![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
|||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
CYTAT 2 Oto kolejny z serii "Mój ulubiony cytat" (pochodzi on z "Mesjasza Diuny"): ukrycia przed nimi samymi przemocy, z jaką zwracamy się ku innym. Między zabraniem komuś jednej godziny z życia, a odebraniem mu życia, jest tylko różnica skali. Dokonałeś na tym kimś gwałtu, pochłonąłeś jego energię. Wyszukane eufemizmy mogą kamuflować jedynie twą żądzę mordu. Za każdym użyciem siły wobec drugiej istoty kryje się. podstawowe założenie: "Nasycę się twoją energią". Suplement do "Rozporządzeń Imperialnych" Imperatora Paula Muad'Diba Pierwszy Księżyc stał wysoko nad miastem, gdy Paul wyłonił się z zaułka, otoczony obronną poświatą włączonej tarczy. Wiatr znad masywu toczył ślepą uliczką piach i kurz. Bidżaz mrugał, usiłując osłonić oczy. - Musimy się spieszyć - mruczał karzeł. - Śpieszmy się! Śpieszmy! - Czujesz, że jest niebezpiecznie? - zapytał ostrożnie Paul. - W i e m, że jest niebezpiecznie. W ślad za nagłym poczuciem bezpośredniego zagrożenia w drzwiach zamajaczyła postać, zbliżająca się ku nim. Bidżaz skulił się i pisnął. Lecz był to tylko Stilgar, prący przed sienie jak maszyna bojowa: głowa naprzód, stopy silnie uderzające o bruk. Paul pospiesznie wyjasnił użyteczność karła i przekazał go Stilgarowi. Teraz wizja jakby przyspieszyła. Stilgar szybko oddalił się z Bidżazem. Ochroniarze otoczyli Paula. Wydano rozkaz, by posłać strażników do domu za domem Otheyma. Ludzie pospiesznie rozbiegli się; cienie posród cieni. "Jeszcze więcej ofiar" - pomyślał Paul. - Jeńców brać żywcem -s yknął jeden z oficerów straży. Jego szept dotarł do uszu Paula jak echo wizji. Wizja i rzeczywistość biegły teraz z równoległą precyzją. Ornitoptery spływały w dół na tle księżycowej tarczy. Noc wypełniła się atakującymi żołnierzami Imperium. Ponad inne dźwięki świst wybił się ostry, urósł w ryk, nim jeszcze dotarł do ich uszu. Wzniecił rudą pożogę, która zakryła gwiazdy, pochłonęła księżyc. Paul doznał dziwnego uczucia spełnienia. Z najwcześniejszych, koszmarnych przebłysków wizji znał ten dźwięk i ten blask. Stało się to, co stać się musiało. - Spopielacz skał! - usłyszał wrzask. - Spopielacz skał! - wokół był tylko krzyk. - Spopielacz skał... Spopielacz skał... Paul odruchowo osłonił twarz ramieniem, skoczył pod okap dachu. Oczywiście, było już za późno. Tam gdzie kiedyś był dom Otheyma, rósł teraz ognisty słup ognia, oślepiający strumień ryczący w niebiosa. W brudnawej poświacie widać było odwrót ornitopterów, zastygły jak w wielowymiarowym reliefie. Dla każdego w tym oszalałym tłumie było za późno. Gruny pod stopami Paula stał się gorący. Imperator słyszał, jak cichną odgłosy bieganiny. Mężczyźni wokół niego rzucali się na ziemię. Każdy z nich już wiedział, że nie ma sensu uciekać. Pierwsze zniszczenia już się dokonały, teraz muszą czekać, aż wyczerpie się moc spopielacza skał. Promieniowanie, przed którym nie było osłony, przeniknęło ich ciała. Działał już specyficzny efekt radiacji spopielacza. Nieznany zasięg tej broni zależał od inwencji ludzi, którzy jej użyli. By jej użyć, pogwałcili Wielką Konwencję. - Boże... spopielacz skał - ktoś chlipał. - Nie chcę... być ślepy... - Kto chce? - rozległ się szorstki głos żołnierza z głębi ulicy. - Tleilaxanie przyślą tu wiele oczu - warknął ktoś obok Paula. - Teraz