ZAWIEJE

"Ku Granicy" II. IV



Dla Sol, by potrafiła marzyć...

 

Szli, zgodnie z wcześniejszymi zamiarami, przez szeroką półkę skalną, która później zamieniała się w rozległą przełęcz. Na tejże skręcili lekko na zachód i zagłębili się w rozłożystą dolinę. Od kilku dni maszerowali stale na północ, za sobą mając góry, a przed sobą ich większych i jeszcze starszych braci. Te wyraziste zęby rozciągające się na horyzoncie po każdej jego stronie, wyglądały jak starodawne posągi zmierzchłych już dawno i skamieniałych bogów, na których od wieków padał śnieg w tej zapomnianej krainie. Każda góra ma duszę - powtarzał Korino, a Jon wierzył mu z całego serca, a nawet przypuszczał, że każda z tych gór musi zawierać w sobie jednego boga. Leżeli tutaj - skrępowane lodem ciała, od wieków złączone w jedną naturalną zaporę, która odgradzała świat znany od tego, który nielicznym ukazywał się w snach. To był bowiem sen - jeden ze snów przydarzających się odważnym ponad miarę śmiertelnym. Według większości wyprawa ta przypominała bardziej miraż niźli coś rzeczywistego. Zmarzłe rzeki osiągały tutaj rozległość jeziora, zasypane drogi pięły się pod górę aż do chmur, a nawet wyżej, zaś pobielone śniegiem lasy piętrzyły się na największych stromiznach i z ostatkami horyzontu niknęły za najdalszą zasłoną gór. Szlaki właściwie nie istniały - każdy trzeba było torować sobie siłą. Nie pomagała tutaj już tylko podróżna wprawa. Czasem, gdy wicher hulał wokoło i wdzierał się w najcieńsze szczeliny między skałami, wędrowcy ogrzewali swoje ciała potężnym płomieniem, który potrafił utrzymać tylko Jon. Korino zawsze potrafił odnaleźć wiele drwa, aby ciepło trwało przez większą część nocy. Ale to Jon właśnie najwięcej czuwał przy ogniu i gdy ten lekko poddawał się sile dmącego od północy wiatru, przywracał go zaraz do porządku nie dającym się zbyć rozkazem.
Wędrowali tak już przez wiele dni - z przerwami, ale zawsze na północ. Dwa tygodnie, może więcej, zabierała im dotąd ogromna przeprawa przez góry. Wzięli konie juczne i wszystkich wolnych ludzi, którzy mogliby zechcieć zostawić swój dobytek i, jak już wielu czyniło przed nimi, udać się tam, skąd nikt nigdy nie powrócił. Większość wycofała się za pierwszym zakrętem ośnieżonej drogi. Wielu nie miało już sił na pierwszej stromiźnie. Ostatni poddali się w pierwszej dolinie, kiedy grupa zatrzymała się przy oblodzonym jeziorze. Kiedy Łowczy łapał ryby, Jonnel odprawiał kolejnych maruderów.
-Nie zaszliście nawet do połowy granicy świata, a już chcecie wracać. - wyrzucał im, mając w oczach wielki cel.
Oni odpowiadali, że już nic nie pragną od życia, poza ciepłem kominka i spokojem, którego nie można odnaleźć na podobnej wyprawie.
-Tutaj bowiem dmie wicher lodowaty, a serca rwą się ku przyjemnościom. Jednak rankiem można już nie zbudzić się z kamiennego snu, bo lód przykuje cię do twego łoża.
Korino wiedział wiele o podobnych wyprawach, ale sam niejednokrotnie dziwił się, że szli tak długo, a nie doszli nawet do jednego jedynego punktu, który wcześniej upatrzyliby sobie z wysokości, spoglądając na wyzierający przed nimi, wzniesiony ku niebiosom horyzont.

