, co tamten pokrzykiwał.
Dopiero, gdy zasapany jegomość był już niemal pod drzwiami gospody,
zdoławszy po drodze obudzić pół wsi, Alyn dosłyszał wyraźnie słowa
posłańca.
-Biada! Biada nam!
-Co jest? Co się dzieje? - zawołał z okna, a przybysz popatrzył na
niego z werandy.
-Wrócili!
-Kto wrócił? - Alyn mimowolnie pomyślał o swoich przyjaciołach, których
chyba jednak powitano by w inny sposób.
Brodaty mężczyzna stojący na dole popatrywał za siebie, tam, gdzie
stok opadał do posępnego lasu. Jeszcze niedawno zbójcy Korino grasowali
na tej dzikiej drodze. Zdawało mu się, że w zapadającym zmroku dostrzegł
cienie przeskakujące, w ostatnich szarzyznach wieczoru, pomiędzy drzewami
na wąskim szlaku.
-Co tam się dzieje, u licha?! - krzyknął do mężczyzny, który tymczasem
wpadł do karczmy i zamknął za sobą drzwi. Alyn, nie czekając, opuścił
pokój i zbiegł po schodach do głównego hallu. Wpadł akurat w momencie,
gdy zasapany posłaniec mówił:
-... Wracałem z drogi... Zobaczyłem stada wilków... Wszędzie, w lesie,
na skałach, koło strumienia.
-Wilcy! - zakrzyknęli przerażeni bywalcy.
-Ilu?! - zapytał syn zabitego karczmarza, który stał za szynkwasem.
-Dziesiątki. Nie przeżyjemy tej nocy... O, bogowie... Setka, może
więcej!
Pomiędzy ludzi wkradł się popłoch. Niektórzy rzucili się do barykadowania
drzwi, inni poczęli chować się na zapleczu, jeszcze inni szukali wyjścia
z gospody, ale bali się opuszczać ją samemu. W zgiełku i powszechnej
bieganinie Alyn dosłyszał pojedyncze wilcze wycie, które potem powtórzyły
liczne inne gardła. Nieustający lament przywodził na myśl zgraję potępieńców,
stojących u bram osady i wołających o pomstę do śmiertelników i bogów.
Barda przeszedł dreszcz od stóp do głów. Wiedział, że drugi raz tego
nie przeżyje... Ale dlaczego akurat tutaj? Jaka klątwa spadła właśnie
na niego, że nie mógł się uwolnić od tego bestialskiego wycia i świecących,
czerwonych ślepi?
Kiedy w małej kapliczce zmarłego druida Ywena zaczęto bić w dzwon,
ludzie umilkli i wyjrzeli przez okna. Pod bramą stała barykada z wilczych
ciał - niepoliczalna gromada czarnych, kudłatych morderców. Czerwone
oczy lśniły w blasku wieczoru, wprawiając zebranych w drgawki przerażenia.
Alyn mimowolnie zakrył uszy, gdy z setki wilczych gardeł rozległo
się okrutne wycie. Był pewien, że wybiła godzina jego śmierci, kiedy
pojedyncze osobniki zaczęły przeskakiwać płot.
W przyciemnionej komnacie, w której czuć było tylko zapach dymiącej
pochodni, Solenn rozpoznała salę jadalną z zamku, w którym mieszkała
w dzieciństwie. Nie miała pojęcia, skąd się tutaj wzięła. Ostatnio,
jak pamiętała, zasnęła w obozie, gdzieś wśród wzgórz na granicy świata,
razem z Łowczym, Jonem, i ludźmi, którzy poprzysięgli mu wierność.
Było jej zimno, była głodna i zmęczona - dokładnie pamiętała, jak
smaczna wydała jej się pieczona ryba, którą przygotował dla wszystkich
Łopian. I ta herbata, którą wysączał z liści w gorącej wodzie. Więc
jakim sposobem znalazła się tutaj?
Zdezorientowana zaczęła przechadzać się wzdłuż ścian ogromnej sali,
przyglądając się rozwieszonym proporcom ze znakami jej rodu i pokrewnych
rodzin, przebywających na dworze króla Rodrika. Ona sama była córką
tegoż króla i wysoko postawioną osobą. Czuła się w tej chwili młodsza
o przynajmniej o kilka lat - nie potrafiła tego wytłumaczyć. A może
więcej niż kilka lat? Nie miała czasu, by popatrzyć na swoje dłonie,
bowiem drzwi wejściowe od strony korytarza otworzyły się ze skrzypieniem,
a przeciąg dmuchnął lekko ogniem w kominku, zrzucając kilka dopalonych
szczap. Solenn zobaczyła cień wchodzącej osoby. Na korytarzu było
więcej pochodni, niż w pomieszczeniu. Świecznik został zdmuchnięty,
dlatego w sali jadalnej panował prawie całkowity mrok. Poznała sylwetkę
swojej matki, usłyszała jej lekkie, miarowe kroki - drobniutki stukot
delikatnych bucików o twardą, kamienną posadzkę. Solenn poczuła zapach
drogocennych perfum, jakich używała królowa. Była już pewna, że to
ona. Dziwiło ją tylko, że matka milczała. Nie odzywając się, szła
w jej stronę przez pomieszczenie, zahaczając suknią o potężne krzesła
ułożone wokół stołu. Sol nie widziała jej twarzy - ręce też miała
gdzieś schowane. Buciki stukotały, ale nie widać było nóg. Suknia
zdawała się szeleścić, jak szum wzburzonego morza. Matka była zła.
