|
KAPRYS LOSU - ROZDZIAŁ 1
Gerdon biegł wzdłuż ulicy węsząc niespokojnie. Nieznany zapach bardzo go denerwował. Był bardzo ulotny, jakby zostawiono go tu już dawno, a jednocześnie, co kilkanaście metrów, intensyfikował się tak, że niemal wyciskał łzy z oczu. Do tego nie był to zapach jednolity. Składał się z wielu różnych, mniej lub bardziej znanych zapachów, które jednak razem stanowiły coś zupełnie nieznanego, nawet dla tak starego i doświadczonego psa jak Gerdon.
Właściwie nie był on jeszcze stary. O człowieku w takim wieku i kondycji można by powiedzieć, że jest po czterdziestce, ale może jeszcze przerzucać snopki i wykonywać niemal wszystkie inne prace. Gerdon od szczenięcia zresztą był dobrze zbudowanym i silnym psem. Przez swojego właściciela, Paelsa, czy Papcia, jak nazywali go sąsiedzi, był dobrze traktowany. Zabierany był na polowania, oczywiście nie w obrębie boru, gdzie mógł do woli wybiegać się, a że powtarzały się one dość często, więc nabierał on coraz lepszej kondycji. Z czasem, gdy Papcio przestał chodzić na polowania, Gerdon był przez niego wypuszczany i sam biegał po polach. Podczas swoich wędrówek zapuszczał się w różne rejony, czasem bliżej, czasem dalej od zamku, jednak zawsze wracał do domu. Odkrył jednak miejsca, gdzie raczej nie stanęła jeszcze ludzka stopa i wtedy rozkoszował się zapachem i nieskalanym pięknem przyrody, zapominając o wszystkim innym. Był w końcu pół wilkiem.
Zapach unosił się wokół niczym zwiewna mgiełka.
Gerdon podążył jego śladem.
Mefis po raz kolejny podniósł do ust dębowy kufel i łapczywie pociągnął z niego kilka łyków. Otarł ust wierzchem dłoni i zwrócił się do siedzącego przed nim Feala, miejscowego bednarza.
- Nie jest dobrze - westchnął. - Odkąd przestali się tu przyjezdni pokazywać, pracy jakby mniej, a przez to zarobek mniejszy i trzeba zaciskać pasa. Jakoś daję sobie radę, ale kto wie, jak długo? Miesiąc może, a może i rok. A co potem? Kto mi dzieciaka wyżywi? Zima przyjdzie, orać nie będzie komu, kowal pracy mniej będzie miał. Zbroje reperować, czy miecze ostrzyć też mogę, ale cóż z tego skoro wojacy nasi z nikim nie walczą i oręż się nie tępi.
- Nie narzekajcie, kumie - powiedział Feal i wychylił swój kufel do dna. - Kowal jeszcze ma co robić i pewnie robić będzie miał do końca świata. Tfu, na psa urok. A na beczki chętnych nie ma zbyt wielu. Ot, książę, karczmarz, cyrulik i kilku inszych panów. A to niewiele, naprawdę niewiele.
- A przecież mieliście plany...
- Czort z nimi. Tfu, tfu. Na wywozie pustych beczek nie da się zarobić. A interesy z winnikiem rozeszły się jak psi swąd...
- Zbójcy? - domyślił się Mefis.
- A gdzie tam - Feal machnął ręką, o mało co nie przewracając dzbana z piwem. - Na takim pustkowiu oni też padli by z głodu. Problem jest z kupcami. Żaden z nich nie pojawił się tu od ładnych paru miesięcy, od przedzimia, jeśli nie liczyć jednego handlującego płótnem i paroma innymi, którzy gotowi byli sprzedać nawet psią kupkę.
- A sami nie próbowaliście wozu jakiegoś kupić? Wina na wóz brać i jechać nawet do stolicy. To przecież trudne nie jest.