 

Sol błądziła po uśpionych lasach i przechadzała się niedostępnymi górskimi ścieżkami. W każdym z tych snów widziała inną siebie, w każdym też była dziwnie skrępowana tym, że ktoś, nie wiadomo skąd i jak, nieustannie zatrzymuje na niej swe spojrzenie. Choć w snach tych była sama, nie czuła się wcale opuszczona. Raczej tropiona, śledzona lub przepatrywana przez jakieś dziwne, kojące, ale i niepokojące spojrzenie. Może to były świergocące na gałęziach ptaki. A może górskie kozice schowane za występami skał. Może było to słońce, leniwie pełznące każdego dnia po jej rozgrzanym ciele, aż ku ostatnim promieniom zachodu. A może chmury, które, jak potężne boskie brwi nad surowymi oczami, spoglądały na nią spod powały niebios. I oceniały surowo, choć przecież, gdy wspominała beztroskie chwile spędzone latem nad rzeką, czuła się taka lekka i spokojna... Zupełnie tak jakby nic się nigdy nie wydarzyło w jej życiu. Jakby woda wymywała z jej myśli wszystkie skargi przeszłości i lekkim powiewem wiatr muskający jej włosy powstrzymywał ją od zalewania się łzami. Nie widziała w tych wizjach morza. Płacz bowiem i słony zapach łez objawiał się dopiero potem, kiedy budziła się zawsze zimnym rankiem lub nocą, a Łowczy, zamiast być przy niej, zajmował się wtenczas zwiadami, gdzieś daleko poza jaskinią, zaś jej brat, Jon, którego niedawno znowu spotkała, wyprawiał się razem z nim. Nigdy nie ufała temu Korino, ale on też zwykle stał gdzieś poza kręgiem ognia i wpatrywał się w otaczający go, nieznany nikomu świat. Dziwne, ale wszyscy chyba mieli wrażenie, że odkrywają nieprzetarte dotąd drogi. Sol przeczuwała, że było to jak najbardziej słuszna myśl. Ludzie Korino albo wartowali w pobliżu, albo smacznie spali, ale jedna para oczu od czasu do czasu wędrowała ponad spokojnie pełgającym ogniem ku oczom Sol. Było to spojrzenie kruczowłosej kobiety, którą wszyscy nazywali Wroną. Solenn nie znała jej dobrze, ale Jon powiedział, że tej Wronie można zaufać. Znała ona kiedyś Ywena z wioski na przełęczy, która teraz wydawała się najodleglejszym z miejsc na ziemi. Stary druid wielokrotnie przyjmował jej odwiedziny. Znał ją także Łowczy, ale Sol wydawało się, że jego spojrzenie umyka przejmującemu wzrokowi kruczowłosej czarownicy. Podobno parała się ona kiedyś mrocznymi sztukami, a być może i nawet, jak mówił Jon, przebywała w tym samym zakonie co Solenn. Może dlatego tak często spoglądały teraz na siebie ponad ogniskiem, spod koców, którymi każda okrywała się na noc. Sol nie wykluczała, że kiedyś prawdopodobnie się znały.

 

