KAPRYS LOSU - WSTĘP

 

   Gdyby któryś ze strażników będących na warcie na północnych wieżach, zdobiących potężne mury miasta Alver, nie był akurat zajęty graniem w karty i, jak przystało na prawego i wypełniającego porządnie swoje obowiązki rycerza w służbie księcia Neomera, wypatrywał swym sokolim wzrokiem czy nie zbliża się ku nim wróg, bądź obcy ludzie, z pewnością dostrzegłby niewielką z początku postać, która wyłoniła się zza wzgórz, kilka mil od głównej bramy. Wysokie wieże Alveru były dumą całego miasta. Wzniesione kilkaset lat temu, nie poddały się upływowi czasu. Nie naruszyły ich ani wojny, ani pożary, ani zamieszki. Ich precyzyjne ciosanych bloków, dzięki którym pięły się pod samo niebo, nie zniszczył wiatr ni deszcz ni słońce. Wyblakły jedynie, mozolnie kute przez armię rzemieślników, wzory i rysunki, którymi były zdobione. Ich spadziste dachy lśniły w słońcu niczym boski ogień, rażąc oczy i serca wrogów, a przyjaciół napełniając siłą i nadzieją.
    Miasto lata świetności miało już dawno za sobą. Od kilku pokoleń blask jego potęgi i bogactw stopniowo przygasał, aż w końcu Alver stało się zwykłym miastem, jakich wiele było w granicach Akandru. Leżało ono na uboczu, otoczone z północy szerokim pasmem wzgórz, pośród których wiła się jedyna droga do cywilizacji. Pieszo szlak pokonywało się w prawie trzy tygodnie. Prowadził on do rozstaju dróg, gdzie leżała niewielka osada, przyjmująca podróżnych potrzebujących zapasów. Od niej, o ponad tydzień drogi na zachód, leżał Ugrandon - gród ponury, szkolący wojowników i zabójców, ale dający sobie radę także w handlu, nie zawsze w uczciwy sposób. Dziesięć dni na północny wschód wznosiły się mury Gerdanu, miasta leżącego najbliżej stolicy Akandru - Viskin.
    Wschodzące słońce wyłaniało się zza nieogarniętej puszczy, nazywanej przez ludzi Borem Cierpienia. Mało śmiałków zapuściło się kiedykolwiek w jej głąb i jeszcze mniej wróciło. Ci, którzy przeżyli, opowiadali o wielkich potworach, zjawach oraz mrożących krew w żyłach jękach i zawodzeniach. Dlatego pozostawiono ją samą sobie i wycinano drzewa tylko z jej brzegu, choć dziwnym trafem nigdy nie posuwano się dalej. Potrzeby na drewno były duże, ale nawet, gdy pracowano ze zdwojoną siłą, nie udało się wykarczować dużego obszaru. Kolejnego dnia obszar znów był zalesiony, jakby puszcza nie chciała, aby ktokolwiek zgłębił jej tajemnice. Drwale radzi byli z takiego układu, gdyż nie w smak im było narażać karku dla wiązki drewna, a kolejni władcy, po pewnym czasie machali ręką i zajmowali się innymi sprawami.
   Natomiast południe i zachód od świata oddzielały góry poprzedzone bagnami. Zdradliwe, pełne niebezpiecznych przejść i pułapek, ale przepuszczające pod sobą życiodajną rzekę moczary stanowiły dla tutejszych zakochanych par miejsce schadzek. Mimo zagrożenia, jakie ze sobą niosły, dość często można było się tu natknąć na spacerujących młodych ludzi. Nie odstraszała ich groźba śmierci, a starsi z czasem pogodzili się z tym i przestali im zakazywać przychodzenia tutaj, co i tak nigdy nie odnosiło żadnych rezultatów. Zresztą bagna bliżej zamku były dokładnie zbadane i od wielu lat nie zdarzyło się, by ktoś zakończył tu swój żywot. Młodzi zresztą nie zapuszczali się bliżej gór, gdzie teren był bardziej podmokły. Góry były piękne. Stały dumnie, czuwając wokół nad wszystkim i roztaczając opiekę i ochronę. Czasem zdarzało się, że w długie, mroźne zimy, śnieg z wysokich partii gór, staczał się niemal do samych stóp, ale nigdy nie zagrodził miastu.
   Miasto było więc bezpieczne i stanowiło doskonały punkt strategiczny. Dawniej oblegane było wiele razy, z powodu bogactw wydobytych z trudem, choć w ogromnej ilości, ze wzgórz i gór, ale nigdy nie zostało zdobyte. Teraz żyło swoim spokojnym życiem, zapomniane przez podróżnych, wielkich panów i wrogów. Rzadko zjawiał się tu ktoś obcy. Regularnie wprawdzie przybywali tu emisariusze króla, ale wizyty te miały charakter urzędowy i raczej odbywane były z czystej formalności niż prawdziwego zainteresowania.
   Teraz, osiem dni po najkrótszej nocy, zza wzgórz wyłonił się, niezauważony przed nikogo, samotny wędrowiec. Z wieży, gdyby oczywiście ktoś go zauważył, nie można było opisać jego wyglądu, co było zrozumiałe, zważywszy na odległość. Niemniej, jeśli ktokolwiek minąłby go na drodze, również miałby takie problemy. Mógłby stwierdzić, że , sądząc z postury, był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. I na tym z pewnością by poprzestał. Nieznajomy był bowiem, mimo ciepłej pory roku, okryty płaszczem, a twarz jego schowana była pod kapturem. Szedł miarowym, pewnym, ale nie za szybkim krokiem, nie rozglądając się wokoło, ani nie podnosząc wzroku. Zmierzał wprost do Alveru.