- Ano same jeżdżenie trudne nie jest. Tylko kto będzie beczki robił jak ja z winem będę jeździł. A jak nie ja, to kto mi zagwarantuje, że chłystek nie zwieje z moim trzosem, koniem i wozem. Eee, kumie, głodny pies na kość się zawsze połasi.
- Też prawda. Sytych ludzi jest mało, a uczciwych ludzi jeszcze mniej.
Przez jakiś czas pili w milczeniu. W karczmie nie było dużo ludzi. W rogu siedziało kilku chłystków, którzy co raz wybuchali śmiechem, bądź dla odmiany zapadali w niespokojne milczenie. Pod ścianą, wytężając wzrok przy oliwnej lampie, czwórka staruszków grała w karty, przeklinając w duchu książęcy zakaz gry w karczmie w szachy. W ciemnym kącie siedziała para zakochanych, nieświadoma otaczającej ich rzeczywistości. Karczmarz stał za barem wycierając szmatą kufle i zastanawiając się, dlaczego w piątkowy wieczór ma tak mało gości. Na zapleczu dziewka kuchenna flirtowała z kucharzem.
Było spokojnie.
Mefis dolał sobie piwa. Co prawda z reguły nie pił dużo, ale nie miał dziś najlepszego humoru i postanowił się trochę rozluźnić. Zresztą każdy wie, że najlepiej rozmawia się przy piwie, a Mefis chciał wyrzucić z siebie swój cały żal. Był zły na siebie, że skrzyczał syna, a jednocześnie wiedział, że nie mógł postąpić inaczej. W końcu to nie wina chłopca, że dorasta bez matki, a on nie może mu zawsze zapewnić należytej opieki i uwagi. Może powinienem sobie znaleźć żonę, pomyślał.
Z rozmyślań wyrwał go Feal.
- A dlaczego ty nie porzucisz kuźni i nie zostaniesz zbrojnym? - zapytał się wprost bednarz. - Przecież walczyłeś kiedyś pod Ugrandonem. Z miecza można wyżyć. Każdy książę, czy insza ważna figura potrzebuje dobrych wojaków, a żołd stały jest, wyższy lub niższy, a oprócz tego, jak bitka jaka, to i psim swędem jakiś łup w ręce wpadnie, a może i premia jaka.
- Dawne to czasy były gdym bywał w tamtych rejonach - westchnął kowal po chwili zadumy. - Ręce odwykły od miecza, ciało i refleks też już nie te same. Zresztą jeśli coś mi się stanie, to jak się chłopak wyżywi?
- Kumie, przesadzacie - parsknął Fean, któremu piwo poprawiło, w widoczny sposób, humor. - Toście przecież mocni i potężni jak dąb. W kuźni cały czas pracujecie, siły i rele.. refe.. refleksu wam nie brakuje, więc nie bójcie się o siebie. Niech się inni boją. Wam się nic nie może stać. A chłopak już przecie prawie dorosły jest. Samodzielny będzie niedługo, sam o siebie będzie umiał zadbać. Żonę sobie jaką znajdzie. Już się pewnie pannom na jego widok oczy świecą jak psu jajca.
- Bzdury, panie Feanie, gadacie - odparł kowal zadowolony, że wreszcie rozmowa zeszła na jego syna. - Młody on przecież jest jeszcze, toć ma trzynaście wiosen dopiero. Do żeniaczki mu daleko, ale i do rozumu też nie bliżej. Samodzielności w nim tyle co w miechu kowalskim, jak nie naciśniesz to nic nie zrobi. Nie wiem co mam z nim począć. Ręki mu matczynej chyba brakuje.
- Eee tam, matka mu już niepotrzebna. Przecież on nie niemowlak, ani nie dzieciak jaki, tylko niemal mężczyzna. A rozum on swój ma, bo sam widziałem jak zbierał jakieś zioła na polach i zwierzęta leczył. Może jakiś taki nieśmiały tylko jest i od obcych stroni, ale w tych czasach to mu tylko na zdrowie wyjdzie. A mądry jest jak stary pies.