Kiedy Łowczy wreszcie wrócił, ujrzał Solenn leżącą w kącie jaskini i połykającą łzy. Nie był tym specjalnie poruszony. Od czasu do czasu coś jej się przypominało i musiała odreagować wielką nostalgię, która ją wówczas ogarniała. Jako dziecko przeżyła zdecydowanie zbyt wiele. Łowczy był pewien, że jej życie powinno potoczyć się innymi drogami.
-Sól. Dlaczego znowu skraplasz zwierciadło łzami?
Solenn pochylała się nad lodową taflą. Zawsze tak robiła, kiedy mogła tylko zobaczyć choćby cień swojego własnego odbicia w zamarzniętej wodzie.
-A z czego mam się cieszyć? Że jesteśmy w drodze? Całe życie dokądś idę, ale nigdy nie wiem po co?
-To dziwne. - zbliżył się i usiadł na kocu obok. -Wydawało mi się, że sama chciałaś poznać granicę świata. To poruszające, chodzić tam, gdzie nikt inny jeszcze nigdy nie postawił swojej nogi.
-Tak było, dopóki nie przekonałam się, że znacznie bardziej tęsknię do lata niż do tej okrutnej zimy. To ona wyciska mi łzy z oczu.
Łowczy przeczuwał, że to coś innego.
-Teraz w szerokim świecie pewnie zaczyna się już wiosna. Kwiaty wychodzą na drzewa i zarastają pąkami. W lecie zawsze objadaliśmy się jabłkami z sadów, które ci przynosiłem, kiedy byłaś młodsza. Pamiętasz?
Solenn znów wydawała się bliska płaczu, choć na moment przed, łzy na jej twarzy jakby ustały.
-Zimno ci? - spytał Łowczy.
-Bardzo. - powiedziała.
Przytulił ją i długi czas pozostali tak w milczeniu. Lecz kiedy wszedł Jon, on zaraz powstał i pożegnawszy się z Solenn, skinął chłopakowi głową, zmierzając w stronę wyjścia. Kiedy odchodzili, Solenn patrzyła z utęsknieniem za szarym połatanym płaszczem swego opiekuna. Teraz czuć od niego było zapach wody i śniegu, a także, głębiej, pod zewnętrznym nakryciem, wino, którym każdy od czasu do czasu ogrzewał swoje zmarznięte ciało. Kiedyś Łowczy pachniał wiosną i stawem, latem i polami. Teraz przypominał tylko posąg z dawnych lat. Kiedyś czuć od niego było rzekę i liście dębowe, teraz zdawał się cieniem tego, czym był wówczas, dawno temu. To prawda, że zawsze był taki smutny i milczący jak teraz, ale teraz okazywał też Sol o wiele mniej cierpliwości. Często popadał w rozdrażnienie, gniewało go, że nie uznaje jego decyzji. Wyraźnie doskwierała mu także obecność innych ludzi. Kiedy mógł być sam ze swymi myślami, odchodził, ale gdy tylko i ona pozostawała sama, zaraz się zjawiał, ponieważ najbardziej ukochał przebywanie w jej towarzystwie. Tylko że wtedy, co bardzo martwiło Sol, nie odzywał się ani słowem. Patrzył tylko w ogień, ćmiąc fajkę i zastanawiając się nad sprawami, których jej młode serce nie potrafiło wybadać. Zawsze był taki zimny, ale kiedyś emanował też wewnętrznym ciepłem i spokojem. Teraz pozostała w nim tylko nostalgia, był jak wypalona świeca... jak dym pozostający po płomieniu, który drażni gardło i wyciska łzy z oczu. Tak właśnie czuła się Sol, kiedy wpatrywała się w ogień.

 

