|
WSPÓLNY WRÓG
Część VIII Opowieści z Doliny
Panie. - Ugral, zbliżający się ciężkimi krokami do namiotu, wydawał się jeszcze bardziej wściekły i zapalczywy niż zwykle. Złość wręcz od niego kipiała, a w zimowym powietrzu unosił się odór zgnilizny, starych skór i zaschłej krwi, który zawsze wędrował krok za półorkiem.
-O co chodzi? - Akar Kessel dopiero co miał rozpocząć pierwszą przywołującą inkantację nad Crenshinibonem i nie chciał, aby mu przeszkadzano.
-Zwiadowcy. - wycharczał zasapany mieszaniec, łapiąc w odruchu za niedbale wyprawianą rękojeść swojego generalskiego miecza. -Kilku dotarło do leśnych ostępów, zaskoczyło moich goblinów szpiegów i uciekło z wieścią o naszej obecności do obozu. Teraz barbarzyńcy wiedzą już, że szykujemy na nich atak. - Ugral aż pałał wyraźną i niepohamowaną żądzą nagłego wypadu na obóz barbarzyńców. To z tym tutaj przyszedł, Akar Kessel był przekonany. Dłuższe wyczekiwanie coraz bardziej niecierpliwiło nie tylko oddziały, ale i zwykle bardziej powściągliwego dowódcę.
-Czy pragniesz zaatakować ich już teraz, Ugralu? - Kessel dotknął Crenshinibona pod płaszczem, ale znów nie doczekał się odeń żadnej umysłowej odpowiedzi.
-To jedyne wyjście, mój panie. W przeciwnym razie zdążą się umocnić lub posłać po posiłki. Tego byśmy nie chcieli.
-Jesteś żądny krwi jak inni twoi bracia, choć masz w sobie coś z rozumności człowieka. Wiedz jednak, że to i tak bez znaczenia, czy zniszczymy ich teraz, czy za kilka godzin. Spodziewałem się, że wykryją naszą obecność, nie przewidziałem jednak, że jeden z więzionych przeze mnie umysłów wymknie mi się spod kontroli tam, w obozie. Prawdopodobnie to on wyjawił nasze plany i wzmógł czujność barbarzyńców.
Kessel nie sprecyzował dokładnie, kto taki był zdrajcą, ponieważ sam nie posiadał tej pewności. Zbyt wiele ostatnio sił pochłonęły mu dysputy z siłami, z którymi zawarł ponowny pakt.
-Czy to znaczy, że mamy nacierać, panie? - Ugral zdawał się nie słuchać zbyt gorliwie tego, co czarnoksiężnik próbował mu powiedzieć, jakby jego głowę zaprzątało tylko to jedno pytanie. -To właściwa pora.
-Niechaj wszystkie twoje oddziały z zasp, zza rzeki i z kniei zaatakują obóz wedle dowolnej strategii. Pamiętaj, że nikt nie może się uchronić przed śmiercią, ale wiedz też, iż jeśli się poddadzą, masz ich zebrać w grupki niewolników, tak jak to czyniliśmy dotąd. Czy pojmujesz mnie, Ugralu? Na pewno musimy oszczędzić wodzów. Pragnę się napawać widokiem ich porażki. Niechaj będę już spokojny o przebieg tej bitwy. Skoro mówisz, że trzeba nam atakować, atakujmy zatem. Obyś przyniósł mi zwycięstwo, mój wierny i wielki głupcze.
Czarnoksiężnik w głębi duszy radował się na myśl, że już wkrótce rozstrzygnie się pierwsza część jego wielkich planów. Nienajlepsze wieści Ugrala nie zdołały zepsuć jego znakomitego samopoczucia. Choć nie zgromadzili się tu wszyscy barbarzyńcy północy, reszta szybko upadnie lub dobrowolnie zaprzestanie wojować, widząc klęskę większości swoich braci. A klęska ta miała być w istocie spektakularna.
-Panie, czy obiecany sojusznik także się zjawi? - półork zapytał przed odejściem, kiedy był w połowie ukłonu.
-Tylko w ewentualności, Ugralu.