- Zwierzęta leczył? - Mefis zrobił zdziwioną minę. - Czy aby nie pomyliliście dzieciaka jakiegoś z moim własnym? Przecie...
- Macie mnie za durnia, kumie? - przerwał mu Fean. - Wiem jak wasz dzieciak wygląda, bom przecie nie raz go widział. A zresztą on sam przychodził do mnie, czy nie mam jakiś małych beczek zepsutych, że niby dla zwierzątek. Sianem chciał je wymaszczać i kołyski robić. Psi nos ma widać do znajdywania tych maleństw, bo nieraz widziałem go z jednym bądź dwoma na raz.
- Nie może być - zdumiał się jeszcze bardziej kowal. - Mój syn, powiadacie?
- A jakże - Fean pokraśniał na twarzy, zadowolony z miny Mefisa. - Macie, kumie, mądrego i zdolnego chłopaka i nic o tym nie wiecie. Ot, co! Ale szczeniaki czasem potrafią i starego psa zadziwić.
- A ja go zrugałem, że kamieniami do nich rzucał - szepnął Mefis.
- Co mówicie kumie? - bednarz pochylił się w jego stronę.
- Nic nie mówię, głośno myślę tylko jakim głupi.
- Wy głupi? Chybaście za dużo piwa wypili i dlatego coraz większe głupoty gadacie.
- Może i macie rację... - kowal zamyślił się znowu.
Słońce zaczynało się już chować za szczytami gór, gdy Deala skierowała swoje kroki w stronę głównego placu. Szła spokojnie, miarowo wybijając rytm podkutymi butami. Była zła. Dość miała już roli niańki i opiekunki dwóch niedołężnych osób, ale jednocześnie wiedziała, że nie mogła postąpić inaczej. Zbyt mocno je kochała. Pragnęła jednak niezależności i przygody. Chciała wyruszyć gdzieś poza miasto i znaleźć się gdzieś, gdzie mogłaby wykorzystywać i doskonalić swoje umiejętności strzeleckie. Łuki były jej pasją, podobnie zresztą jak jej siostry. Estella. Z wyglądu podobna do niej jak kropla wody, ale wewnętrznie zupełnie inna. Spokojna, zrównoważona, pełna życiowych mądrości. To zawsze ona wyciągała Dealę z kłopotów, pomagała, radziła. Całe życie trzymały się razem, aż do jej choroby. Wielu wtedy odwróciło się od nich, ale one cały czas były obok siebie. Wtedy też Deala zaczęła opiekować się siostrą. Pielęgnowała, pocieszała, czuwała nocami. Dla niej odeszła ze służby, chociaż oficjalnie była na urlopie. Nie chciała tam jednak wracać. Nie mogła znieść ciągłych szeptów, spojrzeń i wytykania palcami. Dla innych, choć nie była chora i nic nie wskazywało na to, że jest to choroba zakaźna, była jak trędowata.
Deala była w rozterce.
Od pewnego czasu w głowie kotłowała jej myśl, że w podróży może znaleźć lekarstwo dla swojej siostry lub przynajmniej uczonego, który będzie w stanie powiedzieć jej, jaką chorobą jest dotknięta.
Wiedziała, że dziś podejmie decyzję.
- Złodziej! Łapać złodzieja! - piskliwy głos przekrzykiwał szum rynku i wibrował w uszach przechodniów. Głos należał do Ofelii, miejscowej przekupki ścigającej właśnie rudowłosego młodego człowieka, który manewrował wśród ludzi zaciekawionych całym zajściem.
- Poczekaj, niech ja cię dostanę w swoje ręce! - wysokość dźwięku osiągnęła niemal apogeum. - Ty pasożycie, złodzieju, wyrobniku! Ty... gadzie marchewkowy!