Stanęli na ogromnej płaszczyźnie od wschodu okolonej gęstym lasem. Korino wskazał ręką krąg gęstniejących chmur na północy.
-Zbliża się burza. Będziemy musieli przeczekać zimowy sztorm. - zawyrokował.
Jon wydawał się bardzo posępny pod swoim ciężkim i szczelnym kapturem. Kiedy jednak podniósł oczy, Łowczy zobaczył w nich znaną mu już u chłopca aż za dobrze zaciętość.
-Pójdziemy dalej. Od ostatniej podróży nie zaszliśmy donikąd, a tylko ciągle przystawaliśmy na drobne postoje, zapadając się coraz głębiej w padający śnieg.
-Wtedy ten śnieg był nieszkodliwy. Teraz, jeśli napada, może się okazać, że zostaniemy głęboko zakopani. - stwierdził ze smutkiem Łowczy. -Nie możemy ryzykować otwartej drogi. Możemy dzisiaj przebyć północną przełęcz. Zaraz jednak przy uskoku musimy się zatrzymać. Jeżeli mnie wzrok nie myli, za zaspą jest wąziutki przesmyk. Wygląda mi na jaskinię. Jeśli sobie tego życzysz, tam przystaniemy... dziś lub jutro. Jeśli tylko bogowie zezwolą.
-Widać nie ma z nami bogów, jeśli w takim momencie burza przychodzi, by pokrzyżować nam plany. - warknął pod nosem Jonnel.
-A jakie są twoje plany, Jon? Jesteśmy na granicy świata, zapomniałeś? Nie znamy tych sił, ani tej natury rządzącej w podobnym miejscu. Nie przypisywałbym na twoim miejscu wielkiej wiary własnym możliwościom, w obliczu takiej potęgi i nieznajomej grozy. Te góry - wszystko tutaj - wydaje mi się większe, rozleglejsze, bardziej nieznajome i tym samym trudniejsze do przekroczenia. Idziemy siedemnaście dni, a ja wiem, że nigdy jeszcze nie czułem się tak zmęczony, nawet po miesiącach wędrówki. Każdego dnia zobowiązany jestem konsultować z tobą dalszą drogę, ale tak naprawdę, jak każdy, może poza Solenn, nie mam pojęcia dokąd idziemy.
-A ona wie, mój panie? - zaintrygował się Korino.
-Wiedziała. - odrzekł Jon. -Dopóki rozumiała swoje sny. Ale potem, jak mi mówiła, przypomniały jej się lasy i droga, którą dotąd tak dobrze wybieraliśmy dzięki jej widzeniom, nagle się urwała. Pod nami, za nami i wokół nas, wszędzie wieje wicher i gromadzi się śnieg. Nie spotkaliśmy tutaj na razie żadnego, nawet najmniejszego stworzenia. Choćby górskiego orła w szczelinach skał, który podpowiedziałby nam, że życie zalęgło się na granicy świata... Że nie jesteśmy samotnymi śmiałkami. Wolałbym już usłyszeć wycie wilka niż spędzać samotne dni na tym pustkowi, słysząc, jak odzywa się tylko wiatr.
-Zważaj na słowa, Jon. - przestrzegł młodzieńca Łowczy. -Nigdy nie zapominaj, co stało się nam wszystkim z ręki tych potworów.
-Wiatr się wzmaga. - przerwał Korino. -Wracajmy do obozu i powiedzmy wszystkim o naszym postanowieniu.
-A więc idziemy? - ucieszył się Jon.
-Na razie tak. - odparł Łowczy. -Ale nie długo. Coś mi mówi, że ta burza zatrzyma nas dzisiaj znacznie wcześniej niż się spodziewamy.

 

