KREW I ŁZY

IV część opowiadania z Doliny

 

Przybyło tego dnia jeszcze wiele spośród północnych plemion, co toczyli wojnę z nami. Byli tam ci z Klanu Renifera - wielcy i szlachetni wojownicy, a także woli ludzie z Klanu Kozicy - przychodzący od gór Grzbietu Świata, oraz barbarzyńcy z Klanu Łosia i Niedźwiedzia - ci, co byli u nas jako pierwsi. Potem dotarł tutaj także Klan Lisa - poczet wojowników na śnieżnych saniach, a i nawet Klan Wieloryba, który przybył aż z okolic Morza Ruchomego Lodu - najbardziej wysuniętego na północ kawałka Faerunu.

 

Zanim zaczęła się zabawa i przygotowania dobiegły końca, kilkakrotnie byłem świadkiem wielu niebezpiecznych starć pomiędzy dumnymi wojownikami pochodzącymi z różnych części Doliny. Formalnie oni wszyscy toczyli przecież wojnę i byli wrogami. Potajemnie pobudowali sojusze, by utworzyć je przeciwko sobie nawzajem. Jedynie Klan Szarego Wilka nie posiadał sojuszników. Dlatego zorganizowano Miodową Ucztę, na którą raz do roku zjeżdżają się liczne plemiona barbarzyńców z Doliny Lodowego Wichru.
Choć byliśmy gospodarzami biesiady, goście wkrótce poczuli się w naszym obozie jak u siebie. Nikt nie musiał nikomu usługiwać. Nie przypominało to wykwintnych przyjęć, w jakich uczestniczyłem ongi w Waterdeep czy w Luskanie. Nigdzie nie było dywanów i kosztownych sztućców. Żarło się palcami i popijało tym, co było akurat pod łapą. To przypominało zwyczajną pijacką burdę na świeżym powietrzu, z elementami brutalnej walki i pojedynków o błahe powody. Było też dużo krwi, mieszającej się z popijanym miodem.

Ja także wkrótce miałem odbyć pojedynek. Cały dzień przygotowywałem się do tej walki. Ulfagar użyczył mi swego starego topora, którego nie używał już jako zwiadowca. Teraz walczył już tylko wilczym kłem, jednak wewnątrzklanowe starcia o władzę zawsze toczyły się z pomocą świętej broni - dlatego i ja musiałem ją posiadać. Barbarzyńcy powiadają, że sam Tempos, ich bóg wojny, dzierżył ongi topór i gromił nim swych wrogów. Mi jednak ta broń w żaden sposób nie leżała w dłoni, ani nawet w obu dłoniach. Nie przygotowywałem się nigdy na ewentualność walki toporem. Odkąd pamiętam, zawsze miecz był przedłużeniem mego ramienia. Uczyłem się nim posługiwać, coraz bardziej komplikując układ niektórych cięć i wchodząc w szermierskie sztuczki, z których wyniosłem pewność, że poradzę sobie w boju. A teraz, kiedy kazali mi uderzać tą ciężką bronią... I jeszcze w pierwszej walce nie mogłem pozbawić go życia! Rjekan wykorzystał okoliczność porażki do odwrócenia swego upokorzenia w nowy pojedynek. Pokonałem Rjekana, ale musiałem teraz zmierzyć się z nim znowu. Tym razem na znacznie bardziej śmiertelnych warunkach...

