 |
Jacek
Komuda - "Diabeł łańcucki" (fragment powieści)
Rozdział 1 - Białoskórski w opałach
-Chędoży ją już, czy nie?
-Jankiel nie dał znaku!
-Cicho, chłopy! - syknął Kołtun, zapierając się na nogach. Smarknął
na ziemię z prawej dziurki, otarł nos lewą dłonią, dłoń o poszarzałą,
watowaną siermięgę, a potem popluł w ręce i złapał stylisko siekiery.
-Zaraz wylizie, mówię wam. Jak wychynie, to go w łeb. W łeb, chłopy!
A walić ile wlezie!
Przytulili się do nieheblowanych bali, skulili w podsieniach żydowskiej
karczmy przy głównym rynku w Lutowiskach.
-Oj, strach to - wyszeptał nabożnie Iwaszko i przeżegnał się po prawosławnemu,
z prawa na lewo. - Ślachcic to przecie, panocek jasny. A kto na pana
rękę podniesie, tego w Sanoku konikami rozrywają, a mistrz małodobry
skórę drze i członki ćwiartuje...
-Jaki on tam szlachcic - żachnął się Kołtun i z niepokojem skonstatował,
że tłumek chłopów zmniejszył się. - Wywołaniec, a nie żaden pan. Samem
słyszał, jak go obwoływali na rynku w Przemyślu. A wywołańca zabić nie
grzech!
-Straszny on! - mruknął Janko, muzykant z karczmy Jankiela. -Charakterny
chłop. A jak hycnie, jak szablą wywinie, zaraz głowy spadną. Spadną
głowy, oj mówię!
-Bacz, co byś się w gacie nie posrał. A co to on - diabeł?
Ktoś odłączył się od gromady. Kołtun zaklął z cicha.
-Nagroda za niego jest, słyszeliśta? Dwa tysiące czerwonych daje pan
starosta Krasicki. Wiedzieliście tyle złota naraz, psiejuchy?
-Dwa tysiące? Boże Miłościw. To ile to by za to rzepy było! - rzekł
przygłupi Chochoł, który służył w stajni u Jankiela za miskę strawy
i znoszony przyodziewek. Pochylił drewniane widły i nasunął mocniej
na oczy futrzaną czapę.
-Rzepy? Do końca życia słoninę żreć będziesz, kpie!
-A ja wam mówię - czart to prawdziwy. Oczy jak u leszego płonące, pazury
jak u brukołaka...
-Bacz ty pod nogi, czyś se łapci nie ojszczał - zadrwił Kołtun. -Sprawdź,
czy ci do chałupy nie hycnął i twojej Jadźki nie swadźbi! W łeb walić,
powiadam, ile wlezie. Czart, czy nie czart, ale przecie człowiek. A
jak na ziemię padnie, to sprawdzić, czy żyje i wraz w łyka wiązać! A
ty, Janko, ode drzwi odstąp, bo tchórzy nam nie trza. Sami się nagrodą
podzielim.
-Tisza! - syknął Iwaszko. -Baczcie, czy Jankiel znak daje.
Z tyłu załomotały końskie kopyta. Kołtun poczuł, jak skuleni za nim
chłopi zaczynają przyciskać go do drewnianej ściany karczmy. Ktoś jęknął,
ktoś inny uciekł; Kołtun usłyszał oddalające się kroki. Odwrócił się
i zamarł.
Przed karczmę zajechało trzech konnych. Powoli zsiadali z wierzchowców,
wiązali rumaki do koniowiązów. Ruszyli w stronę budowli, nie zważając
na kupy końskiego i krowiego nawozu, idąc na wprost przez wielką kałużę
gnojówki. Szli na Kołtuna, a na ich widok chłopi rozsuwali się na boki,
umykali chyłkiem za karczmę albo za sągi z drewnem. Kołtun od razu zrozumiał,
z kim ma do czynienia. To byli lepsi goście, a nie zwykłe chłopy z Lutowisk
czy Hoczwi... Bryganci z gościńca, albo szlachetnie urodzeni grasanci.