    Jason Bystrooki rozejrzał się nerwowo wokół. Był doświadczonym złodziejem, uprawiającym swój zawód od dziecka, a mimo to nigdy nie czuł się tak niepewnie. Wprawdzie do zapadnięcia zmroku pozostało jeszcze kilka dobrych godzin, ale nie mógł pojąć, dlaczego zaułki miasta, którego lepiej od niego nie znał chyba nikt, wywołują u niego to dziwne uczucie. Co chwila rzucał ukradkowe spojrzenie przez ramię, sprawdzając, czy nikt go nie śledzi. Jednak nic nie wskazywało na to, że dzieje się coś dziwnego. Ludzie mijający go wydawali się pochłonięci swoimi sprawami, kilka kobiet zawzięcie nad czymś dyskutowało, przekrzykując się nawzajem, dzieciaki ganiały z patykami, które służyć im miały za miecze. Słowem, wszystko wyglądało normalnie.

    Na głównym placu zawsze było pełno ludzi. Zbierali się tam oni aby pohandlować, poplotkować, ukraść kiełbasę lub pękaty mieszek, pośpiewać i robić tysiąc innych rzeczy, których w innym miejscu nie dało się zrobić. Można było na przykład porzucać pomidorami w zakutego w dyby skazańca albo w fałszującego trubadura. Latem karczma stojąca w jednym z rogów placu, była oblegana przez młodzież pijącą piwo i lustrującą dokładnie cały rynkowy gwar, a w szczególności płeć przeciwną. Zarówno niewiasty, jak i młodzieńcy padali wtedy ofiarą niewybrednych żartów i gwizdów. Wszędzie pełno było dzieci, które uganiały się za psami, bądź walczyły między sobą w walkach zorganizowanych przez siebie klanów.
   Środek rynku, na drewnianym podwyższeniu, zajmowała szubienica. Nie używano jej wprawdzie już od kilku lat i była ona miejscem zabaw, ale nadal przyprawiała, szczególnie starszych, o gęsią skórkę. Zbudowana kilkadziesiąt lat temu, z solidnego, dębowego drewna, wysłała na tamten świat niejednego złoczyńcę. Obok niej stał, również dębowy, pieniek. Ciemne plamy krwi po strąconych głowach nie były zmywane, ale nie odstraszało to potencjalnych ofiar przed łamaniem prawa. Szubienicy bądź pieńka używano w zależności od tego, jakim charakterem odznaczał się aktualny władca. Poprzedni książę sycił się widokiem krwi i właśnie za jego rządów krew najobficiej zbryzgała okolice pniaka. On zresztą był ostatnim, który dorzucił do krwawej mozaiki swoje trzy grosze. Obecny książę preferował z początku szubienicę, ale gdy stwierdzono, że przestępczość nie spada, rozwinął dość potężnie arsenał narzędzi w salach tortur. Podziałało to nad wyraz skutecznie.

