|
ZBIÓR OPOWIEŚCI O HARENIE
II
VI-X
Część VI
"Los"
Na półce skalnej, nad wąwozem, czekał przyczajony zabójca.
Postacie na dole zdawały się być gotowe na atak z każdej strony. W
namiocie, na grzbiecie wielbłąda, siedziała młoda księżna Darmadeen,
córka słynnego "węża piaskowego", Paszy Paaksha, władcy
odległej, południowej krainy zwanej Dadalią. Nagie sejmitary strażników
karawany, czy to na jucznych stworzeniach, czy idących pieszo, połyskiwały
dziko refleksami srebrnego światła księżyca, odbijającego się od ich
powierzchni. Owinięci w ciemne turbany, oglądali się na wszystkie
strony, jakby czując w ścianach wąwozu i w ich złowrogim cieniu, zbliżające
się niebezpieczeństwo. Asasyn czekał cierpliwie, ale podniecenie bitewne
już zaczynało mu się udzielać.
Pozostały jedynie dwa metry, i pierwszy ze strażników, po prawej stronie
przodującego wielbłąda z karawany, znajdzie się tuż pod nim, i narazi
na uderzenie z zaskoczenia, z góry...
Znak, po przeciwległej ścianie wąwozu, podał mu gotowość do skoku.
Byli przygotowani. Każdy na miejscu. Jak zwykle, wszystko idealnie
zaplanowane i przemyślane.
Asasyn skoczył i, spadając, zahaczył sztyletem o skroń idącego pieszo,
uzbrojonego strażnika. Byli gotowi, mieli wyciągniętą broń, ale z
takim atakiem nie mieli szans sobie poradzić. Krew trysnęła mu na
rękę, a piekielny syk bólu mężczyzny dał mu znać, że z nim rozprawa
była już skończona. Zabójca usłyszał, jak po lewej stronie wielbłąda
niosącego Lady z południa, jeden z jego ludzi rozcina więzy namiotu
królewny, przymocowane do brzucha stworzenia. Inni zajęli się zwierzętami
jucznymi, zrzucając ich właścicieli z siedzeń i zwiększając zamieszanie
w szeregach karawany, oraz zabijając kogo popadnie, a kto tylko nawinął
się pod sztylet. Dziewczyna krzyczała, może z bólu, może ze strachu,
może z jakiegoś innego powodu. Asasyn wykonał półpiruet, obrócił się
nagle w drugą stronę i, w skoku, przejechał kolejnemu ze strażników
sztyletem, tuż pod pachą. Usłyszał dziki krzyk bólu, ale nie zatrzymał
się. Pchnął go w kark, zręcznie wywijając drugą, wysadzaną szmaragdami
bronią. Darmadeen krzyczała wciąż, przenikliwie, cienko, głośno, a
echo jej podniesionego głosu odbijało się od ścian wąwozu i zwielokrotniało
natężenie natrętnego dźwięku, dzwoniącego w uszach jak tysiące dzwonków.
Asasyn zlał się potem przerażenia, kiedy stwierdził, iż jego ruchy
zostały, w jakiś nienaturalny sposób, sparaliżowane. Mięśnie go bolały
i protestowały przy każdym ruchu. Nie czekał długo, aż ostrze sejmitara
jednego z Beduinów rozetnie mu gładko szyję, zanim on zdąży się, choć
spróbować obronić. Kiedy padał na ziemię, stwierdził, że to wszystko
nie było takie łatwe, jak się spodziewał.
-"Suka" - pomyślał. "Co ona mi zrobiła?". Jego
ludzie wycofywali się na półki skalne i między szczeliny ścian wąwozu.
Królewna nadal żyła, eskortowana teraz pieszo, przez bandę uzbrojonych,
ciemnoskórych południowców w długich szatach i z ostrymi mieczami
w ręku. Akcja zakończona... Nieudana. Porażka. Pierwsza porażka od
dziesięciu, czy nawet jedenastu lat. Ostatnia. Śmiertelna.
Haren leżał obok Shae. Oboje przykryci byli lekką pościelą, nadzy,
zmęczeni i oczarowani sobą.
Był spocony i zły. Nie na nią... Z jakiegoś innego powodu, który nie
dawał mu zasnąć. Cały czas kręcił się nerwowo, nie mógł uleżeć spokojnie.
Wiedział, że to, co wydarzyło się przed godziną, nie powinno mieć
miejsca. Ale to już stało się. Było też czymś, czego nie chciał, ale
bardzo potrzebował.
