RIGASH

 

Republika Shorenu była miejscem posuniętym daleko na północ. Grube czapy śniegu pokrywały dumnie stojące góry, służące częściowo za mury grodu. A był to gród wielki, bowiem samo słowo "republika" jest wielkie. Kamienne domy majaczyły w dolinie, a nad nimi, położony na wzgórzu zamek emanował tajemniczym majestatem. W zimie na ulicach nie było nikogo. W cieplejszych miesiącach jedynie kupcy(z dobrą eskortą) i szaleni odważniacy zapuszczali się w okolice miasta. W tym grodzie mieszkały krasnoludy. Było to ostatnie miejsce gdzie można było zawrócić do domu. Krasnale opiekowały się niedoszłymi bohaterami zapuszczającymi się daleko na północ. Lecz to miasto posiadało okrutne prawa. Bowiem jeśli mieszkańcy uratowali kogoś nie z ich grodu, ten nieszczęśnik należał do króla. Ale prawo także surowo karało za występki. Tak było też w tym przypadku.


Phoren był jednym z mieszkańców Shorenu. Został skazany na wygnanie za zabójstwo. Zabił on jednego z dworzan króla Mystehaira. Ów szlachcic zamordował potajemnie ojca Phorena. Ten widział to, lecz się nie ujawnił. Do chwili zemsty żył w wewnętrznej hańbie i upokorzeniu. Powstrzymał się od ratunku dla ojca. Lecz teraz było mu lżej. Wiedział, że zrobił to, co powinien. Ale kara to kara. Tydzień po morderstwie, król wezwał Phorena przed siebie i pozwolił mu wybrać trzy rzeczy na wygnanie. Po chwili krasnolud rzekł:
- Wezmę plecak, ciepły płaszcz i pamiątkę po mym dziadku.
- A więc idź po to! Za godzinę masz tu być!
Krasnolud pobiegł pod eskortą straży do domu i zabrał ekwipunek. Gdy dotykał krótkiego miecza, jego pamiątki poczuł, że to nie koniec, że to nie jest jego przeznaczenie. Odszedł, więc z powrotem, i za dwie godziny już plątał się po zimnym lesie północy. A była wtedy godzina dwudziesta. Nie miał wyboru. W nadziei, że nie zamarznie zasnął na ziemi jego przodków.


Około dwudziestu kilometrów od karłowatego nieszczęśnika na południe, leżało małe miasto. Miasteczko leżało w cieplejszej strefie, a w zasadzie na jej północnej granicy. Po dwunastu godzinach odpoczynku młody elf imieniem Teriah w ogrodzie bogatego domu, ćwiczył łucznictwo. Ambicja dodawała mu sił. Delikatna miara, wybór drogi strzały i grot z lekkim stuknięciem przebija środek koła na tarczy. Powiadają, że wzrok elfa jest znakomity, lecz ci sami nie wiedzą ile tą "znakomitość" trzeba ćwiczyć. W środku tego miasta a nazywano ją Ethil Imroth, stał pomnik. Nie byłby może on niczym ciekawym poza tym, że w środku(a dokładnie w małej jaskini pod pomnikiem, do której wchodziło się przez tajne wejście w piwnicy jednego z domów) "gniazdko" uwił sobie złodziej imieniem Rethav. Gromadził on różne skarby zdobyte mroczną sztuką kradzieży. Większość jego przedmiotów była naprawdę potężna. On sam nie miał o tym pojęcia, lecz ofiary jego chytrości miały świadomość, że te skarby mają magiczne właściwości. Upodobał on sobie jedną z broni, a mianowicie krótki miecz. Kilka złotych runów zdobiło jego czarne ostrze ze złotymi krawędziami. Rękojeść miecza była bogato inkrustowana szafirami, a na czarnej klindze po każdej ze stron był herb. Każdy różnił się od siebie wieloma szczegółami. Rethav chodził spokojnie po ulicach, bo żadna z jego ofiar nie dostrzegła go przy kradzieży. Więc nie bał się straży. W fałdach płaszcza, niewidoczny dla nikogo, wisiał przytroczony do pasa miecz. Gdy tak zmierzał, już po zmroku, do jednej ze swych przyszłych ofiar, zatrzymała go straż.
- Hej, obywatelu!. Gdzie to się chodzi po nocach? Nie wiecie, że ostatnio wiele kradzieży w mieście? Nie wiecie o dekrecie wydanym przez burmistrza?
Rethav nie mógł wiedzieć o tym, bo rzadko wychodził na ulicę.
- Przepraszam, już odchodzę do domu.
- Spokojnie. My tylko ostrzegamy przed niebezpiecznymi zbójami...
- Właśnie - odezwał się w końcu drugi - odprowadzimy pana do domu...
No to problem. Jeśli ich zaprowadzi do domu, nakryją go. No nic, trzeba ich ogłuszyć. Na szczęście nie widzieli jego twarzy. Rethav skrywał też pałkę, w razie potrzeby niezwykle przydatną.
A więc szli. Gdy tylko weszli do jednej z mrocznych uliczek, jakich w mieście nie brakuje, złodziej prędko wyciągnął pałkę i uderzył jednego ze strażników. Ten padł na ziemię z dziwnym wyrazem na twarzy. Rzezimieszek odwrócił się szybkim ruchem i posłał mocnego kopniaka prosto w brzuch drugiego strażnika zanim ten zdążył wyciągnąć miecz. Padł na ziemię z głuchym odgłosem.


Phoren wstał z wejściem słońca na niebo, jeszcze jasne o tej porze. Cóż, nie miał wyboru, musiał ruszać. Słyszał niegdyś o pewnym mieście na południe od tego miejsca o nazwie Ethil Imroth. No więc trzeba było ruszać.
Ledwo uszedł parę kroków, usłyszał krzyk przerażenia. Pobiegł w tamtą stronę. Przedzierając się między drzewami, zobaczył po prawej stronie niziołka krzyczącego w niebogłosy. A miał ku temu powód, bo przed nim stał wielki ork. Phoren obszedł go od tyłu najciszej jak umiał, wyjął ostrze i zatopił je po lewej stronie pleców, czyli w sercu. Troll odwrócił się drżąc cały i padł na ziemię. Gdy tak leżał, krasnolud ujrzał na jego głowie małego guza. Odwrócił się w stronę halflinga.
- Jak się spotykasz z takim bydlęciem, to się nie drze, tylko zabija. Najlepiej uciec, obejść go i zabić. Tak jak ja.
- Ppppp...pppprzeeppppraszammm... - wyjąkał hobbit - nnnie wiedziałemmm...
- Dobra staruszku, nie ma się co bać. Ja cię nie zabiję. Chodź najlepiej ze mną, do Ethil Imroth. Tam dalej spotkasz tylko śmierć a nawet dwie...he,he,he - zarechotał krasnolud
- Moggę... iśććć...
- A jak cię zwą?
- Brono Fihero. A tty, jeśli wolno? - powiedział już z większą śmiałością
- Phoren
A więc ruszyli. Ruszyli do miasta w którym miały skończyć się dobre czasy. Czekała ich śmierć lub życie, przekleństwo i błogosławieństwo. Nie wiedzieli jakie skutki spowodują ich czyny...


 

Autor: Denethor

email: Namiestnik_gondoru@op.pl