    Stary Gerdon szczeknął cicho przez sen i zaskomlał.

   - Nie wiem, jak można być tak nieodpowiedzialnym - Mefis przejechał rękami po twarzy patrząc na swojego syna stojącego przed nim ze spuszczoną głową i westchnął.
   - Wychowuję cię najlepiej jak mogę. Poświęcam ci mój czas, kiedy tego potrzebujesz, nie brakuje się jedzenia ani nie chodzisz w łachmanach, a mimo to robisz mi takie rzeczy. Twoja matka, niech niebiosa mają ją w opiece, była wspaniałą kobietą. Kiedy dała mi syna byłem najszczęśliwszym ojcem na świecie. Odeszła rok po twoim urodzeniu i czasem się zastanawiam czy to nie jej brak spowodował, że masz pstro w głowie. Przez pamięć do niej nie związałem się z nikim innym, ale widzę, że przydałaby się chyba kobieta w domu, bo ojcowska ręka sama syna nie wychowa.
    Mefis przeszedł się po izbie kilka razy. Wreszcie zatrzymał się i zwrócił się znów do syna.
   - Nie wiem już jak mam ci tłumaczyć, że nie wolno znęcać się nad słabszymi, a tym bardziej nad bezbronnymi zwierzętami. Rzucanie w nich kamieniami nie jest dobre. Jest to oznaka własnej słabości i głupoty. Dlatego musisz ponieść karę. Zabraniam ci bawić się z kimkolwiek. Idź do Rendala i powiedz mu, żeby dał ci jakieś pożyteczne zajęcie. Nie możesz całe życie nic nie robić.
    Z tymi słowami odwrócił się żeby syn nie widział jego łez, które właśnie pojawiły się w jego oczach i usiadł przy stole wracając do przerwanej pracy.

    Deala spojrzała w niebo i zamyśliła się. Była jedną z kilku kobiet służących w armii księcia Neomera w tym jedną z dwóch łuczniczek. Drugą była jej siostra Estella, leżąca właśnie w domu z objawami nieznanej choroby. Nikt nie wiedział co jej jest, postanowiono zatem odizolować ją od reszty społeczności obawiając się epidemii. Wprawdzie początkowe symptomy były niegroźne - bóle brzucha i gorączka, ale gdy na ciele wyskoczyły dziwne czerwono-czarne plamki, zalecono jej grzecznie, aby nie wychodziła z domu. Kontaktów z jej najbliższymi również unikano, przez co Deala zmuszona była wziąć sobie urlop, choć w armii zdarzało się to akurat bardzo rzadko.
    Zastanawiała się ona właśnie, czy nie powinna może wyruszyć gdzieś poza miasto i spróbować znaleźć kogoś, kto zna się na leczeniu i uzdrowi jej siostrę. Z drugiej strony nie bardzo chciała zostawić ją tylko z matką. Matka nie należała już do najmłodszych i też wymagała opieki.

    Nie wiadomo skąd zawiał nagle zimny wiatr. Słońce jakby na chwilę przygasło, a ludzie zatrzęśli się z zimna.
    Drwale pracujący właśnie na skraju puszczy podnieśli głowy i chwycili mocnej siekiery, bo z głębi boru dało się słyszeć zawodzenia i jęki. Nic jednak się nie pokazało.
    Góra zatrzęsła się nagle niezauważalnie, a młode pary spacerujące wśród bagien podniosły lękliwie głowy i przytuliły się mocniej do siebie.

    Niezauważony przez nikogo, nieznajomy przekroczył bramę miasta.

    Wszystko skończyło się tak samo nagle, jak się pojawiło. Słońce rozgrzało zmarznięte głowy, wiatr zamilkł, jęki ucichły, a góry stały znów dumnie, czuwając nad miastem.

 

 

 

Autor: Ruichi

email: ruichi@vgry.net