Nie była to jednak najważniejsza rozterka barbarzyńcy, która w tym
momencie dręczyła go. Czuł, że coś jest nie tak... Że coś bardzo złego
dzieje się w mieście, i wiedział, iż ma to, najpewniej, wiele wspólnego
z przybyciem do Greendale królewny z południa.
Czuł, że groziło jej niebezpieczeństwo i chciał coś z tym zrobić,
jakoś pomóc. Ale Shae nie puściła go, nie pozwoliła na chwilę wytchnienia,
a on przecież tak bardzo potrzebował jej obecności.
Musiał z nią porozmawiać, kiedy tylko ona się obudzi. Na razie jednak,
pozwolił jej spać.
Miękka, wtulona w jego bok, była niby aniołem, który przed momentem
raczył pokazać mu niebiosa. Lekko rozchylone, kształtne usta łapały
powietrze w miarowym tempie snu. Piękne, długie i gęste, kasztanowate
włosy muskały jego zlepione czoło i twardy podbródek.
Niech śpi. On poczeka. Cokolwiek miałoby się stać, drugi raz nie dopuści,
aby się rozdzielili...
Dostojny, strojny, poważny, dystyngowany.
Carvaan wyszedł na spotkanie egzotycznym przybyszom. Strażnicy trzymali
miecze na wyciągnięcie dłoni, w gotowości. Dwóch z nich było rannych.
Wielbłądy, spłoszone i nerwowe, raz po raz parskały, gryząc przy tym
ręce trzymających ich właścicieli. W wąwozie czuć się dało zapach
strachu i atmosferę grozy niedawnego zamachu.
-Halla! - zakrzyknął, a Beduini odpowiedzieli mu.
-Gdzie królewna, przybysze? - spytał, po czym dodał z udawaną troską
-Czy nic jej nie jest?!
Darmadeen wyłoniła się spośród szeregu jej przybocznych, owiniętych
w turbany i płaszcze, doskonale wyszkolonych żołnierzy. Była piękna.
Odziana w białą suknię, nosiła sandały na nogach, miała na czole chustę,
którą zwykle, zapewne, zakrywała twarz. Teraz Carvaan mógł w pełni
podziwiać jej wielkie, rubinowe oczy i cudowne, egzotyczne, południowe
rysy.
-Czy gościnność ludzi z północy karze im narażać przybyszów z dalekich
krain, na zamachy ze strony morderców chętnych nagrody za głowę córki
Wielkiego Paszy z Dadalii? Czy to wasz zwyczaj witania gości, biały
człowieku? - zadała pytanie cierpko, w łamanej wspólnej mowie.
Bogaty lord przełknął ślinę. Spod ciemnych turbanów straży dumnej
Lady, spoglądały na niego złowrogo sępne oczy dzikich ludzi z południa.
-O, Pani! Nie spodziewaliśmy się, że przybędziesz akurat od tej strony!
Nie zdążyliśmy nawet wystawić dla was eskorty, zanim to... się stało.
-Bzdura - powiedziała. -To był wasz pomysł, aby kazać nam jechać nocą
przez ten oto wąwóz. Widać, że przestępcy z waszej mieściny potrafią
lepiej wykorzystać pewne okoliczności, niż wy sami, którzy je przecież
organizujecie. - zadrwiła, a jej zdenerwowane spojrzenie omal nie
zwaliło z nóg zdezorientowanego lorda.
-Nie wszyscy wiedzieliśmy...
-Dość! - warknęła dumna Pani. -Dosyć mam twoich dennych usprawiedliwień,
panie. Prowadź mnie do swojego Namiestnika! Nie będę wdawała się w
pogaduszki z pomniejszymi szlachcicami waszego śmiesznego księstewka.
Tylko on odpowie za to, co się tu stało. - dokończyła złowrogo, a
Carvaana mimowolnie przeszły po plecach ciarki. Faktycznie, cała sprawa
nie wyglądała za dobrze. "Kameleon" przygotował wszystko
nazbyt idealnie, tak, że Antigon nie mógł przewidzieć zamachu. Nie
wysłanie eskorty było, faktycznie, nierozsądnym posunięciem, lecz
nikt nie liczył się z jakimkolwiek zamachem na życie Lady Darmadeen,
już w pierwszą noc przybycia królewny. Tym razem Mistrz Kamuflażu
zaskoczył wszystkich. Carvaan dowiedział się o całej sprawie tylko
dlatego, że działał na dwa fronty. Był jednocześnie bogatym i szanowanym
lordem - członkiem rady, a także Cieniem, znanym jako jeden z najlepszych
asasynów i złodziei "Przebierańca".