-Nie pozwolimy, aby wystąpiła taka potrzeba. - dowódca wręcz promieniował nie skrywaną dumą. To miał być jego dzień, dzień wielkiego tryumfu i uczestnictwa w nielichych i okrutnych planach do jakich bestie takie jak on bywają stworzone przez najgorszych spośród bogów.
Szeroki uśmiech na twarzy półorka zwiastował Kesselowi rychłe zwycięstwo, zresztą czarnoksiężnik od dawna już nie wątpił w swoje szanse, tym bardziej teraz, kiedy miał już całą dawną potęgę, którą ongiś cudem zgromadził. A pomyśleć, że ongiś był tylko nieudolnym adeptem, który nie potrafił bez szkody dla siebie wyczarować najprostszego magicznego pocisku. Nowy i silny Akar Kessel nie zamierzał zawahać się przed ponowną próbą zagarnięcia Doliny Lodowego Wichru, choćby na jego drodze stanęli nagle wszyscy obrońcy dobra w całym szerokim Faerunie.
W siedzibie kapituły magów luskańskich jak zwykle panował zaduch i powszechny zgiełk. Uczniowie przemieszczali się ciasnymi korytarzami, spiesząc na zajęcia z teorii i praktyki wykładanej tutaj od pokoleń magii. Od czasu do czasu Eldeluc wyglądał przez okno swego małego, ciasnego i zawalonego księgami, pergaminami oraz rozlicznymi odczynnikami pokoiku, popatrując na uczących się inwokacji młodych adeptów w czerwonych szatach, zebranych na dziedzińcu i słuchających uwag swojego seniora. Jego myśli zaprzątały intrygi, które od początku swojego pobytu tutaj splatał na niekorzyść innych magów i dla własnych interesów jednocześnie, jak każdy szanujący się czarownik z ambicjami. Od czasu nagłej śmierci Dendybara cętkowanego, wiele lat temu, mnóstwo zmieniło się w Wieży Arkanów. Teraz to on, Eldeluc, obejmował funkcję naczelnego mistrza kolegium, a pełnił już ją od pięciu lat z hakiem. Od dawna też nikt nie zagroził jego pozycji, zwykle bowiem czarodziej przygaszał zręcznie wszelkie ambicje i popędy młodszych i starszych członków zgromadzenia, a porażki na polu intryg ostatnio raczej mu się nie zdarzały. Znał tę szkołę od podstaw, być może jako jedyny wiedział o wszystkich jej tajemnicach i strukturach działania, tutaj bowiem upłynęła na zgłębianiu różnych rodzajów magicznej sztuki znaczna większość jego życia. W głębi serca czarodziej wiedział, że znaczna część ćwiczących teraz w Wieży Arkanów uczniów i uczennic za jakiś czas będzie myślała tak samo pragmatycznie jak on teraz o zajmowaniu najwyższych stanowisk w radzie, zamiast gorliwie studiować starożytne zapiski o magii i poświęcać się tworzeniu tej sztuki dla przyszłych pokoleń. Eldeluc wiele lat temu zrezygnował z szczytnych zamierzeń doskonalenia siebie i uczniów w czarodziejstwie, a magię zgłębiał tylko po to, by nikt nie mógł mu w przyszłości zagrozić na jego wypracowanym na różnorakie sposoby stanowisku. Od czasu śmierci wielkiego Morkaiego, której sam był jednym z inicjatorów, w kapitule aż wrzało od rozlicznych intryg, ale na szczęście kończyły się one zwykle wtedy, kiedy on sam, Eldeluc, sobie tego zażyczył, ponieważ wypracował sobie wraz z wyższym od niego w kapitule Dendybarem liczną siatkę szpiegów i miał władzę przygaszać różne zjawiska lub osoby nadto ambitne lub łakome na jego własne, chlubne stanowiska. Ci, co go wypierali, nie byli to oczywiście młodzi i zapalczywi w zdobywaniu wiedzy uczniowie, ale przede wszystkim starzy nauczyciele, jego dawni dobrzy znajomi lub nawet przyjaciele. Jedni bardziej lub mniej uczciwi, ale wszyscy tak samo łakomi na to, do czego od początku swych nauk dąży każdy mag - na władzę. Takim kimś był także Akar Kessel. Eldelucowi i jego znajomym wydawało się, że pozbyli się tego dzieciucha raz na zawsze