 

To było tuż przed zmierzchem. Fakt, że słońce szybko zachodziło o tej porze roku. Wszak nadeszła już zima. Najsurowsza z tych, jakie pamiętałem.
Była tutaj kobieta - siedziała w pobliżu i cerowała zepsuty kubrak. Odzienie prawdopodobnie należało do jej męża lub kogoś z rodziny. Była piękna. Z początku nie zwracałem na nią uwagi, ale kiedy oczekiwanie mi się dłużyło, nie mogąc zaczepić na niczym spojrzenia, popatrywałem raz po raz w jej twarz i uśmiechałem się, kiedy zwracała ku mnie wzrok. Miała kasztanowe włosy spływające bujnie na ramiona i brązowe, głębokie oczy. Zastanawiałem się, czy umiała dobrze mówić w moim języku. Niektórzy barbarzyńcy zachowali jeszcze swoją pradawną mowę, ale szybko rozprzestrzeniający się na ich ziemiach południowcy wpoili im własne słowa i nauczyli mówić po cywilizowanemu. Było to dawno temu, kiedy tutaj przybyli. Barbarzyńcy musieli nauczyć się panującego powszechnie języka, aby móc handlować z przybyszami. Od tego czasu coraz więcej osiedlało się tutaj podróżnych, aż wkrótce powstały małe osady wtulone w brzegi ogromnych i zasobnych w ryby jezior Doliny. Tak zrodziło się Dekapolis. Barbarzyńcy nigdy nie przyjęli do końca faktu, że muszą zamieszkać na tundrze obok innych ludzi, a nawet Krasnoludów z Kopca Kelvina. Nieustanne wojny wielokrotnie szarpały tą okolicą. Ci ludzie nigdy nie przyzwyczaili się do prawdy, że zostało im zabrane to, co należało do nich i tylko do nich od lat. Ciekaw byłem jak ta dzika odczuwała mój pobyt w obozie jej współplemieńców. Byłem przecież obcy - nie pochodziłem stąd. Ale sądząc po tym, jak na mnie patrzyła... Coś było w jej oczach, co wzbudzało moje zainteresowanie. Może i ona chciała ze mną porozmawiać?
Na moment zapomniałem o Miodowej Sali, dzisiejszym przyjęciu mnie do klanu, o stroju ze skór, jaki miałem na sobie i o tym, że strasznie boję się dzisiejszej walki. Myślałem tylko o sposobie, w jaki mógłbym umilić sobie czas. Ale kiedy się podniosłem z kamieni i zbliżyłem, kobieta zniknęła nagle w namiocie. Czyżby się mnie bała? Odwróciłem się w stronę dźwięku dochodzącego zza mych pleców. Jakby warknięcie, albo...
Wilk.
Jak ze snu. Ogromna bestia o szarym futrze i żółtych, obłędnych ślepiach. Wiedziałem już, czego przestraszyła się dziewczyna. Ktoś w obozie spuścił wilka ze sznura - u szyi dygotała mu zerwana lina. Zanim go znajdą i z powrotem przywiążą, może już kogoś zagryźć. Co gorsza, teraz nie miałem przy sobie broni. Cały dzień trenowałem toporem, a potem nie chciałem już go nosić ze sobą. Był zbyt ciężki i źle wyważony. Ciążył mi. Poszedłem nad rzekę aby nałowić ryb, i po drodze zostawiłem go w namiocie Ulfagara. Do głównej części obozu - tuż nad brzegami Shaengarne - było jakieś piętnaście minut drogi. To stamtąd pewnie wilk wymknął się zwiadowcom. Teraz był jednak tutaj, a ja nie wiedziałem, co zrobić, by go nie rozzłościć, a jednocześnie nie narażać się na jego ugryzienia. Jego oczy zdradzały odwieczną żądzę mordu, do jakiej był przyzwyczajony.