Przełknął urażoną dumę i wysforował się przed królewnę, prowadząc
eskortę do położonych głęboko pod ziemią piwnic miastowych, które
prowadziły plątaniną korytarzy bezpośrednio do zamku Antigona. Namiestnik
przywita Lady nad wyraz szacownie, ale będzie okrutnie zły, na wieść
o niedawnym incydencie. Carvaan wiedział, że siły strażnicze zostaną
wzmożone przez następne dni pobytu Darmadeen w mieście Greendale.
"Kameleon" stracił swoją szansę, ale tak łatwo nie zrezygnuje...
Cień balansował na bardzo niebezpiecznej linie. Mógł łatwo z niej
spaść, i wiedział, że ogromnie się naraża. Ein'vail nie tolerował
nieposłuszeństwa, a sam Antigon bardzo często wtrącał do więzienia
skorumpowanych urzędników, czy członków rady. Darmadeen patrzyła na
niego przenikliwym wzrokiem, a on przerwał swoje rozbieżne rozmyślania,
zamykając je w sobie, i zaciekawił się owym spojrzeniem. Kiedy schodzili
po schodkach do małej, ukrytej w szczelinie skalnej, bramy, królewna
skinęła na niego, a on podszedł posłusznie, jednak był wtedy jeszcze
bardziej zdziwiony jej niezwykłym zachowaniem. Rubinowe oczy przeszyły
go na wylot. Orszak beznamiętnie zatrzymał się i, bez słowa otoczył
Lady i lorda Carvaana.
-Przyjdź dziś do moich prywatnych komnat, jakie wyznaczy mi twój Namiestnik.
Wejdź jednak cicho, by nikt nie zauważył twojego przybycia. Mam ci
coś ważnego do powiedzenia, szlachetny lordzie.
Egzotyczna dziewczyna uśmiechnęła się dziwnie, a on kiwnął głową,
skłonił się i odwzajemnił uśmiech.
-Jak sobie życzysz, o Pani.
Kiedy strażnicy Namiestnika wpuszczali do środka eskortę lady Darmadeen,
odkulbaczając wielbłądy i opływając w grzeczności, w stosunku do pięknej
pani z południa, Carvaan oddalił się z powrotem w stronę pobojowiska.
Nie uznał za stosowne informowanie tych durniów o zamachu, jaki przed
chwilą miał miejsce. "Sama im powie" - uśmiechnął się w
myślach.
On musiał sprawdzić, kto zginął w trakcie nieudanej akcji.
Nade wszystko interesowało go jednak to, jak wyszkolona grupa asasynów
słynnego Cancraala Ein'vaila, mogła przegrać walkę z eskortą Beduinów,
w przygotowanej skrupulatnie zasadzce? Miejsce, czas i warunki były
idealne. A jednak, poszło nie tak...
Trupy na pobojowisku nic mu nie powiedziały. Mordercy zginęli zbyt
łatwo, czysto, jakby bez obrony, z zaskoczenia! To nie miało sensu,
skoro to asasyni przygotowali zasadzkę, a nie odwrotnie, jak wszystko
na to wskazywało.
Wkrótce grupka strażników z twierdzy, przybyła na miejsce zbrodni,
a lord oddalił się stamtąd, pozwalając im zidentyfikować zabitych
i posprzątać trupy w wąwozie, a martwych Beduinów oddać w ręce Lady
Darmadeen, do której należeli przed i po śmierci. Przybrawszy formę
cienia, zmierzał w stronę murów miasta i przygotowywał się do zdania
sprawozdania z zasadzki swojemu mistrzowi. "Przebieraniec"
będzie zły, i będzie miał pewnie dużo do przemyślenia, przez następną
część nocy. Cień był zadowolony. W gruncie rzeczy, wszystko szło po
jego myśli, a los sprzyjał mu bardziej, niżby tego się spodziewał...
Shae obudziła się, kiedy Haren powoli zwlekał się z łóżka. Zaklął
cicho, po czym zaczął szukać odzienia. Nie chciał jej budzić.
-Dokąd idziesz? - spytała i podniosła się, a barbarzyńcy znowu zrobiło
się gorąco, kiedy kształtny biust dziewczyny wysunął się spod cienkiej
pościeli. Rozczesała palcami zmierzwione włosy, po czym owinęła się
kołdrą i też wstała.
-Zaniemówiłeś, osiłku? - uśmiechnęła się do niego, a on przestał nagle
wierzyć w to, że ów uśmiech mógł być tylko kolejną zachętą do nowych
miłosnych aktów. Shae uśmiechała się nie tylko ustami. Śmiały się
też jej wielkie, piękne, ciemne oczy, współgrające z kolorem jej bujnych
i gęstych, cudownych włosów. Kochał ją. Miał wielką nadzieję, że odwzajemniała
jego uczucie.