wiele lat temu, ale jego moc wstrząsnęła całą północą i poważnie zainteresowała później członków rady, bo, jak się okazało, ten słaby i nędzny człowieczek powrócił i to w całej, skrywanej dotąd mocy. Kiedy jednak knowania Dendybara przeniosły się na południe, w kierunku krasnoludzkiej Mithrilowej Hali, wszyscy zapomnieli o Kesselu i o odłamku zakopanym pod zwałami północnego śniegu, ponieważ tym razem na pewno już jego przygoda z władzą dobiegła kresu. Teraz, jak informowali rozliczni wypytywani podróżni na szlakach i szpiedzy, prawdopodobnie przyszedł ktoś, kto znowu, tak jak Kessel wiele lat temu, chełpi się posiadaniem potężnego i niebezpiecznego Odłamka i wraz z wielką armią wszelakiego plugastwa z gór pragnie podbić północ i zagarnąć wszelkie jej dobra oraz skarby. Takich uzurpatorów było wcześniej i będzie później jeszcze bardzo wielu, ale Eldeluc znał sytuację i wiedział dokładnie, że ten konflikt może być największym w dziejach północy od momentu, kiedy Jerod po raz pierwszy obronił ją przed złymi najeźdźcami, kiedy rodziły się barbarzyńskie plemiona, na długo przed powstaniem właściwego Luskanu i Dekapolis. Ale tamto to była historia, a to, co działo się teraz,
obejmowało grozą nie tylko mieszkańców Dziesięciu Miast, ale i barbarzyńców, którzy musieli, jeśli chcieli przetrwać, zaprzestać obrad we własnych wojennych sprawach i stawić razem czoła jednemu przeciwnikowi, którego prawdopodobnym celem było bezwzględne podbicie wszelkich wolnych ludów zamieszkujących Dolinę Lodowego Wichru. Rada miasta już od dawna zastanawiała się, czy ingerować w ten konflikt całą swą siłę zbrojną, czy może poczekać na odpór barbarzyńców, jeśli taki nastąpi. Eldeluc wiedział, że w interesach kapituły byłoby posiadanie legendarnego Odłamka, dlatego czuł, że prędzej czy później lordowie luskańscy ugną się pod jego żądaniami i wypuszczą na północ przynajmniej kilka setek zbrojnych zebranych z różnych okolic miasta i zwyczajowy oddział wolnych z Neverwinter czy Waterdeep. Pod pretekstem wojny ze złem, w planach Wieży Arkanów było ujarzmienie niebezpiecznego maga, który uznał się za najeźdźcę i, dzierżąc w ręku pożądany od dawna przez kapitułę artefakt, ruszył na północ z siłą, którą, nie wiadomo jak i kiedy udało mu się zdobyć. Ta jego wataha to musieli być dzicy orkowie i goblinoidy z Grzbietu Świata, ale, jak pokazywały ślady i doniesienia, na drogach pojawiły się też wędrowne olbrzymy i Veerbegi. Jakaż siła szła na podbój północy i co mogło ją na dobre powstrzymać?
Z zamyślenia wyrwało maga pukanie do uchylonych drzwi jego gabinetu.
-Wejść. - powiedział i wbił się mocniej w fotel, jak to miał w zwyczaju, gdy witał niespodziewanych gości, patrząc zza sterty papierów zaległych na biurku, na przybysza. Jego oko szybko rozpoznało kolor szat i stopień oraz profesję czarodzieja.
Przemiany, najwyżej wtajemniczony. Mistrz Przemian. - pomyślał Eldeluc. Lucaban - jego największy wróg i jednocześnie ktoś, kogo Eldeluc zawsze najbardziej podziwiał spośród całej kapituły, kiedy zginęli Morkai i Dendybar, prawdopodobnie, jeśli to możliwe, w jakiś sposób zabijając siebie nawzajem. Ongiś Lucaban był wielkim przyjacielem Morkaiego i jego niesfornego ucznia, Akara Kessela.
-Przybywam dręczyć cię w sprawie, która zaprząta cały Luskan od czasu, kiedy z Grzbietu Świata dotarły wieści, że armie Goblinów i Orków pod przywództwem nieznanego czarnoksiężnika ruszyły, by zagarnąć całą północ. - ten wstęp nie był konieczny, ale na twarzy Lucabana malowała się powaga, co znaczyło, że będzie mówił o rzeczach ważnych i wartych uwagi.