Złodziej skręcił w boczną uliczkę, ku uciesze gapiów patrzących jak Ofelia rozgląda się wokół zdezorientowana i zła. Niektórzy spodziewali się jeszcze jakiejś akcji, ale przekupka machnęła tylko ręką, jakby odganiała muchy, odwróciła się na pięcie i podreptała w kierunku swojego straganu, mrucząc przekleństwa pod nosem.
Dopiero, gdy jakiś cień zasłonił chłopcu pielęgnowane przez niego kwiaty, poczuł, że w ogródku nie jest sam. Nie przerwał jednak od razu pracy, tylko skończył wyrywać jakiś chwast i dopiero odwrócił głowę. Za nim, w odległości może dwóch metrów, stał nieznajomy, potężny mężczyzna, szczelnie owinięty płaszczem z kapturem. Nie można było dostrzec pod nim jego twarzy, można było natomiast z całą pewnością stwierdzić, że nie jest on z miasta.
Chłopak odwrócił się cały, otrzepał ręce o spodnie i mrużąc oczy rzekł:
- Pomóc wam w czymś, panie? Może kogoś szukacie albo zabłądziliście?
Nieznajomy nie poruszył się nawet i przez dłuższą chwilę trwał w milczeniu. Dopiero po pewnym czasie odpowiedział.
- Szukam Mefisa, kowala - głos jego był niski i nieprzyjemny, ale nie był natarczywy ani zakropiony gniewem.
- Ojca nie ma w domu - odparł chłopak. - Ale wróćcie jutro rano, panie. Jeśli konia chcecie podkuć, niewątpliwie dobrze trafiliście, bo nikt jak on tego nie potrafi robić.
- Jesteś jego synem - brzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie, ale chłopak mimowolnie kiwnął głową. - Wrócę, więc z pewnością jutro.
Nieznajomy odwrócił się powoli, ale spod kaptura dało się padło jeszcze pytanie:
- A jak cię zwą, chłopcze?
Jason stał właśnie zamyślony i patrzył w niebo, gdy ktoś wpadł na niego. Siła uderzenia nie była zbyt duża, ale nieprzygotowany złodziej na próżno szukał punktu oparcia zanim runął na ziemię. Mamrocząc coś cicho podniósł się na rękach, pokręcił głową i wstał. Otrzepując się i odwracając jednocześnie w stronę napastnika, rzekł:
- Mam nadzieję, że zrobiłeś to niespecjalnie, bo inaczej zmuszony będę... - po czym zamilkł w pół słowa, bo przed nim nie było nikogo.
- Co jest? - podrapał się po głowie i nerwowo rozejrzał dokoła. - Najpierw puszczają mi nerwy, potem wpadają na mnie duchy. Za stary się robię. Czas chyba pomyśleć o emeryturze, ale do diabła - mam dopiero trzydzieści.. hmm.. no, stary jeszcze nie jestem. Chyba powinienem odwiedzić czarownicę, co pod lasem mieszka. Może ona coś poradzi.
Mówić to, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i ruszył do przodu. Po pierwszym kroku znów wylądował na ziemi, gdy jego nogi napotkały na przeszkodę w okolicach kolan.
Przez kilka chwil nie podnosił się z ziemi pogwizdując w myślach, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć coś mokrego polizało go po uchu i jego uszom dał się słyszeć krótki szczek.
- Aha, więc to tak - powiedział Jason obracając głowę w stronę psa, co zostało nagrodzone liźnięciem po nosie. A przynajmniej głównie po nosie, bo język zdążył znaleźć się jeszcze na brodzie i czole.
- To przez ciebie taki spokojny człowiek jak ja, ląduje dwa razy na ziemi w odstępie minuty? - zapytał psa.
Odpowiedział mu krótki szczek.
- No dobrze. A mogę się zapytać, dlaczego to zrobiłeś?