Zbliżała się noc, kiedy pierwszy podmuch uniósł wysoko pod niebo warstwy stwardniałego śniegu. Zamieć biła idących po oczach, a zrozumienie cudzego głosu w nawałnicy szumiącego wichru, graniczyło z cudem. Łowczy nie odrywał oczu od celu wyprawy, czyli ogromnej zaspy, za którą spodziewał się ujrzeć upragnioną jaskinię. Jednak droga przez przełęcz wielokrotnie zakręcała wokół rozłożystych skał i niknęła często pod nogami, nie dając się odnaleźć przez minuty, a nawet długie godziny. Wielokrotnie też jakiś ogromny głaz zastępował wędrowcom drogę. Był to znak, że majestatyczny wiatr, pan tych stron, potrafi czasem uszczknąć kawałek z ciała boga i zademonstrować swoją moc, spuszczając go z całą siłą z góry na przełęcze i doliny leżące niżej, dla przestrogi wspinającym się na ośnieżone szczyty. Sol zawsze dopytywała się, co jest za tymi górami, ale teraz podobne myśli nie chodziły jej już po głowie. Jonnel prowadził ją i trzymał mocno, okrywając własnym płaszczem jak mógł najszczelniej, ale posuwali się najwolniej z całej kompanii, ponieważ dziewczyna nie mogła nadążyć za żwawymi mężczyznami z bandy Korino. Od czasu do czasu drab przybywał jednak, aby wspomóc swego pana w prowadzeniu umęczonej siostry. Jon nie żałował, że Alyn wycofał się już na początku wyprawy. W przeciwieństwie do Sol, nie posiadał wewnętrznego uporu, aby przeciwstawić się o wiele potężniejszym siłom niż jego własne. Sol na pewno to akurat umiała. Taki wiatr zdmuchnąłby go pewnie jak gałązkę, nie pozwalając mu dokończyć kolejnej pieśni zastygłej na jego skorych do łkania ustach...
Wiatr zaś nie ustawał, a wzmógł się tylko i zadął tak potężnie, że wszyscy idący zatrzymali się i zachwiali na nogach, jakby na krawędzi przepaści. Wtem nagle wybuchło wokoło oślepiające światło, a grzmot rozległ się chwilę potem. Na moment wszystko zajaśniało, a w jasności tej Solenn zobaczyła, że wyprawa jest już u kresu podróży, jednak do zaspy trzeba było podejść jeszcze kilkaset kroków w górę, po dość stromym wzniesieniu prowadzącym potem bezpośrednio ku skalnemu załomowi. Przerażający rozbłysk odebrał na moment dech całej wyprawie. Jonnel nie popędzał już Soli. Szła swoim tempem, nie oglądając się za siebie i dotrzymując kroku ludziom Korina. Po kilku jednak chwilach brat oddalił się od niej, a rzezimieszkowie wyprzedzili zmarzniętą dziewczynę i tylko jedna jeszcze postać majaczyła Solenn gdzieś w pobliżu, kiedy w mroku nocy próbowała przekraczać nieudolnie coraz to wyższe i rozleglejsze usypiska na swojej drodze. Kiedy drugi raz zagrzmiało i zajaśniało, skała na górze pękła i przez góry przetoczył się ogłuszający łomot. Solenn spojrzała ponad siebie i zobaczyła, że zwały śniegu lada moment spadną jej prosto na głowę, pogrzebując ją i wszelkie tlące się w niej jeszcze życie, pod okrutnym ciężarem, który przez wiele lat nosiły na swych barkach te góry. Coś chwyciło ją mocno za ramiona i przewróciło w śnieg, zupełnie nagle, tak, że zabrakło jej tchu. Próbowała się szarpać, lecz małe dłonie trzymały silnie i nie pozwalały się wysupłać. Solenn próbowała złapać oddech, jednak w tej chwili jej usta zasłoniła czyjaś dłoń, a oczy zakrył gruby wełniany płaszcz. Później słychać było przerażający szum gdzieś nad głową i jakby stłumiony jęk rozpaczy dobywający się w pobliżu. Z oddali dotarł agoniczny okrzyk, w którym, pośród szalejącego wiatru i rozlegających się co chwila grzmotów Sollen rozpoznała własne imię.

 