Żółty mag usadowił się w fotelu dla gości po drugiej stronie biurka, jak zwykle rozsiadając się dumnie, manifestując przy tym swoją pozycję w radzie i spory wpływ także na samego Eldeluca, którego kiedyś uczył sztuk, w których to przed nim, również teraz, zdecydowanie przodował. Byli kilka lat temu dobrymi przyjaciółmi, jednak zbyt często od tamtego czasu różniły ich ambicje i spory. Podobno ongiś Lucaban miewał sny, w których objawiały mu się widzenia od samej Mystry, ale teraz jego wpływy zmalały, kiedy Morkai zginął i czarodziej stracił bliskich przyjaciół w radzie. Nadal jednak pozostał zdolny i piekielnie niebezpieczny. Eldeluc wpatrywał się w niego z uwagą, nie ważąc się na zuchwały uśmiech, którym zwykle obdarzał w swoich prywatnych rozmowach innych członków kapituły lub nawet niektórych lordów Luskanu.
-Ciekawostka, drogi mistrzu... - zwrócił się do niego Lucaban po długiej chwili milczenia, w trakcie którego obaj magowie, pocierając długie i dumne, białe brody przyglądali się sobie ponad papierzyskami zaśmiecającymi stół dla manifestu wyjątkowego zapracowania przewodniczącego Eldeluca. Obecny najwyższy czarodziej nie lubił, gdy mianowało się go mistrzem, bo zwykle wiązało się to w ustach wysokiego maga z szyderstwem i niejaką groźbą możności odebrania mu kiedyś stanowiska.
-Barbarzyńcy na północy nie są przygotowani na odparcie wroga, a większość plemion, prowadząc własną wojnę, zupełnie nie wie, jakie niebezpieczeństwo się do nich zbliża. Jeśli przypuszczenia lordów są prawdziwe, obrady ich Hengorot, czyli Miodowej Sali, mogą zakończyć się krwawą rzezią, ponieważ armia najeźdźców jest już w okolicach szlaków karawan, a zwiadowcy plemienni są teraz wyjątkowo uśpieni. Wyjątkowo zresztą daleko na południe wybraliby sobie barbarzyńcy miejsce spotkania. To stawia ich na drodze nadchodzącej armii i zmniejsza szanse na ewentualną ucieczkę lub nawet zwycięstwo. Zanim zrozumieją, co się święci, może być za późno dla tych wszystkich napuszonych wodzów. Choć jest w tym też nasza wina, że nie zdołaliśmy ich poinformować. - Lucaban spokojnie przedstawiał sytuację z pozycji wszechwiedzącego obserwatora, a Eldeluc wiedział, że pomagali mu w zdobywaniu tej wiedzy nie tylko liczni obserwatorzy, ale też magia widzenia, z której musiał skorzystać używając rozlicznych zwojów wielkiej biblioteki kapituły.
Eldeluca zaskoczyła wiadomość o takiej bliskości zagrożenia dla tamtejszych mieszkańców. Nie pytał jednak, co stanie się z Dekapolis i jakie żądania pomocy wyłożyli do Luskanu przedstawiciele Dziesięciu Miast. Od jakiegoś czasu bowiem wysyłał stale żądania do rady miasta o pomoc dla północy z ramienia silniejszych braci na południu. Tak naprawdę bowiem to właśnie magowie pierwsi dowiedzieli się o nadchodzącym zagrożeniu i pierwsi też zdążyli ułożyć swe postanowienia w tej sprawie.