- Szczek.
- Nie było to zbyt miłe z twojej strony.
- Szczek, szczek.
- Mogłeś bardziej uważać, jeśli już musisz ganiać tymi uliczkami.
- Szczek.
- Obiecujesz poprawę?
- Szczek, szczek.
- To dobrze.
Jason potarł czoło dłonią.
- Rozmawiam z psem. Chyba zwariowałem - westchnął.
- Trudno piesku. Musimy się rozstać, każdy pójdzie teraz w swoją stronę i więcej nie będziemy na siebie wpadać. Ja działam sam. Zrozumiano?
Pies, dokładnie nieco podstarzały wilk, położył uszy i wpatrywał się nieruchomo w Jasona.
- No już się nie gniewam. Nic się nie stało. Nie rób tylko takiej smutnej miny, jakbym ci ukradł ostatnią kość. A tego na pewno bym nie zrobił. Mam swój honor. Teraz wybacz, ale musze iść.
Jason odwrócił się po raz kolejny, spojrzał nieco nerwowo w górę, w dół i rozejrzał się na boki, po czym ruszył przed siebie.
Nie zrobił nawet trzech kroków, gdy usłyszał szczeknięcie. Tym razem było dłuższe i głośniejsze.
- Wiedziałem. Wiedziałem, że nie dasz mi spokoju - pokiwał na psa palcem. - Czego ode mnie chcesz? Przecież cię ze sobą nie wezmę. Mówiłem już, że działam sam.
Wilk poruszył w widoczny sposób nosem, jakby coś wąchał, szczeknął głośno i zaskomlał.
- Nie dam się nabrać. Głodny jesteś to idź do gospody po jakieś resztki - wzruszył ramionami Jason.
Pies jednak nie zwracał na niego uwagi tylko coraz niespokojnie kręcił łbem, szukał zapachu i skomlał cicho. Nie ruszał się przy tym z miejsca, co najbardziej dziwiło Jasona.
Czego on, do diabła, chce? - pomyślał i podrapał się po głowie. Wyraźnie czegoś szuka. Może potrzebuje pomocy? Pewnie to zwykły kundel, chociaż widać, że jest mocny i dobrze odżywiony, więc na pewno nie jest bezpański. Tylko o co mu chodzi...
- No chodź, pomogę ci, cokolwiek chcesz zrobić - powiedział Jason, machając do psa ręką.
- A żeby łatwiej nam było się dogadać nazwę cię Mały, chociaż pewnie masz już jakieś imię. Póki co jednak, jakoś muszę się do ciebie zwracać. No chodź.
Wilk jednak patrzył na niego i widać było, że się waha.
- No chodź tu. Obiecałem, że ci pomogę, to pomogę. Słowo zło.. słowo Jasona.
Pies jednak nie spuszczał z niego wzroku, nieznacznie tylko ruszając nozdrzami.
Jason westchnął, po czym wyciągnął coś z kieszeni.
- No chodź. Masz tu marchewkę.
Słońce niemal całe schowało się już za górą. Miasto powoli pokrywała szarość nocy. Tu mrok zapadał niespodziewanie, kilka chwil po tym, jak słońce chowało swoje oblicze. To było tak, jakby ktoś nagle gasił ognisko, a żar tlił się jeszcze chwilę, po czym był zalewany wodą. Dlatego zachód słońca był w mieście poprzedzany uderzeniem w dzwon, aby wszyscy pamiętali o rozpaleniu ognia, świec, bądź pójścia spać, jeśli nie chcieli stać się właścicielami całkiem darmowych siniaków i guzów.
Deala zawsze piła w samotności. Potencjalni towarzysze rezygnowali zwykle po tym, jak zauważyli oznaczenia książęcej armii, inni dopiero, gdy ujrzeli z bliska jej miecz. Mało było takich, którym trzeba było czegoś więcej, by się zniechęcić. Jeszcze mniej takich, którzy później wracali do karczmy.