Kiedy się zbudziła, śnieg sięgał jej do pasa. Okrutnie bolała ją głowa i złamany w jakiś sposób nos, z którego lały się strugi krwi pomieszanej ze śniegiem. Ale przecież żyła - tego uczucia nie mógł odebrać jej żaden ból. Nie zważając jednak na trudności, spróbowała wykaraskać się ze śniegu i, spojrzawszy nad siebie, zobaczyła przypadkiem wielki usyp, ledwie trzymający się na mizernej skalnej pułeczce. Wyglądało na to, że Solenn wylądowała w czasie lawiny tuż pod tym maleńkim nawisem, co prawdopodobnie uchroniło ją od śmierci pod tonami kamieni i lodu. Przypomniała sobie dłonie, które usilnie próbowały ją gdzieś zaciągnąć, a potem rozpoznała coś na śniegu i zorientowała się, że, pogrążona w głębokim białym grobie nieopodal, leży jakaś przytłoczona zaspą sylwetka.
Kiedy Sol zbliżyła się do zmarzniętej Wrony, zrozumiała, że temu ptakowi udało się jednak przeżyć. Kiedy, nie zważając na własne bolączki i zawroty głowy, próbowała wyciągnąć kobietę spod zwał śniegu i kamieni, usłyszała stłumiony jęk, który wydała omdlała. Zaraz potem Wrona otworzyła ciemne oczy i Sol przyjrzała się po raz pierwszy w życiu z bliska jej spokojnej i jednocześnie tajemniczej twarzy.
-Uff... próbowałaś mnie obudzić, marzycielko? W przeciwieństwie do twoich, moje sny nie trwają wiecznie.
Sol, nie wiadomo dlaczego, nie poczuła się wcale urażona tymi słowami. Było coś w głosie tej kobiety, co kojarzyło się dziewczynie z odległą już we wspomnieniach matką. Miała wewnętrzny spokój i rozwagę, które nie pozwalały jej tracić nadziei. Solenn była pewna, że to właśnie kruczowłosa wiedźma ocaliła jej życie. Teraz wyglądała tylko jak zwykła, obolała i słaba, zmizerniała istota, dlatego Sol nie wierzyła w tej chwili w to, co o niej opowiadali Korino i jego ludzie.
-Próbowałam ci pomóc. - powiedziała spokojnie do leżącej pod nią kobiety.
-Bez tego się nie obejdzie. - stęknęła Wrona i poruszyła się znowu. -Wygląda na to, że moja lewa noga jest złamana. Nie czuję jej wcale, zamiast tego natomiast w górę, spod śniegu, płynie otępiający ból. Nie ruszę się... Nie mogę wyjść. - czarna pani poddawała się powoli frustracji, widząc, że jej wysiłki są bezskuteczne.
-Pomogę ci więc... Odkopię śnieg wokoło.
-To jakiś kamień. Spróbuj go wyjąć. Będę ci bardzo wdzięczna, marzycielko.
Solenn uczyniła tak, jak tamta jej kazała. Po chwili sporej wielkości odłamek skalny spoczywał w jej dłoniach.
Potem Wrona stała już na nogach, podpierając się o zmarzniętą i obolałą, ale żywą Sol. Obie przetrwały coś, z czego nie powinny były wyjść cało. Wyglądało, jakby każda pokładała wielką wdzięczność w tej drugiej.
-Ciekawe, gdzie podziali się nasi przewodnicy.
Wstawał dzień. Sol była pewna, że w nocy słyszała jakieś wołania, ale teraz odzywał się tu tylko wiatr świszczący między kamieniami.
-Jesteś słaba. Zostań tutaj, a ja ich poszukam. - powiedziała Solenn do towarzyszki.
-Nigdy nie pozostawię cię bez opieki. Jesteś zbyt dużym skarbem dla swojego opiekuna.
Sol zdziwiła się na te słowa, po czym, przypomniawszy sobie Łowczego, zaczęła energicznie iść pod górę.
-Wiedziałam, że to niebezpieczne ruszać na noc. Ale mój brat musiał wymyślić sobie tą wyprawę. - narzekała pod nosem w miarę, jak pięły się wyżej przez zwały zmarzniętych już gród śniegu i kamieni.
-Nie obarczaj za to Jonnela. To nie jego wina, że jest zapalczywy. Zresztą Łowczy skłonny był uwierzyć, że dotrzemy na miejsce przed burzą. Byliśmy już bardzo blisko.
-To jest moja wina, nie jego... - westchnęła Sol. -Opóźniałam pochód. Wlokłam się na samym końcu, co raz to przystając.
-Nie wiń ani siebie, ani mnie, za to co się stało. Maszerowałam takim samym tempem jak ty i czuję się teraz pewnie jeszcze bardziej zmęczona. To natura spłatała nam tego figla.
Sol umilkła, ciesząc się w duchu, że Wrony nie opuszcza dobre samopoczucie, pomimo złamanej nogi.
-Łowczy zajmie się twoją raną.
-Wiem, dziecko. Tak jak zawsze zajmuje się tobą. - przez krótką chwilę przystanęły, by popatrzeć na siebie z bliska.
-Dziękuję, że ocaliłaś mi życie. - w ciemnych jeziorach oczu czarnej pani Solenn ujrzała jedyny w swoim rodzaju, prawdziwie nęcący blask.
-To nic takiego. Jesteś warta wszelkich starań.
Przez chwilę jej czarne włosy musnęły pochyloną twarz Sol, a chłodny i wysmukły nos dotknął jej zmarzniętego policzka. Ich oddechy skrzyżowały się, a spojrzenia powędrowały w dół, na złączone nogi.
-Jesteśmy tutaj same, pośród śniegu i lodu. Jakże to piękna i cudowna chwila. Czy kiedykolwiek śniłaś o czymś takim, marzycielko?
Wyjątkowa uroda kruczowłosej wiedźmy działała dziwnie poruszająco na zdezorientowaną Solenn. Ani się obejrzała, jak obie leżały w śniegu, ponieważ zaspa, na której stały, zdążyła zapaść się pod ich nogami. Wrona schwyciła Sol za ramiona i z bólem na twarzy spróbowała się podnieść. Sol objęła ją z całej siły i wyciągnęła nad siebie, tak, że obie leżały teraz w wyjątkowo dziwnej pozycji, jednak z uśmiechem na ustach witając wypadek. Wokół szumiał tylko wiatr. Nawet zimno gdzieś się skryło, a tylko nie prysnął czar, któremu Solenn wcześniej się poddała.
Leżały tak przez długi czas, bez strachu, ale i bez nadziei, wpatrując się z upojeniem nawzajem we własne oblicza. Kiedy słońce po raz pierwszy wyszło zza chmur, wiatr przycichł, a mgła wzniesiona przez lawinę rozeszła się w promieniach brzasku. Z dali dobiegały stłumione nawoływania, a wkrótce gdzieś w pobliżu pojawiły się okryte płaszczami sylwetki, które bieżyły ku im obu, przeskakując gęsty śnieg. Kiedy silne ręce schwyciły Solenn i jej towarzyszkę i wyciągnęły je z wnętrza zaspy, dziewczyna nie miała już siły by wstać. Przyjemne ciepło ciała drugiej osoby zastąpione zostało przez szorstki koc i futro, w które ją zawinięto, oraz przez mdły smak wina, które wlano jej do gardła. Potem prowadzili ją przez zaspy aż do wzniesienia, a później pamiętała już tylko mrok i sen. Sol zbudziła się z niego dopiero następnego dnia i jak zwykle nie było nikogo u jej boku.

