FINAL DESTINATION

 

W czasie ferii zimowych (taa, wiem, kiedy to było...) postanowiłem nadrobić zaległości, jeśli chodzi o oglądanie filmów. Pochodziłem trochę po znajomych, zajrzałem do kilku wypożyczalni i zdobyłem kilka, które, z różnych względów, jeszcze nie miałem okazji obejrzeć. Pośród nich było również "Final Destination" w reżyserii Jamesa Wonga, na które już od dłuższego czasu miałem sporą chrapkę.

 

Tytuł przetłumaczono na polski (nie do końca wiernie, ale to u nas normalne) jako "Oszukać Przeznaczenie" i pod tym właśnie tytułem należy filmu szukać. A poszukać istotnie warto. Dlaczego? Jest to po prostu dobry film. Nie należy do gatunku szarpiących nerwy, naprawdę strasznych, przerażających. Utrzymany jest w dość lekkim, ale mającym zadatki na niezły horror klimacie. Jest jednak, jak pisałem, po prostu dobry.

 

Scenariusz filmu (oparty na opowiadaniu Jeffrey'a Reddick'a) jest doprawdy nietuzinkowy: oto bowiem grupka amerykańskich nastolatków staje przed niebywale ciężkim zadaniem oszukania Śmierci. Sprawa jest o tyle trudna, że dawno już powinni byli zginąć w katastrofie, w której zginęli ich koledzy i przyjaciele ze szkolnej ławy. Śmieć zaś nie zapomina. Nie popuszcza nikomu. Dlatego kiedy mija odpowiedni czas, z żelazną konsekwencją przystępuje do odbierania światu tych, którzy wyrwali się z jej objęć. Jednak główny bohater, Alex, posiadł dar dostrzegania znaków, które daje żyjącym Śmierć. Postanawia walczyć o życie swoje i swoich przyjaciół. Nawet jednak w najgorszych przypuszczeniach nie jest w stanie przewidzieć pomysłowości Śmierci, która użyje wszelkich dostępnych środków, by osiągnąć swój cel...

 

W filmie nie zobaczymy wielkich gwiazd, choć parę twarzy będzie z pewnością znajomych. W jednej z ról występuje choćby Sean William Scott, znany z takich filmów, jak "Stary, gdzie moja bryka", "Ewolucja", a przede wszystkim z obu części "American Pie" jako Stiffler. Kreuje zresztą podobnego bohatera - głupkowatego luzaka, który w przypadku poważniejszego przecież "Final Destination" po prostu rozluźnia akcję. Ogólnie trzeba jednak przyznać, że wszyscy aktorzy spisali się znakomicie.

 

Swoim wykonaniem "Final Destination" przypomina nieco niektóre odcinki "Z archiwum X", zwłaszcza te z rodzaju pół strasznych, pół zabawnych. Po pierwsze ze względu na muzykę, będącą zasługą Shirley Walker. Ciężka, nastrojowa, wyraźnie podkreśla, z jakim gatunkiem filmu mamy do czynienia. Czasem, w utworach słuchanych przez bohaterów, zmienia się w pop, ale jakby głębszy, nieco groteskowy, nie przestający tworzyć odpowiednią atmosferę. Drugie zaś podobieństwo widoczne jest w tym, w jaki sposób budowany jest nastrój i jakich środków wizualnych do tego użyto. Zdecydowanym bowiem atutem filmu jest jego klimat. Nie jest on tak gęsty i straszny jak w prawdziwych horrorach, a jednak ma coś w sobie. Składa się na to wiele czynników. Przede wszystkim efekty specjalne w filmie są bardzo delikatne, subtelne, ale jednocześnie silnie oddziaływujące na wyobraźnię. Ogromne wrażenie robią też sceny, w których Śmierć objawia swoją potęgę, pokazuje jak wielka jest jej inwencja w zakresie pozbawiania życia. Oglądając "Final Destination" człowiek uświadamia sobie, jak kruchy i nieistotny jest w tej wielkiej grze, w której stawką jest jego życie. Makabryczna wytrwałość Śmierci, a przy tym jej logika, potrafią zjeżyć włos na głowie. Ukazanie tego w tak sugestywny sposób to wielki plus dla reżysera. Wszystko przyprawione jest do tego szczyptą czarnego humoru, który dystansuje nieco widza do tego, co ogląda.

 

Jak już napisałem, "Final Destination" jest filmem dobrym. To nie ciężki horror sprawiający, że ciarki chodzą po plecach, a przez kilka godzin od położenia się do łóżka nie możemy zasnąć. Ten film po prostu przyjemnie się ogląda, dostarcza bowiem zdrową porcję klimatycznej rozrywki, od emocjonującego początku do samego zakończenia. Polecam z czystym sercem każdemu, kto lubi pomysłowe, nieco straszne, a przy tym jednak lekkie kino.



 

Na koniec zaś taka mała dygresja: znam autentyczny przypadek z kronik policyjnych, który w obliczu powyższego filmu może wydać się interesujący. Otóż bowiem w dużym domu w pewnym mieście żyło małżeństwo. Pewnego dnia kobietę znalazł martwą jej mąż, w piwnicy. Zginęła na skutek nieszczęśliwego wypadku. Kiedy jednak wszystko ustalono, niektórzy z policjantów nie chcieli w to uwierzyć. Kobieta prawdopodobnie schodziła po schodach do piwnicy i poślizgnęła się na czymś wilgotnym. Spadając odwróciła się na pięcie i chwyciła drewnianej poręczy przy schodkach. Ta jednak puściła. Urywając poręcz, kobieta poleciała na dół. Tam zaś leżała torba wypełniona rozmaitymi... nożami, których używał jej mąż, z zawodu rzeźnik. Upadła w taki sposób, że najpierw bokiem uderzyła w rączki noży sprawiając, że się podniosły, a wtedy resztą ciała spadła na już postawione ostrza. Tak przynajmniej głosi obiegowa opinia. Inaczej bowiem nie można wytłumaczyć faktu, że część noży stała niemal pionowo w momencie jej upadku...

 

 

 

Autor: Equinoxe

email: equinoxe@vgry.net