Teraz też była sama. Topiła w piciu swój żal i bezsilność.
Na sali nie było dużo ludzi, co było dość dziwnym wydarzeniem, szczególnie o tej porze dnia, ale Deala nie widziała sensu, żeby się tym martwić. W końcu to nie był jej problem. Pod ścianą czwórka dziadków grała w karty. W rogu spała banda chłystków, z których kilku chrapało przez sen, bądź mamrotało coś niewyraźnie. Od czasu do czasu, któryś z nich budził się, szarpał kompanów, po czym wlewali w siebie kilka łyków piwa i pokładali się znowu. Dwa stoły od niej siedział kowal z jakimś człowiekiem. Znała kowala. Każdy go znał. W końcu nikt nie podkuwał koni jak on, a do tego robił świetne miecze.
Ale czy to był teraz jej problem?
Chciała utopić swoje smutki i żale. Chciała mieć wreszcie swobodę, ale jednocześnie nie potrafiła się przemóc i opuścić siostry i matki.
Ze stojącego obok dzbana napełniła swój kufel i pociągnęła z niego spory łyk.
Pod jej nosem pojawiły się śnieżnobiałe wąsy mleka.
Dawno temu, gdy Alver był jeszcze wspaniałym miastem, żył w nim pewien alchemik. Mieszkał w jednej z na wpół zburzonych teraz niewysokich wież stojących przy rynku. Rzadko z niej wychodził, ale ludzie znali jego imię i budziło ono powszechny szacunek. Nawet kolejni władcy, którzy w mniej lub bardziej burzliwy sposób następowali po sobie, nie dążyli z nim do otwartej konfrontacji, a raczej szukali porady. Choć nieoficjalnie, bo w końcu to oni mieli rządzić bez niczyjej pomocy. Władcy jednak przemijali, on zaś ciągle przebywał w swojej wieży. Mówiono, że rozmawia tam z duchami, że jest nieśmiertelny i posiadł moc tworzenia złota. Dodawano, że nie ima się go ani czas, ani oręż i że wszystko widzi i słyszy. Z czasem plotka stała się mocną bronią i do szacunku dołączył lęk.
Ale tak naprawdę nikt nie widział, co dzieje się w jego wieży. Wiele było ciekawskich oczu, ale nie zostały one zaspokojone. Nawet dostawcy, którzy wiele razy, głównie w nocy, dostarczali do wieży różne przedmioty, materiały, czy żywność, nie widzieli nic więcej poza niewielkim przedsionkiem, w którym wszystko zostawiali. Czekał tam zawsze na nich mieszek, który zawierał dokładną zapłatę za towary.
W końcu zmarł. Tak przynajmniej sądzono, bo przestał odbierać zamówione wcześniej towary. Ówczesny książę wydał nakaz, aby wejście do wieży zabić deskami, ale było to zbędne. I tak nikt nie miał odwagi tam wejść, by sprawdzić, co się rzeczywiście z nim stało.
Z czasem niemal o nim zapomniano, ale po dziś dzień rodzice straszą swoje niegrzeczne pociechy opowieściami o duchu alchemika, który nocami nawiedza wieżę i porywa dzieci, aby zamienić je w złoto.
Nad miastem zapadł zmrok. Oświetlone pochodniami ulice pełne były przemykających cieni. Życie w Alverze nie kończyło się wraz z nadejściem ciemności. Wręcz przeciwnie, tętniło jeszcze żywiej. Wśród domów przemykali spóźnieni na wieczerzę mężowie, czy babcie, które dopiero teraz wracały do swych chałup z opustoszałego już rynku. Na ogół byli to po prostu porządni obywatele, których dopadł koniec dnia, zanim zdążyli oni załatwić wszystkie swoje sprawy. Zdarzało się oczywiście, że wśród całej tej ciżby pracował jakiś złodziejaszek bądź ktoś inny, ale były to przypadki odosobnione. Po pierwsze lochy księcia nie były najmilszym miejscem do zwiedzania, a po drugie było jeszcze za wcześnie. W końcu oni też jedli kolację.