Kobieta schowała się w namiocie, ale chwilę potem usłyszałem za sobą szelest rozchylanej skóry. Wychyliła głowę i powiedziała, abym wszedł do środka. Cofnąłem się powoli. Bestia mierzyła mnie spojrzeniem, ale jakby nie zwracała uwagi na moje ruchy. Poruszałem się dość powoli. Wkrótce strach przemienił się w niecierpliwe stąpanie. Jeszcze kilka kroków. But ugrzązł mi głęboko w śniegu. Nie szkodzi. To już tutaj. Nie wedrze się do namiotu. Założymy go skórami.
Potem uświadomiłem sobie, że wilk odwraca się i odchodzi. Czynił to powoli, ale zdecydowanie. Musiałem znudzić go sobą. Odetchnąłem z głęboką ulgą. Nie lubiłem blasku tych okrutnych ślepi.
Na moment oczy moje i tej kobiety spotkały się. Była na wpół wychylona z namiotu. Skórę miała śnieżną i gładką, wargi lekko rozwarte. Wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem smutku. Nie potrafiłem wyraźnie rozpoznać, co malowało się w tym spojrzeniu.
-Jesteś tym, który dzisiaj zmierzy się z Rjekanem. - powiedziała. Mówiła pięknie wspólnym językiem ludzi.
Znała mnie. To nie ulegało wątpliwości. Wszyscy w obozie mnie znali, po tym, jak upokorzyłem dowódcę zwiadowców.
-Ten wilk. - powiedziałem. -Boisz się go?
-To niebezpieczna bestia. Nazywają go Nether. Lubi Rjekana, dlatego często tu przychodzi. Nikt nie może go upilnować. Ale nie wejdzie do namiotu. Zwykle nie atakuje ludzi. Kiedy tylko nie stanowisz dla niego zagrożenia, odejdzie. Mimo to, zagryzł już kilku ludzi. Rok temu śmierć spotkała samego szamana. Wilki wyły przez całą noc. To było straszne. Mieszkałam jeszcze wtedy z rodzicami. W całej zagrodzie brakowało tylko Nethera. Rankiem znaleźli go śpiącego pod namiotem zabitego. Szaman miał rozpłatane gardło. Ale nie ukaraliśmy bestii - wszyscy bali się podejść do niego, a Rjekan powiedział, że powinniśmy mu darować występek. Broghar przyznał mu rację. Zresztą, wilk był najlepszy ze wszystkich tropiących. Szaman zawsze dokuczał zwierzęciu. Denerwowało go, że Rjekan miał tak wysoką pozycję w Klanie. Zwiadowca cieszył się większymi względami w radzie niż on sam - a przecież każdy wysłannik Temposa w niej zasiadał. Mówiono, że szykował spisek na Rjekana. Dlatego wilk go zabił.
Kobieta przerwała na chwilę. Wsłuchiwałem się w odgłosy wieczora i w to, co było słychać z pobliskiego obozu. Biesiada już się zaczynała. Wrzaski, śpiewy i ujadanie rozpraszały ciszę zimowego, bezwietrznego zmierzchu.
-Znasz Rjekana? - spytałem. Dziewczyna poruszyła się nerwowo. Choć przez cały czas rozmowy ze mną wyglądała na lekko speszoną, teraz całą przykrył ją ognisty rumieniec.
-On uczynił mi dziecko. - powiedziała.
Rozdziawiłem usta w zdumieniu.
-Noszę je od dwóch miesięcy.
Protekcjonalnie położyła rękę na brzuchu przykrytym delikatną skórką z zająca.
-Muszę... muszę iść. - wycofała się. -Życzę ci powodzenia, nieznajomy.
Urwała. Popatrzyła głęboko w moje oczy. W jej własnych odbijało się jakieś pragnienie, które sprawiło mi niewypowiedzianą radość. To było pierwotne uczucie. Nie wiedziałem, co znaczy. Ale serce mocniej wtedy zabiło mi w piersi.
-Powiedziałam mu, aby nie czynił ci krzywdy.
Przełknąłem ślinę.
-Posłuchał cię?
-On zawsze słucha. Choć jest porywczy, mówi, że nie zamierza cię zabić. On ma ukryte plany co do ciebie. Nie lękaj się.