-Z czym do mnie tak naprawdę przychodzisz, Lucabanie? Bowiem to, co mi raczyłeś zreferować, już, w gruncie rzeczy było mi poprzednio znane. - udając lekko zniecierpliwionego, Eldeluc pochylił się dość odważnie ponad stołem i wpatrzył w jasne oczy swojego rozmówcy. Tak jak się spodziewał, na Lucabanie jego postawa nie zrobiła większego wrażenia. Oglądając swoje zręczne i śmiercionośne w splataniu czarów dłonie, Lucaban wstał powoli i majestatycznie, po czym zbliżył się do naczelnego maga kapituły i wyszeptał mu coś do ucha, następnie zaś wyszedł natychmiast, zamiatając za sobą żółtobarwną, powłóczystą szatą. Eldeluc długo jeszcze siedział osłupiały, nie zważając na zakończenie lekcji magii i powszechną wrzawę rozchodzącą się po szkole, zanim w pełni dotarła do niego ta myśl, którą przekazał ma Mistrz Przemian. Nie dość, że odnalazł się prawdziwy Odłamek, to jeszcze dzierżył go ktoś, kto chyba najbardziej ze wszystkich powinien już dawno spoczywać w grobie. Akar Kessel, według wszelkich poszlak powrócił i cała północ była w jak najwyższym niebezpieczeństwie. Tym razem Eldeluc obawiał się zresztą nie tylko o Dolinę Lodowego Wichru, ale i o własne życie.
Rjekan spieszył z wieściami jak mógł najbardziej, ponieważ nie czekały one, jak żadne inne w ostatnim czasie, ani chwili zwłoki. Czuł wręcz, jakby wróg następował mu na pięty, goniąc go co sił w nogach, tylko po to, by nie zdołał donieść wezwania do boju na czas. Jak to się mogło stać, że setki lub nawet tysiące orków i goblinów jednej nocy okrążyły obóz i niezauważone, na niemal zupełnej tundrze, szykowały atak, który miał za jednym zamachem pogrążyć całą dumną i długowieczną barbarzyńską populację w czeluściach zagłady i śmierci? Jak to się stało, że ten cudzoziemiec znał dokładnie ich obecne położenie i czemu jednak zwlekał z wyjawieniem tej tajemnicy? Rjekan pamiętał jeszcze rany, które tamten zadał mu w dwóch Próbach Topora. Jednak teraz musiał zapomnieć o upokorzeniach i rozmyślaniach, bo droga przed nim, wzdłuż ostępów leśnych była długa i najeżona z pewnością niebezpieczeństwami. Dowódca zwiadowców zastanawiał się też, dlaczego Klan Wilka nie otrzymał żadnych wieści od południowców lub barbarzyńców, którzy mieszkali na południu, o zbliżającej się napaści? Na tą wątpliwość Rjekan znał jednak w głębi duszy odpowiedź. Ponieważ barbarzyńcy zgrabili karawany luskańskie i wymordowali prawie wszystkich ich członków, resztę biorąc do niewoli, a na dodatek kłócili się między sobą, kiedy nieznajomy wróg przyszedł z gór, by zabrać im nagle wszystko, co mieli, a o co tak długo i wytrwale walczyli teraz i przed wiekami.
Rjekan bardzo żałował, że musiał zostawić w obozie Nethera, który został raniony podejrzaną czarną strzałą, kiedy wypuścił się sam na poszukiwania gdzieś na południu. To były pierwsze oznaki czyjejś obecności w terenie. Z pewnością wilk pomógł by mu na pewien czas odpędzić ścigających, którzy ciągle mogli czyhać na niego ze strzałami i pazurami za każdą pobliską zaspą lub załomem ośnieżonego lasu. Na szczęście dowódca znał okolicę i wszystkie możliwe
kryjówki jakie można było odnaleźć, nie były mu obce. Ku zaskoczeniu, od dłuższego czasu zauważał, że jednak nie jest przez nikogo ścigany. Od kiedy zabił dwa gobliny na polance i uciekł piątce kolejnych, biegł co sił w nogach i co chwilę napotykał na ślady obecności mnóstwa tych stworzeń w terenie. Z lasu dobiegały wyraźnie hałasy oznaczające, że w ostatnim czasie zjawiło się tam mnóstwo podobnego typu stworzeń.