Tymczasem na postrzępionych ścianach domów głównej ulicy zamajaczył się potężny cień.
"Oddałem serce w Twoje dłonie
Nie byłem więcej zagubiony
Lecz kiedy lato przeminęło
Rozdarły mi je twoje szpony."
Łagodny głos minstrela wybił się ponad karczmiany gwar i uniósł się wysoko wraz z cichymi akordami elfiej lutni. Szum zamilkł. Wszystkie głowy, jak jeden mąż, spojrzały w kierunku grajka. Ten jakby na to czekał. Odchrząknął, powiódł wzrokiem po swoich nowych słuchaczach i uderzył w struny.
W oddali zagrzmiało.
Wszyscy, nie wyłączając karczmarza, wsłuchiwali się w dźwięczny śpiew minstrela. Śpiewał o miłości niepokoju i poświęceniu. Każdemu ze słuchających pojedyncze słowa układały się w zupełnie inną całość, ale ich sens był taki sam. Nadzieja jest siostrą miłości.
Kowal w zamyśleniu drapał się po brodzie. Rozmowa z Feanem nie przyniosła oczekiwanej ulgi, lecz postawiła przed nim dodatkowe pytania. Wplątała go także w sieć nowych rozterek i niepewności. Nie wiedział już co ma począć. Zastanawiał się, czy tak naprawdę zna własnego syna, jeśli obcy wiedzą o nim więcej niż on. Czy był dobrym ojcem? A może powinien się jednak ożenić albo powrócić do miasta swoich przodków? Do Ugrandon. Przez lata pracy udało mu się odłożyć niemały grosz. Mógłby tam zacząć wszystko od nowa. Tylko czy to miasto będzie dobre dla tego młodego chłopaka?
Deala zamówiła jeszcze jeden dzbanek mleka.
Ciekawe, pomyślał Mefis, czemu taka kobieta chce utopić swoje smutki. Kowal jak wielu w Alver, znał Dealę, a raczej jej siostrę. Plotki o nieznanych chorobach rozchodzą się szybciej niż one same, więc ludzie dobrze wiedzą kogo należy unikać i dlaczego. I mimo, że choroba nie była zakaźna, kowal współczuł obu kobietom. Wiedział, że są one przedmiotem plotek, oraz są osnute mgiełką niechęci. Jak trędowate.
Gdzieś daleko za miastem zagrzmiało po raz kolejny.
Jason spojrzał w górę. Czarne chmury skłębiały się nad miastem. Chłodne uderzenia wiatru utrudniały poruszanie się w wąskich uliczkach. A i tak właściwie zapach uleciał już jakiś czas temu.
- Cóż piesku. Chyba nie mamy już czego szukać - powiedział do węszącego pilnie wilka. - Przestań wszystko obwąchiwać i chodźmy się schronić przed burzą zanim lunie deszcz.
Pies popatrzył na niego, przekrzywił głowę i sapnął.
- To chyba znaczy, że się zgadzasz - uśmiechnął się Jason, który rozmawiał z psem niemal jak z człowiekiem. - Tu obok jest karczma. Może i tobie się coś dostanie.
Ich wejście nagrodził gromki aplauz, co zdezorientowało go trochę. Jednak po chwili dostrzegł kłaniającego się trubadura, który niechybnie musiał zakończyć właśnie swój występ.
- No proszę, jest i darmowa rozrywka - mruknął pod nosem i rozejrzał się po sali.
Zanim podszedł do wolnego stolika zamówił zimne piwo i coś na ząb dla siebie i psa. Właściwie to nie miał apetytu, bo dzień nie należał do jego najbardziej udanych, ale w końcu jeśli nie on, to zje to pies.