-A więc jest mi przyjacielem?
Obruszyła się lekko, ale potem tylko uśmiechnęła z rozbawieniem.
-Nikt nie jest przyjacielem Rjekana, jeśli nie pochodzi z tego samego plemienia co on i nie jest jego bratem. Ale tak - Rjekan mówi, że możesz być mu towarzyszem. Nawet druhem w boju.
-To zapewne bardzo znaczny zaszczyt. Jak masz na imię? - spytałem. Byłem zaintrygowany tym, co mi powiedziała. Chciałem wyrazić swą dozgonną wdzięczność za pocieszające słowa, jakie usłyszałem od tej nieznanej, dzikiej dziewczyny.
-Uvien.
Dziękuję, Uvien. Dzięki za pociechę, jaką wlałaś w me pozbawione nadziei serce.
Wyciągnąłem do niej rękę. Chciałem pocałować ją w dłoń. Cofnęła się z przerażeniem.
-Wy, południowcy, macie dziwne zwyczaje. Chcecie posiąść sobie czyjąś kobietę od razu, kiedy ujrzycie ją na oczy. Za takie coś Rjekan zabiłby cię.
-Mówiłaś, że nic mi nie zrobi. - podchwyciłem i uśmiechnąłem się.
Podszedłem dwa kroki bliżej. Poczułem jej oddech wydobywający się z ust obłoczkiem mglistej pary.
Odepchnęła mnie prawą ręką, a lewą zasunęła poły namiotu.
-Do widzenia, cudzoziemcze. - powiedziała ze środka. -Nigdy tu nie wracaj.
Obejrzałem się na drogę, wypatrując śladu wilka. Musiałem się spieszyć, ponieważ pojedynek miał mieć miejsce za kilka chwil. Nie chciałem jednak, aby bestia napadła mnie niespodziewanie, gdy będę szedł w powrotną stronę.
-Uvien. - rzekłem. -Zabiję Rjekana i posiądę cię.
Nie odpowiedziała.
-Nie wracaj. Odejdź. Dlaczego mnie dręczysz? Przecież nawet się nie znamy. - prawie wyszlochała po chwili.
-Chcę dać ci lepsze życie. Nie wiesz, jak dobrze jest być cywilizowanym człowiekiem.
-Nie obrażaj mnie. Idź. Oby cię zabił, zuchwalcze. Nie jesteś jednym z nas.
-Życzysz mi źle?
-Nie. - uspokoiła się. Wiedziałem w głębi serca, że serdecznie mnie znienawidziła po tym, co jej powiedziałem. -Nie masz żadnych praw tutaj, bo jesteś obcy. Nie należysz do nas. Musisz zdobyć sobie wszystko siłą. Jeśli okażesz się na tyle silny, abym mogła być twoja, posiądziesz mnie. Ale nie wcześniej. Nie, póki ma mnie Rjekan.
-Wyzwolę cię.
-Odejdź! - krzyknęła. -Nie obiecuj mi wolności, której nie pragnę.
-Uvien...
Usłyszałem wtedy głos rogu z obozu. Brzmiał on potężnie, unoszony na wzmagającym się nagle wietrze. Nie było już echa, ale poczułem je w sobie. Dźwięk wibrował mi przez dłuższy czas w głowie. Róg miał oznajmiać, że nadszedł czas Miodowej Uczty. Teraz wszyscy będą schodzić się do wielkiej sali, by zakosztować wina i zjeść pieczone mięso, oraz zasiąść do pokojowych rokowań. Rjekan pewnie czeka na mnie z toporem gdzieś w okolicach tamtej areny, zacierając ręce z niecierpliwości.
Puściłem się pędem w stronę pobliskiego wzniesienia, przesadzając zaspy śnieżne w szaleńczych podskokach. Po drodze schwyciłem wędkę i kosz, do którego nałapałem ryb z przerębli. Nie wiedziałem, czy idę na śmierć, czy może zmierzam ku chwalebnemu spełnieniu i zwycięstwu nad przeciwnikiem. Pewne było jedno. W tym momencie, kiedy biegłem przez drogę, potykając się o zaspy i zlodowaciałe kamienie, po raz pierwszy od dłuższego czasu niczego się nie lękałem.