Kiedy Rjekan napotkał swoich ludzi całych i zdrowych, choć nie miał czasu, żeby się radować, w głębi duszy był zadowolony, że tym razem nie tylko odkryli źródło ostatnich zaginięć swoich braci i wilków, ale też uszli z tej leśnej eskapady cało. Faelfweg pokazał mu zebrane trofea, w tym głowę potężnego ogrillona. Teraz tylko pozostawał szybki bieg do obozu i zadęcie we wszystkie rogi, jakie mieli ze sobą. Niechaj te naburmuszone pijaczyny pobudzą się z niedźwiedziego snu, w który najwyraźniej na zbyt długo zapadli. Niech wilki, potomkowie Beorga i inni barbarzyńcy, między innymi synowie Haefstega jednookiego i sprawiedliwego Wulfgara, dzierżącego wiele lat temu Aegis-Fang, niech cała ta dumna rodzina wojów, którzy szczycili się zabijaniem smoków i podbojami najdalszych krain na znanym morzu, niech teraz wszyscy oni, zebrani w jednym miejscu i czasie, staną do boju ramię w ramię i udowodnią, że zawarty razem i ciężko wypracowany pokój zobowiązuje ich do obrony tych samych wartości i bogactw, które sobą zawsze reprezentowali, jak długo mieszkali na tej tundrze i nazywali się dziećmi Temposa oraz potomkami Jeroda. Rjekan biegł co sił w nogach, wzywając żywioły, aby mu dopomogły i prosił swojego boga, by dodał mu skrzydeł. Chciał bowiem, aby wreszcie zabrzmiały rogi, zanim czarna wataha wyleje się ze wszystkich stron świata i Hengorot - Miodowa Sala, przemieni się na jego oczach w krwawą rzeź.
-Wagundzie, synu Wagahira. - głos Broghara, wzmocniony przez okrzyki jego wiernych przybocznych wojowników, rozniósł się po sali i zwrócił oczy wszystkich wodzów, członków rad naczelnych i szamanów na niego samego, stojącego w przejściu z toporem w dłoni. Wzywany powstał i z zaciekłością na twarzy zbliżył się, aby dumnie przywitać tego, kto go wzywa. Nawet nie spojrzał przy tym na ogromny topór Broghara.
-Cóż to ma wszystko znaczyć? - pijany Berngard był tym bardziej wściekły, że właśnie Broghar zepsuł mu wszelkie skrupulatnie układane już od kilku godzin plany rzucenia mu Próby Topora. Wyglądało bowiem na to, że prawowity wódz plemienia Wilków miał teraz właśnie jakieś inne porachunki z nowoprzybyłym wodzem Klanu Rysia. Jednak Broghar nie czekał, aż Wagund podejmie jego wyzwanie i tym bardziej nie trudził się na odpowiadanie na pytania Berngarda Siwego. Zaraz nakazał spętać potężnego wodza Rysiów i choć ten szarpał się mocno i wzywał pomsty do wojowniczego boga, wkrótce nie mógł się już ruszać i jedyne co jeszcze mu pozostało, to nerwowe sarkanie na lewo i prawo oraz rzucanie wściekłych spojrzeń. Dwunastu przeciw jednemu to w istocie było bardzo niesprawiedliwe. Nawet usta miał wkrótce zakneblowane, a kiedy już go pochwycono, dopiero jego wojownicy postanowili stawić opór na zewnątrz, słysząc, że w namiocie obezwładnia się ich wodza.
Zbliżyłem się do Wagunda, a zerwawszy mu opaskę z ust, z pomocą Ulfagara wyprowadziłem go na zewnątrz. Tam zaczynały się już krwawe boje - Klan Rysia stawiał się Wilkom, a inni albo przyglądali się bitwie, albo dołączali do strony gospodarzy, czyli naszej, ku przerażeniu wojowników należących do syna Wagahira. Wrzawa podniosła się niemiłosierna, ale choć jego ludzie nie mogli zwyciężyć w tej bitwie, Wagund uśmiechał się pod nosem i nie wyglądał już na takiego wściekłego jak był przed chwilą.
-Zły duch opuścił mnie, przyjaciele... - powiedział na tyle cicho, że tylko ja i jeszcze kilku pomocników Ulfagara mogło go usłyszeć.
Pierwszy wojownik z Klanu Wilka upadł pod cięciem topora jednego z barbarzyńców syna Wagunda, ale już pięciu leżało powalonych z jego klanu.
Zawołał tedy głośniej, a Broghar zawtórował mu, krzycząc.