O dach uderzył deszcz.
Deala patrzyła przed siebie, nieświadoma tego co się wokół niej dzieje. Do oczu cisnęły jej się łzy, serce rozdzierało się niczym stary obrus. Walczyła.
Trubadur zaczerpnął właśnie powietrza, chcąc zacząć nową pieśń, gdy nagle otworzyły się drzwi i w progu stanęła zakapturzona postać.
Mało kto zwrócił uwagę na przybysza. Wszyscy wsłuchiwali się w melodyjny ton głosu, który doskonale komponował się z dźwiękami szarpanych strun. On zresztą, mimo swoich potężnych rozmiarów, cicho i bez zwracania na siebie uwagi, przemknął wśród stołów. Wybrał miejsce w kącie, gdzie światło prawie nie dochodziło i gdzie nie mógł być zakłócany jego spokój. Nawet karczmarz nie zwrócił na niego uwagi i nie zjawił się obok by przyjąć zamówienie. Nieznajomy siedział nieruchomo. Jego brudny, zniszczony płaszcz skutecznie zasłaniał jego oblicze i maskował wszelkie niewielkie ruchy. Człowiek ten siedział jednak nieruchomo.
Gerdon podniósł łeb znad miski. Niespokojnie pokręcił głową i zaczął węszyć. Spojrzał wyczekująco na Jasona, ale ten siedział zasłuchany i nie zwracał na nic uwagi. Nawet miska kaszy z mięsem stała nietknięta. Gerdon zakręcił się wokół ogona skomląc cicho.
"Niejedna ścieżka, wybór samotny
tak trudny zatem, lecz oczywisty
czy cel twój będzie tylko łagodny
czy może, jak ogier, tak narowisty?"
Słowa trafiały do serc słuchaczy, jak złoto do pustej puszki żebraka. Każdy z nich rozpamiętywał je na swój sposób, ale ich sens był jednoznaczny. Nie ważne czy była to dumna wojowniczka, która pokładała opiekę nad siostrą nad poszukiwaniami lekarstwa, czy też krzepki kowal, który wciąż szukał swego miejsca dla siebie i swego syna. Zwykły złodziejaszek również wsłuchiwał się w słowa, które sprawiły, że chciał stać się lepszy. Nawet pies przestał wąchać wokół i zadumał się nad swym losem.
Kiedy trubadur skończył wszyscy otrząsnęli się, jakby tkwili w jakimś śnie. Łyżki znów zaczęły nabierać jedzenie, a kufle trafiać do ust. Tymczasem trubadur podniósł się i wyszedł nie upominając się o zapłatę. Tylko karczmarz zwrócił na to uwagę. Tym bardziej go to zdziwiło, że za oknem rozpadało się na dobre. Ale wzruszył tylko ramionami i zaczął wycierać do sucha dopiero co umyte misy.
Kowal bez większego entuzjazmu lustrował dno kufla i nie słuchał paplaniny swojego towarzysza. Podjął już decyzję, choć wiedział, że nie będzie ona łatwa ani dla niego, ani dla jego syna. Wtem drgnął, gdy obok niego pojawiła się niezauważalnie postać w kapturze. Podniósł wzrok ku górze, zaczerpnął powierza, ale z jego ust nie wyszedł choćby najcichszy szmer. Tymczasem nieznajomy usiadł obok Feana, który na przemian otwierał i zamykał usta nie wiedząc co powiedzieć na taką bezczelność. Zresztą nigdy nie wiadomo, co jakie zamiary może mieć taki olbrzym. Ten jednak nie przejął się nim zbytnio, tylko powoli zdjął kaptur i spojrzał na Mefisa.
Ten zdołał tylko wyszeptać:
- Torden - i zamilkł.
Za oknem przemknął jakiś cień.
Autor: Ruichi email:
ruichi@vgry.net
|
|
|
|