zamilknijcie i czekajcie! Czekali. Paul milczał rozważając implikacje użycia tej broni. Być może jej oddziaływanie sięgnie aż do jądra planety. Płynne wnętrze Diuny leżało głęboko, lecz potęgowało to tylko totalne zagrożenie. Niekontrolowane ciśnienie mogłoby rozsadzić planetę, rozrzucając jej szczątki w kosmicznej przestrzeni. - Chyba trochę zamiera - powiedział ktoś. - Tylko wkopuje się głębiej - ostrzegł Paul. - Leżcie dalej. Stilgar przyśle pomoc. - Stilgar sie wydostał? - Stilgar się wydostał. - Ziemia jest gorąca - doleciała skarga. - Ośmielili się użyć broni atomowej! - wybuchnął żołnierz obok Paula. - Odgłos cichnie - powiedział ktoś w głębi ulicy. Paul słuchał obojętnie, skoncentrowany na czubkach swych palców, dotykających nawierzchni. Czuł dudnienie, grzmot t e g o - głęboko... głęboko... - Moje oczy! - ktoś krzyknął. - Nic nie widzę! "On był bliżej niż ja" - pomyślał Paul. Gdy uniósł głowę, wciąż sięgał wzrokiem do końca zaułka, choć obraz widział zamglony. Żółtoczerwona jasność wypełniała obszar, na którym przedtem stały domy Otheyma i jego sąsiadów. Fragmenty przyległych budynków zapadały się w gorejącą otchłań. Paul wstał. Czuł, jak spopielacz skał zamiera, cichnie gdzieś pod nim. Pod gładką powierzchnią filtrfraka ciało było mokre od potu, ochronne ubranie nie nadążało go wchłaniać. Wraz z powietrzem Paul wciągnął do płuc żar i siarkowy odór spopielacza. Kiedy patrzył na żołnierzy podnoszących się powoli wokół, mgła w jego oczach zgęstniała w ciemność. Wezwał więc na pomoc proroczą wizję tych chwil, odwrócił się i poszedł ścieżką wytyczoną dla niego przez Czas, podporządkowując się wizji tak ściśle, że nie mogła mu umknąć. Czuł, że to miejsce staje się dla niego zwielokrotnionym opętaniem, rzeczywistością zespoloną z proroctwem. Dokoła rozległy się jęki i lamenty jego ludzi, uświadamiających sobie ślepotę. - Spokojnie! - zawołał Paul. - Pomoc już idzie! - Skargi nie ustawały. - Mówi Muad'Dib! Rozkazuję wam zachować spokój! Pomoc nadchodzi! Cisza. Potem, tak jak zapisane to było w wizji, strażnik obok niego zapytał: - Czy to naprawdę Imperator? Kto z was widzi? Powiedzcie! - Nikt z nas nie ma oczu - rzekł Paul. - Mnie także odebrali wzrok, lecz zachowałem moją wizję. W i d z ę cię, jak tam stoisz, w zasięgu lewej ręki masz brudną ścianę. Teraz czekaj bez trwogi. Nadchodzi Stilgar z przyjaciółmi. Wokół narastał łopot ornitopterów. Rozległ się tupot stóp. Paul p a t r z y ł, jak zbliżają się jego przyjaciele. Odgłos kroków zgodny był z rytmem proroczej wizji. - Stilgar! - krzyknął Paul, machając ręką. - Tutaj! - Dzięki Szej-huludowi - wołał Stilgar, podbiegając do Paula. - Nie jesteś... - W nagłej ciszy wizja Paula ukazała mu Stilgara spoglądającego z przerażeniem w wypalone oczy swego przyjaciela i władcy. - Och, mój panie - jęknął. - Usul... Usul... Usul... - Co ze spopielaczem skał? - krzyknął jeden z przybyłych. - Już po wszystkim - odrzekł Paul. Wskazał ręką. - Ruszajcie tam i ratujcie tych, którzy byli najbliżej. Rozstawcie zapory. Żywo! Odwrócił się do Stilgara. - Ty w i d z i s z, panie? - w głosie Stilgara dźwięczało zdumienie. - Jak możesz widzieć? W odpowiedzi Paul wyciągnął rękę, dotknął palcem policzka Stilgara ponad maską filtrfraka. Poczuł łzy. - Nie musisz dawać mi wody, stary druhu - powiedział. - Nie jestem martwy. - Ale twoje oczy! - Oślepili ciało, ale nie wizję - odparł Paul. Och, Stil, żyję jak w apokaliptycznym śnie. Każdy krok zgadza się tak dokładnie, że najbardziej boję się nudy, przeżywając mą przyszłość raz jeszcze tak samo. - Usul, ja nie... ja... - Nie staraj się tego zrozumieć. Żyję w innym świecie niż ten dookoła. Choć oba światy są dla mnie takie same. Niepotrzebna mi dłoń przewodnika. Widzę ruch wokół siebie. Widzę każde drgnienie twej twarzy. Nie mam oczu, a jednak widzę. Stilgar zdecydowanie potrząsnął głową. - Sire, musimy ukryć twoje kalectwo przed... - Nie ukryjemy go przed nikim - przerwał Paul. - Lecz prawo... - Rządzi nami teraz Prawo Atrydów, Stil. Prawo Fremenów, mówiące, że ślepy ma być porzucony w pustyni, odnosi się tylko do niewidzących. A ja widzę. Żyję w kręgu istnienia, które jest areną walki dobra i zła. Jesteśmy w punkcie zwrotnym i musimy odegrać swoje role. W ciszy, która nagle zapadła, Paul usłyszał głos rannego, prowadzonego obok nich: - To było straszne - jęczał ranny. - Wielka furia ognia! - Nikt z tych ludzi nie zostanie skazany na pustynię - powiedział Paul. - Słyszysz, Stil? - Słyszę cię, panie. - Mają otrzymać nowe oczy na mój koszt. - Tak będzie, panie. Paul słyszał narastającą niepewność w głosie Stilgara. - Będę w ornitopterze dowództwa - rzucił. - Przejmij tu dowodzenie. - Tak jest, panie. Paul ominął Stilgara i ruszył w dół ulicy. Wizja mówiła mu o każdym poruszeniu, każdej nierówności gruntu pod stopami, każdej twarzy jaką napotkał. Idąc - wydawał rozkazy, wskazując ludzi ze swej świty - wywoływał imiona, wzywał do siebie tych, którzy należeli do ścisłego aparatu władzy. Słyszał trwożne szepty, czuł, jak rośnie za nim fala strachu. - Jego oczy! - Ale patrzył wprost na ciebie, zawołał cię po imieniu! W ornitopterze dowództwa włączył tarczę, wyciągnął rękę, wyjął mikrofon z dłoni zaskoczonego oficera łączności, wydał kilka szybkich rozkazów i wepchnął mikrofon z powrotem w ręce oficera. Odwróciwszy się, wezwał specjalistę od broni, jednego z tych błyskotliwych młodzików, którzy życie na pustyni pamiętali jak prze mgłę. - Użyli spopielacza skał? - ni to stwierdził, ni to zapytał Paul. Sekunda milczenia. - Tak mi powiedziano, Sire - przytaknął oficer. - Oczywiście wiesz, co to znaczy. - Zasilanie mogło być tylko atomowe. Paul skinął głową, myśląc, jak gorączkowo musi teraz pracować mózg tego człowieka. Atom. Wielka Konwencja zakazywała tego rodzaju broni. Wykrycie sprawcy może spowodować połączony atak odwetowy wysokich rodów. Stare więzy lenne pójdą w zapomnienie, odrzucone zostaną w obliczu tego zagrożenia, które przerastało wszystko, co znane było w przeszłości. - Nie mogli tego skonstruować, nie zostawiając śladów - powiedział Paul. - Postarasz się o odpowiedni sprzęt i odszukasz miejsce, w którym to zrobili. - Natychmiast, Sire. - Człowiek oddalił się pośpiesznie, rzucając za sobą przerażone spojrzenie. - Panie - za jego plecami odezwał się nieśmiało oficer łączności - twoje oczy... Paul obrócił się, sięgnął w głąb kabiny i przestroił sztabowy nadajnik na swoje prywatne pasmo. - Połącz się z Chani - rozkazał. - Powiedz jej... powiedz, że żyję i wkrótce mnie zobaczy. "Teraz gromadzą się siły" - pomyślał. I poczuł, jak silny był odór strachu w woni potu dokoła."
Autor:Gurney Halleck (znany także jako majar Palland) email: majarpalland@poczta.onet.pl
|
||||
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |