LECZENIE FF-EM

 

Łamiemy stereotypy

 

czyli jak Zell leczył rodzinę z alergii na gry :)

 

Dobra, first things first:
Nie piszę tutaj o moich pierwszych krokach w Final Fantasy. Nie znajdziesz tu więc _heroicznych_ opisów wkładania instalacyjnego cedeka z Final Fantasy VII na ruszt mojego kompa, poświęcenia podczas instalacji, pierwszego wrażenia w stylu ‘co to gówno’ (choć w moim przypadku to nie jest prawda, ponieważ od FF7 uzależniłem się od samego początku), ani też pierwszych minut spędzonych nad FF8 (w stylu: "na _dzień dobry_ gra wywaliła mi planszę z gejmołwerem po walce z Bite Bug" :). Heh... ten art raczej opisuje parę ciekawych historii w moim życiu.

 

Był sobie piękny, gwieździsty, wakacyjny wieczór... istna idylla... Siedzę sobię przy kompie porzynając w Jedi Knight'a 2. Relaksuję się, beztrosko wyposażając szturmowców w parę kilo nadwagi (za pomocą ołowiu ofkors), lub pokazując im takie fajne światełka (blaster:), czy też praktykując sztukę walki futurystycznych kiboli (mój dziadek ciekawie nazywa tą świętą broń rycerzy Jedi: bejzbol przyszłości - no comments:) z uroizmaceniem w postaci spychania Szmocą kolesi w przepaści... aż (moment grozy, pompatyczna muzyka, duża dawka gore;)... nie, nie Desann... to nie ten zdechlak, tylko ktoś duuużo potężniejszy... moja matka, która zaszła mnie od tyłu, kiedy akurat dusiłem jednego adwersarza, a moja jakże boska Szmoc nie wyczuła zbliżającego się zagrożenia^^ I zaczęło się...

 

- Synku! Przestań grać w te głupie gry! Nic, tylko zabijanie i zabijanie. Może byś coś poczytał (w tym momencie wskazuję na leżący na nocnym stoliku zbiór opowiadań 'Dym i Lustra' i parę anglojęzycznych fanficów)?
- Jestem zmęczony, muszę sobie postrzelać...
- Ale (i tu wymienianie wszelkich możliwych stereotypów gracza-świrusa i rzucenie mi na stół artykułu z Wybiórczej o jakimś kolesiu, który wyrzucił swoją siostrę przez okno, bo myślał, że zostały jej jeszcze trzy życia).
Skończyło się oczywiście na nerwowej wymianie argumentów i kontrargumentów zakończonej kłótnią. I wtedy sobie pomyślałem: 'Co ja tu k***a robię' i zacząłem odgrzewać klasyki mojego ulubionego gatunku, jakim jest RPG: od Tormenta począwszy, na FF8 skończywszy. Niestety, skaza na grach pozostała i od tamtego dnia nie było sesji bez niepewności i kłotni. Tak, tak od tamtej pory klasyki takie jak Final Fantasy VIII, czy Baldur's Gate były ciągle komentowane jako "głupie i bezwartościowe artystycznie". Wszelkie argumenty, że goście w gazetach 'niespecjalistycznych' się wogóle nie znają i robią ze zwykłych przypadków niepoczytalności sensacje XX wieku, nie działają... Nic tylko "gracze lubią tylko komputer i nie mają wcale przyjaciół (tia, a klany CS, czy chociażby FFC to niby co to jest! Kółka różańcowe dla zakompleksionych tramwajarzy?! :) albo "te bezmyślne strzelaniny nic tylko ogłupiają" (no dobra, a taką Omegę Weapon w FFX rozwalisz tylko i wyłącznie łupiąc bezmyślnie w klawisze na kontrolerze... Życzę powodzenia:). Me cierpienia zdawały się nie mieć końca ;)

 

Aż... przybył zbawiciel... Final Fantasy X (jak dorobiłem się PS2 o tym w innym arcie... wystarczy wspomnieć, że rodzice chcieli mieć odtwarzacz DVD, więc wszystko jasne;) Grałem sobię w tą grę non-stop zachwycając się grafiką, dzwiękiem, klimatem, dubbingiem i wszystkim co tylko możliwe. Całe szczęście, że mam TV w pokoju; inaczej mógłbym sobie o FFX co najwyżej pomarzyć. Ukończyłem i po dłuższej przerwie na odetchnięcie po tym nieustannym widowisku, powróciłem. Plansza tytułowa... new game... ognisko... autografy... mecz... atak Sina... walka ze Sinspawnem... wielki wybuch... portal... stop! Pauza! Wtedy wpadła mi do głowy genialna myśl! Moje ulubione FF może posłużyć jako cudowny lek na alergię na gry. :) Odpauzowałem... i oczom mojej matki ukazały się świetnie wykonane ruiny świątyni Baaj. Oczywiście, ja musiałem się wcielić w typowego prezentera reklamowego i bez przerwy zachwalać: "och jaka świetna grafika, boski podkład dzwiękowy, świetnie zmontowane przerywniki... i ten niesłychany klimat... ". Jednym słowem: full wypas :) Cały plan szedł jak po maśle, aż doszło do walki z tamtą gigantyczną rybką. "Przecież tu też jest zabijanie...". Ale nie bezmyślne... khem... Załadowałem wtedy save z Mt. Gagazet tuż przed trzecią walką z Seymourem (nie wiem po jaką cholerę trzymałem ten save na karcie pamięci, ale jak widać przydało się:), a drużynę miałem tak beznadziejną, że do walki podchodziłem jakieś 15 razy. O dziwo tym razem udało mi się z wiekim trudem zwyciężyć za pierwszym razem. Nic tylko kombinowanie. Mighty Guard? e... ale zaraz rzuci Dispel, aeony... ale i tak Seymour je rozwali w jednej turze... uaaa... zaraz przywali mi Total Anihilation... oups... I który nadal uważa, że walka w grach to tylko bezmyślna strzelanina?! Yyyy... Coś jest nie tak?! Widzę las rąk... echhh... do niektórych nic nie dociera... sami się o to prosiliście... pogadajcie sobie z moją Animą ;) Na koniec pokazałem co fajniejsze widoczki i wnętrza... i koniec koszmaru! Wreszcie mogę sobię pograć... Wolnośc dla gier! TIAAA! Wniosek: dzięki FFX uleczysz matkę, ojca, prababcię, wujka, psa oraz kota z alergii przeciwgrowej! Lekarze... Do dzieła! :)

 

To by było na tyle.

 

PS. Ponoć w roli lekarstwa dobrze się spisuje Syberia. Bynajmniej nie chodzi mi o to ,by wysłać nieposłusznych do tej 'ciepłej' krainy, tylko o posadzenie ich przed taką fajną przygodówką. Podobno działa!

 

 

 

Autor: Zell

email: zell15@wp.pl