-Przed nami i za nami czai się o wiele potężniejszy wróg! Nie możemy walczyć między sobą, kiedy on nam zagraża! Dość tej rzezi, rzućcie broń, bo wiemy, że jesteście zdrajcami, ale jeśli tylko zechcecie wyzwolić się spod jego woli, damy wam taką sposobność, abyśmy razem mogli stawić mu czoła!
-Kiedy pochwyciliście mnie, czarnoksiężnik opuścił mój umysł, zrozumiał bowiem, że zorientowaliście się w podstępie. Teraz na nic mu już jestem ja i moja kompania, ale wam z pewnością się przydam! - Wagund wprost promieniował radością i wigorem, ale Broghar jeszcze nie rozkazał go puścić.
-Wiedziałem, że wojownicy Klanu Rysia mieli w rękach broń i otaczali namiot zwartym kręgiem. Na szczęście nasi zbrojni również w porę ułożyli wokół nich jeszcze bardziej zwarty i śmiercionośny szereg. - Broghar wystąpił naprzód, aby przemówić do zebranych.
Powoli zgiełk bitewny uciszał się, aż w końcu całkiem zamilkł.
-Przestańcie! Niechaj i was opuści ten czar! Nie musicie zdradzać nic z planów szamana, bo o tym zabronił wam mówić! Możecie jednak przeciwstawić się jego rozkazom, bo plany jego spełzły już i tak na niczym i nie damy się mu wziąć przez zaskoczenie!
-Jakie plany? O czym wy w ogóle mówicie?!? - drugi wilczy wódz miał mniej pokory niż ludzie Wagunda i on sam. Broghar był za to bardziej stanowczy niż zwykle.
-Berngardzie, ostrzegam cię, zbierz lepiej swoich ludzi i postaw ich koło mnie, i tak samo uczyńcie wy, członkowie plemiennych rad, bowiem czas na kłótnie i niedowierzania minął już dawno i razem musimy stanąć w boju przeciwko jednemu wrogowi!
-Jakiż to wróg?! Kto przyszedł przeszkadzać nam podczas Miodowej Sali?! - zakrzyknął rozpalony do czerwoności Burglir z Klanu Łosia. W tej chwili zabrzmiał dźwięk rogu gdzieś na południu obozu. Zdyszany zwiadowca wyłonił się zza namiotów i jednym tchem zameldował, że kobiety i dzieci są bezpieczne w zagrodach z wilkami, a prawie wszyscy zwiadowcy wrócili z wypadu.
Ulfagar chwycił mnie za ramię i rzekł:
-Chodźmy! Jesteśmy potrzebni Rjekanowi!
Nie zawahałem się ani sekundy i poszedłem za nim.
Pogoda uspokoiła się, co niosło ze sobą rozjaśnienie i poprawienie widoczności. Od południa widać było zbiegającą ku obozowi hordę dzikich goblinoidów i orków, gnaną przodem przez ogry i olbrzymy niosące chorągwie i długie włócznie z flagami. Teraz nawet niedowiarkowie zrozumieli, że otaczające nas od południa wzniesienia były od pewnego czasu siedzibą wroga. Wagund chciał tłumaczyć, że przybyli z Grzbietu Świata, że on sam był w niewoli, a potem dostał się pod wpływ czarów, że jego ludzie służyli jako zwiadowcy napastnika i poddali się mocy czarnoksiężnika, lecz teraz już nikt nie miał czasu, by zważać na jego wyjaśnienia. Kiedy bowiem okrzyk bojowy oraz dźwięki bębnów i orkijskich trąb rozeszły się po zaspach i równinach tundry w Dolinie Lodowego Wichru, a odpowiedziały im te od strony rzeki Shaengarne i północnego lasu, podniósł się okrzyk bojowy całego obozu i zjednoczone plemiona stanęły po raz pierwszy od dawna do wspólnego boju. Zawyły wilki i zagrały zwiadowcze rogi, ale najgłośniej krzyczeli sami barbarzyńcy, którzy, choć zaskoczeni nagłym atakiem i jeszcze upojeni miodem, zaraz schwycili za broń i, kierowani rozkazami potężnego Broghara, potomka Beorga, ruszyli biegiem w bój, ku swemu przeznaczeniu.
CDN.
Autor: Jarlaxle
email: bregan@poczta.valkiria.net
|
|
|
|