Solenn próbowała sobie przypomnieć, czy czegoś ostatnio nie zbroiła...
Z rozmyślań wytrąciło ją nagłe światło, które rozbłysło z lewej strony.
Świecznik jakby sam zapalił się migocącym płomieniem. Żadna ręka nie
trzymała zapałki. Obok świec stała suknia, ale, choć w środku widać
było kształty kobiecego działa, na zewnątrz nie wystawało nic - ani
głowa, ani ręce. Solenn czuła na sobie spojrzenie niewidocznych oczu.
-Matko? - spytała.
Odpowiedział jej szum sukni. Matka zbliżała się w jej stronę, a Sol,
przerażona, zaczęła się cofać, lecz w tym momencie zahaczyła swoją
własną sukienką o kant krzesła i przewróciła się. Silne ręce chwyciły
ją pod pachy i podniosły do góry. Zobaczyła wielkie, cudownie zielone
oczy królowej, które teraz świeciły jeszcze intensywniej, niż zwykle.
Trzymały ją normalne ręce. Widziała silną, postawną kobietę, o pięknych
rysach twarzy i lekko zakrzywionym nosie. To była jej matka.
Sol nie rozumiała tego, co się przed chwilą stało.
-Powiedz, czemu wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha? - po chwili milczenia
odezwała się do niej tym swoim zwykłym, łagodnym głosem, którym zwykła
opowiadać jej bajki.
-Byłaś suknią... To znaczy, przez chwilę zdawało mi się, że...
-Sol, szukaliśmy cię z ojcem po całym zamku. Chcemy ci powiedzieć
coś bardzo ważnego. Możesz się z początku przestraszyć...
W tym momencie wiatr wpadający przez uchylone okno zdmuchnął wszystkie
świece i pochodnie w sali...
Poważne, twarde słowa jakby wyrwały Solenn z głębokiego snu. Matka
siedziała na jej łóżku, a ona przykryta była kołdrą. Głowę miała ułożoną
na miękkiej poduszce. Oczy królowej wpatrywały się w nią z uwagą.
Sol czuła ogromny ciężar tego spojrzenia. Obawiała się go.
-Pojedziesz na zachód, do klasztoru. Będziesz się uczyć, jak ja kiedyś.
Nauczysz się o wiele więcej, niż sądzi twój ojciec, dziecko...
Piękna królowa delikatnie pogładziła ją po policzku. Sol poczuła,
jak przechodzi ją dreszcz.
-Co się stało? Zimno ci? Zamknę okno.
Matka podeszła do okiennic, zza których widać było nocne niebo, i
zamknęła je, gasząc przy tym świeczkę.
-Śpij, moja córeczko. Jutro czeka cię trudny dzień. Musisz się spakować
do drogi.
Te oczy wydawały się świecić w ciemności... Kiedy matka zamykała drzwi,
Solenn drżała jeszcze z zimna i ze strachu. Dlaczego teraz wydawała
jej się taka przerażająca i chłodna? Czy wcześniej też się jej bała?
O czym ona mówiła?
Nagle zrobiło się zimniej, a wiatr otworzył z hukiem ciężkie okiennice.
Świece zapaliły się ponownie. Solenn przypomniała sobie wykrzywioną
z bólu twarz nagiej, czarnowłosej kobiety, przywiązanej do pala. Piersi
unosiły jej się miarowo, choć wyglądała na zmęczoną i obolałą. Wokół
stały jakieś postacie w ciemnych płaszczach. Przyglądały się w milczeniu
straszliwej egzekucji. Powoli zapalające się płomienie delikatnie
muskały stopy kobiety. Chrust strzelał ogniem, a ona krzyczała. Ale
kiedy gorące języki dotknęły jej gładkich bioder i długich włosów,
przestała wydawać jakiekolwiek odgłosy... Łzy zaschły jej na policzkach,
a jęki ustały. Solenn słyszała płomienie uderzające dookoła, jak diabelskie
bicze.
Kiedy się obudziła, Jon trzymał ją w ramionach. Nie miała sił płakać
- brakło jej powietrza w płucach. Ta kobieta - ona nie umarła w klasztorze,
jak z początku jej się wydawało. Tam z tyłu, za nią, Solenn dostrzegła
zarys mostu zwodzonego i zamkowej bramy. Gdzieś wyżej wznosiły się
mury, zza których biły w niebo słupy dymu i czerwieniła się krwawa
łuna. Na stosie płonęła jej matka, a to, co widziała w oddali, było
jej rodzinnym domem.
Dla Sol
15 kwiatcień, 379 rok N.E.
Autor: Jarlaxle
email: bregan@poczta.valkiria.net
|
|
|
|