 

-Oto jest. - poznałem głos wielkiego Broghara, przywódcy rady naszego klanu.
Wszyscy zebrani przywitali mnie zaskakującym aplauzem, kiedy przybyłem zdyszany na miejsce pojedynku. Unosili od ust rogi z pitnym miodem, oraz zagryzali mięsiwo dyndające na grubych kostkach.
Ulfagar, zmęczony całodniowym polowaniem, zbliżył się i podał mi pojedynkową broń. To był jego topór, którym dziś trenowałem.
-Aby było ci łatwiej. - powiedział. -Kiedy dłoń wojownika przyzwyczai się do broni, musi on walczyć tylko nią, jeśli tylko mu na to zezwolą. Inne od razu rozpraszają jego sylwetkę i skupienie, dlatego potyka się, myli i słabnie.
-Ten topór jest źle wyważony. - powiedziałem, z trudem unosząc go w dłoniach.
Ulfagar uśmiechnął się, jakby nie rozumiał, co do niego mówię.
-Nasza broń jest ciężka i trudna do uniesienia, ale tnie głębiej niż inna i pewniej zadaje śmierć.
-Mam więc go zabić? - spytałem.
Ulfagar pokręcił głową.
-Jedyna twoja szansa w tym, że odpuści, widząc, iż dzielnie stawiasz mu czoła.
W głębi serca byłem zdeterminowany, by pokonać Rjekana.
-Co mam robić, aby tak postanowił?
Barbarzyńcy zaczynali pokrzykiwać, abyśmy pospieszyli się i stanęli do boju. Wodzowie klanowi chcieli już zasiąść do uczty, a ich ludzie byli nie tylko głodni jadła, ale i spragnieni całonocnej zabawy.
Ulfagar zasępił się, po czym spojrzał na swojego przywódcę. Tamten zimno patrzył na niego, ale nic nie mówił. Topór Rjekana był dwa razy większy od mojego. Musiał być też dwa razy cięższy. Na jego rękojeści widniały złote runy skrupulatnie rzeźbione w krasnoludzkie zdania.
-Rjekan walczy bronią zaklętą. Może przełamać ten topór na pół. Ale ty nie masz swojego, a ponadto ów sprawił się już w boju i kilka razy był też zaklinany. Być może pomoże ci on pokonać mego przywódcę.
-Cokolwiek się stanie, będę ci wdzięczny, jeżeli mnie pomścisz.
-Nie będę musiał. - Ulfagar uśmiechnął się zagadkowo. Wokół wojownicy zaczynali już krzyczeć ze zniecierpliwienia. Wkrótce kilku mężczyzn w skórach z niedźwiedzia wypchnęło mnie w obręb koła obłożonego kamieniami. Rjekan wszedł do kręgu razem ze mną. Dzierżył swój topór na ramieniu i złowrogo mi się przyglądał.
-Jesteś gotów?
-Założę jeno hełm i wezmę tarczę.
Berngard Siwy podał mi broń i spojrzał na mnie wściekle. Byłem pewien, że życzy mi zgonu. Odpowiedziałem tak samo dzikim spojrzeniem.
-Jesteś słaby. Pokonam cię. - mówił Rjekan.
Zakładałem na przedramię pasy tarczy, która już raz uratowała mi życie. W miejscu cięcia była wygięta. Ręka bolała mnie przez cały dzień. Teraz czułem, że ledwie mogę nią poruszać. Musiałem jednak przemóc swój ból. Nie było czasu na użalanie się nad sobą.
-Zobaczymy, kto zwycięży. Teraz jestem członkiem plemienia. Przysługują mi klanowe prawa. Nie śmiej mnie poniżać.
-Wywyższyłeś się na oszustwie. Byłeś pokonany. Miałem cię w garści.
-Tylko głupiec nie jest uważny podczas boju.
-Walka zakończyła się. Nie mogłeś...
Przerwałem mu. W jego oczach malował się gniew. Wspomniałem w myślach jego kochankę, która mówiła mi, że on nie zamierza mnie zabić.