-Królewna jest w niebezpieczeństwie... - wyjąkał, spoglądając na nogę
kobiety, która wystawała w pełni, aż po biodro, spod przykrycia zwiewnej
kołdry. Shae znowu uśmiechnęła się, tym razem dość lubieżnie, widząc
zmieszane spojrzenie barbarzyńcy, po czym rzekła, lekko drwiącym tonem:
-A ty pójdziesz ratować ją, tak jak rycerz, co ratuje królewnę przed
smokiem?
-Może coś zdziałam - odparł wojownik i nasunął na siebie spodnie,
oraz lekkie buty, stworzone wprost do podróży po dzikiej tundrze i
północnych lasach. Skóra niedźwiedzia nie nadawała się do założenia,
dlatego Haren zostawił ją przy szałasie, na wschód od miasta, gdzie
ostatnim razem widział Grelda Brannwalda.
Barbarzyńca dziwił się, iż sam Greld, faktycznie, jak wskazywały na
to słowa dziwnego lorda, znajdował się teraz w rękach Namiestnika.
Ktoś, w takim razie, musiał go śledzić do kryjówki za wzgórzem pagórka,
ale Haren nie martwił się teraz o to. Czuł, że mężczyzna, który uratował
go przed rządnym sprawiedliwości pospólstwem, mógł przecież blefować.
Jeśli zaś sam znalazł Grelda, to na razie pijaczyna nie powie nic
o incydencie w zaułku, od którego cała ta intryga miała swój początek,
ponieważ lord zapewniał pomoc Harenowi. A skoro owego lorda znała
Shae, jak na to wszystko wskazywało, mógł zawierzyć przynajmniej jej,
jeżeli nie jemu samemu. Nie wątpił w nią już, tak jak wcześniej, ale
musiał z nią jeszcze porozmawiać. Bez wyjaśnienia pewnych spraw, nie
mógł ze spokojem spoglądać jej w oczy. Cały czas rozmyślał nad intencjami
stojącej teraz przed nim, i przyglądającej mu się z zaciekawieniem
ladacznicy, i nie był już pewien tego, co będzie w tym momencie zamierzał
robić - rozmawiać z Shae, czy iść i ratować Lady z południa.
Haren nie miał broni.
Topór pozostawił w lesie, gdzie sklecił szałas dla tego "żula",
Grelda Brannwalda, kiedy wyniósł go siłą z Greendale, aby ów nie wyjawił
nikomu zabójstwa, jakie wojownik popełnił na łotrach napastujących
w nocy przerażoną Shae. Zresztą, co mógłby zdziałać przeciwko grupie
wyszkolonych asasynów? Nie wiedział nawet, gdzie królewna ma wjechać
do miasta i czuł, że Shae, nawet jeśli wie, raczej nie powie mu tego.
Dziewczyna natychmiast rozwiała jego wątpliwości.
-Mój brat się tym zajmie. - powiedziała.
Haren spojrzał na nią z zaciekawieniem, po czym spytał, zdziwiony:
-Twój brat?
-Lord Carvaan - zachichotała Shae i podeszła bliżej, po czym usiadła
na brzegu łóżka, obok zdumionego wojownika, który opadł nagle ciężko
na prześcieradło. Dotknęła palcami jego złotych włosów i musnęła je
swoim gładkim policzkiem.
-Nie zdziałasz już nic. Jeżeli królewna została zaatakowana, to zapewne...
nie żyje. Jeśli zamach miał się w ogóle odbyć, to zapewne już jest
po sprawie. Pamiętaj, że "Kameleon" chciał wmieszać cię
w zabójstwo. Ty zaś zrezygnowałeś z jego propozycji. Uważałabym, na
twoim miejscu, z wychodzeniem na ulice. On zna twoją tajemnicę i posiada
wszystkie dowody obarczające cię. Jeśli będzie chciał, zbierze je
i wykorzysta przeciwko tobie. Zaś Brannwald poświadczy, że ma rację,
dodając do listy twoich przewinień, także porwanie jego "wielce
szlachetnej osoby". - Shae uśmiechnęła się złośliwie na te ostatnie
słowa.
-Macie Grelda tutaj? - spytał z zaciekawieniem Haren.
-Tak. - odpowiedziała Shae.
-Ten... Carvaan, rozpuszcza plotki, że pijaczyna znajduje się w rękach
Namiestnika.