A może nawet wolontarze z jakiejś chorągwi kwarcianej...
Pierwszy z nowoprzybyłych był niski, zgarbiony, z przetrąconym, krzywym
nosem. Jego ślepia, przypominające oczy drapieżnego ptaka, spoglądały
chytrze spod zbyt dużej, opuszczonej na czoło, zardzewiałej misiurki.
Było w nich tyle pogardy, dumy i zuchwałości, że pod Kołtunem ugięły
się nogi. Przy boku tamtego wisiała ogromna szabla w czarnej, inkrustowanej
srebrem pochwie, puginał i pistolet. Żupan tego szlachetki był obdarty,
brudny i wręcz utytłany w gnoju i błocie. Jednak słońce odbijało złote
blaski od wypolerowanego ryngrafu z Matką Boską na szyi swawolnika.
Drugi z brygantów był wysoki, chudy jak chmielowa tyka, odziany w krótki
rajtrok i rajtarskie buty sięgające powyżej kolan. Długie, natłuszczone
wąsy opadały mu aż na ramiona. Pierś przecinał pas od zarzuconego na
plecy bandoletu, a przy boku kołysał się ciężki pałasz zakończony ozdobnym,
aczkolwiek zardzewiałym koszem. Trzeci z tamtych był młodszy, wysoko
podgolony i odziany w żupanik z samodziału. Jego twarz szpeciły blizny
i krosty od francuskiej choroby.
-Co tu robicie, chamy?! - zagadał ten w misiurce, zionąc złością i piwem.
- Czekacie na kogo? A może na czatach warujecie?
Tłumek chłopów przerzedził się. Kołtun stwierdził z niepokojem, że pozostało
przy nim jedynie kilku najodważniejszych, a i ci odsuwali się wolno
na bezpieczną odległość.
-Ty! - rzucił wściekle brygant w stronę Kołtuna. - Ty nam powiesz. Jest-li
w karczmie możny szlachcic?
-A ty dokąd, chłopie?! - krzyknął wysoki w stronę Janka Muzykanta, który
chciał umknąć bokiem. -Siedź na rzyci, kiedy pan pyta!
-Darujcie zdrowiem, panockowie jaśni! - zawył Janko i padł na kolana.
-Powiem, powiem, wszystko powiem!
-Jest-li w karczmie pan Białoskórski? - głos małego szlachcica był nawykły
do rozkazywania. Kołtun zrozumiał w lot, że naprawdę nie warto było
go nie posłuchać.-Gadaj, bo oćwiczę! A wcześniej sam nam w zębach knuta
przyniesiesz.
-Jako żywo! Jako żywo! - zakwilił Janko. - Wszystko powiem, jeno nie
bijcie! Pan Białoskórski jest w alkierzu. Nynie Jadźkę chędoży. Albo
już przechędożył... - dodał ciszej Muzykant.
Szlachcice spojrzeli po sobie i zarechotali głośno. Wysoki podkręcił
wąsa.
-Do domów, chamy! - warknął niski. -A jak mi który z chałupy wylezie,
pasy będę drzeć!
Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopi rozpierzchli się jak stado
kurcząt. Chochoł pośliznął się, łapcie rozjechały się pod nim w błocie
i rymnął jak długi, waląc łbem w koniowiąz. Iwaszko złapał go za ramię,
poderwał na nogi.
-No, mości panowie! - rzekł francowaty. - Szable poluźnijmy i do roboty!
-Ot, i pogawędzimy z Białoskórskim.
Wysoki popluł w ogromne dłonie i chwycił pałasz. Ten w misiurce złapał
za szablę. Ruszyli do drzwi. Francowaty otworzył odrzwia kopniakiem,
a potem wszyscy wpadli do środka.
Kołtun wyjrzał zza węgła. Przycupnął i wytężył słuch.
-Bij! Zabij! - ryknął jakiś głos w karczmie. Kołtun usłyszał łomot,
od którego włosy stanęły mu dęba, świst szabel, brzęk zderzających się
ostrzy, łoskot przewracanych stołów, ław, tłuczonych mis i Bóg wie czego
jeszcze.
-Z lewej Ruksza! Z lewej! Bij. A równo!
Ktoś zacharczał głośno, zwalił się z łoskotem na ziemię, a brzęk zderzających
się ostrzy zabrzmiał ciszej.
-Psi synu! - zawył jakiś głos. Kołtun zadrżał, gdy rozpoznał, że krzyczał
najmniejszy ze zbójeckiej kompanii. -Tyyyyyyyy...
Głos przeszedł w jęk, potem w charczenie i wszystko ucichło. Kołtun
poczuł, że zimny pot zrosił mu czoło. Ramiona zadygotały.
We wnętrzu karczmy odezwały się kroki. Nagle drzwi otwarły się ze skrzypieniem.
Chłop zamarł...
W wejściu stał mały szlachetka ze złamanym nosem. Był bez szabli, oboma
rękami trzymał się za brzuch. Z okropnej rany tryskała krew, spływała
na żupan, na błoto, na safianowe buty...
Szlachcic zrobił sztywny krok, potem drugi, jeszcze jeden... Kołtun
dojrzał w jego oczach śmiertelną bladość. Brygant oddalił się od karczmy,
zachwiał się, padł na kolana w kałużę gnojówki, a potem zwalił twarzą
w błoto, zadygotał, zacharczał i znieruchomiał.
Kołtun przeżegnał się. Dygotał tak, że zęby dzwoniły mu jak kastaniety.
Jednak przemógł się i przestąpił próg. Szedł skulony, zgarbiony, z siekierą
w dłoniach. Obszerna sień była pusta. Drzwi do izby gościnnej stały
otworem.
Kołtun szedł niemal na palcach. Ostrożnie wychynął zza framugi. Zobaczył
dużą komorę zaścieloną kobiercami i makatami. Stół był przewrócony,
krzesła i ławy porąbane ciosami szabel i pałaszy, dywany zerwane ze
ścian. Potłuczone dzbany i srebrna zastawa walały się na podłodze.
Dwóch swawolników leżało na posadzce. Ten najwyższy spoczywał na wznak,
cięty przez skroń, pierś i szyję, dygotał w powiększającej się kałuży
krwi. Francowaty opierał się o ścianę, a z jego piersi sterczała zakrwawiona
rękojeść rajtarskiego pałasza. Kołtun rozpoznał z niepokojem, że był
to oręż, który należał do najwyższego z hultajów.
W komnacie przebywał też trzeci mężczyzna. Wysoki, z długimi, siwymi
włosami, ubrany w żółty, jedwabny żupan zdobiony diamentowymi guzami.
Leżał oparty o skraj łoża, prawą ręką trzymał się za zakrwawiony bok,
a lewą podpierał, chcąc wstać. Jęknął, gdy mu się to nie udało. Kołtun
poznał go od razu. To był jaśnie wielmożny pan Maciej Białoskórski,
infamis, hultaj i warchoł, który od lat wymykał się starostom i burgrabiom
z Ziemi Sanockiej.
Wiedząc, z kim ma do czynienia, Kołtun zadrżał, ale nie uciekł. Stał,
dzierżąc w obu rękach siekierę.
Białoskórski dostrzegł go - skinął nań ręką.
-Chłopie - wysyczał. - Chodź tu!
Kołtun postąpił krok do przodu. A wówczas w jego łbie zabłysła zdradliwa
myśl.
Jednym skokiem rzucił się do pana Białoskórskiego. Zamarł, gdy szlachcic
spojrzał mu prosto w oczy.
-Przynieś szarpie ! - jęknął Białoskórski. - Cyrulika wezwij zaraz...
-Tak, panie! - rzucił Kołtun. A potem jednym szybkim ruchem opuścił
obuch siekiery na łeb infamisa.
|
 |