-Gdybyś był wtedy na prawdziwym polu bitwy, już byś zginął. Nie powinieneś tracić czasu na chełpliwość.
Przerwały nam liczne okrzyki barbarzyńców domagających się obejrzeć upragnioną i wyczekiwaną walkę na śmierć i życie.
-Dam wam to, czego żądacie. Ten nieprawy cudzoziemiec padnie dziś u mych stóp, martwy. Czas, by wilki zapolowały na zwierzynę.
Dowódcy zwiadowców odpowiedziały okrzyki i pomruki aprobaty.
-Po raz wtóry - zaczynajcie!
To wołał Broghar - najwyższy z rady wilków. Barczysty i włochaty wódz Klanu Wieloryba dał znak, byśmy zaczęli.
Rjekan ruszył na mnie, z bojowym wrzaskiem na ustach. Ja również rzuciłem się w jego stronę. Jeszcze sapałem po męczącym biegu, w który puściłem się, kiedy wracałem znad rzeki. Przeklinałem w duszy swą głupotę i to, że bez pomyślunku obliczyłem czas potrzebny mi na dotarcie z powrotem do głównego obozu. Teraz byłem zmęczony, a wysiłek jaki mnie jeszcze czekał, nie równał się z niczym innym.
Pierwsze cięcie nadeszło z góry - tak jak się spodziewałem. Wojownicy zawsze zaczynali w ten sposób pojedynek. W tych atakach brakowało szermierskiej elokwencji i taktu - była jedynie brutalna siła. Nie znajdowałem kroków w podobnym tańcu.
Rjekan uderzał w rytm pierwszego cięcia. Wytrącał mnie coraz bardziej z równowagi. Tarcza chwiała się na mej dłoni, a pasy zdawały się zaraz pęknąć pod naporem ogromnego topora mego przeciwnika. Zakląłem pod nosem. On napierał, a ja się cofałem, coraz mocniej przygniatany nieustanną salwą uderzeń niestrudzonego w bojach barbarzyńcy. Kiedy tarcza zaiskrzyła i pękła na pół, czułem w ręce jedynie otępiający ból i odrętwienie. W drugiej dłoni miałem topór. Rjekan nie czekał na moje cięcie. Pochylił się pod ostrzem broni Ulfagara, po czym podciął mnie z całej siły umięśnionymi rękami, zwalając boleśnie na plecy. Przytknął ostrze do mojej twarzy, ale ja odrzuciłem go nogami. Moja broń zaświszczała i uderzyła z brzękiem o jego własną.
Cięcie.
Widać było pot na twarzy przeciwnika.
Parowanie.
Jakże niezręcznie poruszała się w mej dłoni ta źle wyważona siekiera.
Uskok.
Ledwie zdążyłem uchronić swą nogę przed odcięciem. Następnym razem ucieknę z pola walki lub się po prostu poddam.
Przewrót.
Muszę wykonywać zgrabne ruchy. Muszę go zaskoczyć zwinnością.
On jest piekielnie szybki i jednocześnie ciężki. Nie wiadomo, kiedy niespodziewanie trafi cię między żebra.
Mignięcie.
Jeden błysk w oku powiedział mi, że zaraz zaatakuje z prawej. Doskoczyłem w jego stronę, blokując cięcie topora. To natarcie omal nie zwaliło go z nóg. Pierwszy raz w oczach przeciwnika dostrzegłem coś w rodzaju szacunku. Poszedłem za ciosem.
Cięcie.
To nie było nic wielkiego. Ot, tylko błysk koło głowy i ból w ramieniu. Krew waliła się strugami. Topór o mało nie wypadł mi z ręki. Wokoło wojownicy rozdzierali się w niebogłosy. Co się stało? Przecież to ja miałem rozwalić mu tę cholerną głowę. Miałem wbić ostrze w ten jego zakuty łeb, uderzyć pomiędzy tymi zawadiackimi, ciemnymi oczkami.