 

Stary wilk wypatrzył w oddali ten szczyt, na który zawsze wspinał się, gdy jeszcze jego futro nie było tak śnieżnobiałe, a oczy nie skrywały w sobie tyle życiowej mądrości. Teraz, kiedy spoglądał na znajomą okolicę, na oblicze bestii znowu powrócił dawny spokój, którym karmiła się za tych, jakże pamiętnych, zamierzchłych dni. Tutaj bowiem wilk nie miał nigdy żadnych wrogów, a natura sama oddawała mu część tego, co jemu się należało. I zawył, jak tylko tak stary wilk zawyć może. Jednak tym razem nie odpowiedział mu żaden zew, choć czekał przez noc całą i ranek następnego dnia, po tym jak gwiazdy schowały się za ciemne morze chmur. W końcu opuścił się w dół stromego zbocza i powędrował dalej ogromną doliną, jak nieodróżnialny punkcik na matowej powierzchni bez końca i dna.
Widać nie zaszedł jeszcze tam, gdzie powinien. Widać pozostało przed nim trochę drogi. Idąc, wilk zastanawiał się, czy ci ludzie, których tak bardzo pilnował, podążają za nim. W głębi serca wiedział, że powinni, choć nie rozumiał dlaczego, i wierzył, że może kiedyś jeszcze ich zobaczy, choć bestia taka jak on nie mogła być zdolna do wiary...

 

24 Rozmażnik, 379 rok N.E.

 

 

 

Autor: Jarlaxle

email: bregan@poczta.valkiria.net