Widziałem jednak na ramieniu swoją własną krew. Ktoś ryczał, aby ktoś inny dobił kogoś. Z kolei drugi wołał, by ktoś tam się nie poddawał. Minęła chwila, nim uświadomiłem sobie, że Rjekan leży na śniegu obok mnie i potwornie krwawi z okolic klatki piersiowej.
Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. W jednej chwili moje myśli zagłuszyła fala okrzyków spoza kręgu. Większość zebranych zachęcała mnie do zabicia przeciwnika. Kilku sprzeciwiało się, widząc upadek swojego wodza, ale teraz więcej tu było przyjezdnych. Nie rozumieli wcale tego, co się działo wewnątrz Klanu Wilka. Ich pojmowanie opierało się tylko na jednym. Znali prawo krwi. Według owego prawa, wygrałem.
Nie miałem czasu na radość. Nim się zorientowałem, już leżałem na łopatkach, przygwożdżony przez czyjeś kolana.
To były gładkie nogi kobiety. Ona. Przyciskała mi do gardła zaostrzony kieł wilczych tropicieli.
Płakała rzewnie. Ręka jej drżała. Czułem zimną stal na grdyce. Strugi łez spływały jej po policzkach.
-Zabiłeś go! - wołała. -Zabiłeś!
Wokół panował harmider i zgiełk. Ktoś próbował ją odciągnąć, ktoś inny zabraniał mu. Podnosili ciało Rjekana, sprawdzali czy żyje. Nie odpowiadał na słowa. Jednak jego pierś unosiła się... zupełnie nierównomiernie, jakby był na coś chory, ale nawet jeśli przywódca zwiadowców był bliski śmierci, to w tym momencie żył.
-N-nie zabiłem g-go... - wykrztusiłem do Uvien.
Odwróciła głowę na głos wielmożnego szamana Klanu Szarego Wilka, Jorgala. Nóż wysunął jej się z ręki. Zobaczyłem, że Ulfagar odciąga ją ode mnie i unieruchamia. Wstałem. Kręciło mi się w głowie. Nagle, jakby piorun strzelił, wokół uciszyło się. Zgiełk zamilkł, ludzie ścieśnili się wokół jednego skrawka ziemi, by usłyszeć słowa konającego i inkantacje wiszącego nad nim szamana. Komuś niedopite piwsko spływało ciurkiem po brodzie, ale nie miał odwagi, by poruszyć się i opróżnić przechylony bukłak do reszty.
Głos szamana brzmiał jak wyrocznia. W obu kończynach czułem ból i na obu widziałem lejącą się jak rzeka krew. Ale najbardziej bolało mnie to oczekiwanie i nierówny oddech Rjekana oraz szloch jego ukochanej Uvien.
-Ten oto... pokonał mnie... jednak ja, Rjekan, nie zostałem zabity.
Cisza stała się jeszcze głębsza. Teraz nie przerywał jej żaden kaszel czy płacz. Wszystko zamarło. Nawet wiatr, który poruszył się jakiś czas temu, teraz milczał, wsłuchany w to, co miało zostać powiedziane.
-Idźcie bawić się i wieczerzać. Ja przyjdę do was, kiedy opatrzę rany. Ciął mnie jeno w pierś, ale rękę ma słabą, więc ostrze weszło płytko. Połamane żebra, ot co. Nic mi się nie stało. Nic więcej. On nie zabił Rjekana.
Wiwat i aplauz jaki wtenczas powstał zupełnie mnie ogłuszył i oszołomił. Z drogi do namiotu pamiętałem tylko tyle, że mnie prowadzono i ktoś gratulował mi walki. Następnie czułem piekący ból i wyćwiczone ruchy szamana zakładającego bandaże. A potem były już tylko przemowy, wrzaski, hulanki i śpiew. I wino, które spływało po brodach moich współplemieńców, zlewając się strugami na drewnianą podłogę Miodowej Sali.

 

 

Dalsze się stanie...

 

 

 

Autor: Jarlaxle

email: bregan@poczta.valkiria.net