-To niebezpieczna gra. Obawiam się, że musimy się pozbyć pijaczka.
Mój brat już wyjątkowo się naraził, a jeśli odkryją, że kłamie.
-Dla niego to nie ma znaczenia. Jeśli chce, może przycichnąć i schować
się.
Zdumiona Shae spojrzała z zainteresowaniem w oczy Harena.
-Nie zabijecie Brannwalda... - dokończył, a jego twardy wzrok sprawił,
że Shae na powrót nabrała do niego więcej szacunku, niż zwykła mu
okazywać.
Przez chwilę milczeli. W końcu Haren spojrzał jej w oczy i zapytał.
-Czy ludzie jeszcze kiedykolwiek będą mogli mi zaufać? Po tym, co
stało się z moją reputacją, będę wstydził się powrócić do domu.
Shae zamyśliła się. Jeszcze nigdy nie próbowała uświadomić sobie,
jak tragiczne w skutkach dla wojownika, mogą okazać się ostatnie,
niefortunne wydarzenia. Zrobiło jej się żal prawego sercem i duchem,
walecznego barbarzyńcy. Wszystko przerastało jego siły, choć wydawał
się najsilniejszy.
-Shae?
-Tak, Haren?
-On wziął mój topór?
-Nie idź, Haren.
-Muszę.
-Co chcesz zrobić? - spojrzała na niego i otworzyła usta, z oczekiwaniem
spoglądając w źrenice barbarzyńcy.
-Zabiję... Mistrza Kamuflażu. Zetnę mu głowę i oddam w ręce Namiestnika.
-Nie bądź śmieszny - skarciła go dziewczyna. -Ein'vail zna wiele sztuczek.
Wpadniesz w jeszcze większe kłopoty, niż te, z którymi teraz się borykasz.
-On już i tak nie potrzebuje mnie. Wyda dowody straży i zaprowadzi
przed oblicze sprawiedliwości.
-On nie wie, co to sprawiedliwość! Zadrwiłeś z niego, ale czuje, że
jesteś już przegrany. Musisz zrobić dla niego cokolwiek, żeby tylko
się odkupić.
-Nie mogę dla niego pracować.
-Musisz - powiedziała Shae i oparła policzek na ramieniu Harena. -Wybacz.
- rzekła cicho.- To wszystko moja wina. Wplątałam cię w to, bo napad
był upozorowany. Nie jestem, tak naprawdę, ladacznicą.
-Zauważyłem - odparł posępnie Haren.
-Mieliśmy cię w to wciągnąć, chociaż tylko ja znałam cały plan działania.
-Dlatego oni zginęli - powiedział Haren, jeszcze bardziej posępnie
niż przed chwilą.
-Nienawidzisz mnie, prawda?
Zapadła chwila długiej, krępującej ciszy.
Shae odsunęła się od Harena i usiadła w kącie łóżka, skulona i zamyślona.
Włosy bezwładnie opadły jej na twarz.
-Wybacz. Wiem, że uważasz mnie za zdradliwą. Słusznie... Pracowałam
w tym już bardzo długo, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie, że,
tak naprawdę, robię źle... Ale zrozum... już nie ma szansy! Oboje
zapletliśmy wokół siebie tę sieć. Nie da się z niej uciec. To moja
wina! Bogowie... wybacz. - zapłakała, a rzewne łzy spłynęły jej nagle
po pięknej twarzy. -Wybacz, że cię w to wplątałam...
Haren wiedział, że płacze szczerze. Wiedział, że szczerze żałuje.
Chciał ją przytulić, pocieszyć, dodać jej otuchy, ale nie miał już
sił. Znowu wydarzenia przytłoczyły go swoim ciężarem, którego nie
mógł unieść, on, wielki, silny, on... bohater. Teraz tyko jedna myśl
przychodziła mu do głowy. Wiedział, kto za tym wszystkim stoi i czuł,
że nie ma innego wyboru, jak tylko zakończyć tę rozprawę w sposób,
który najlepiej ze wszystkich opanował i znał.
-Gdzie moja broń? - spytał beznamiętnie, wstając i zarzucając na siebie
stary, śmierdzący łachman Grelda Brannwalda.
Dziewczyna podniosła na niego zapłakane oczy, ale nie protestowała
już. Ruchem drżącej ręki wskazała mu jedyne drzwi, którymi dało się
opuścić pomieszczenie. -W korytarzu... na prawo. - rzekła trzęsącym
się głosem.
Haren pochylił się nad nią i powiedział.
-Przyniosę ci jego głowę, bo wiem, że ty też pragniesz jego śmierci.
Tak jak twój brat, ale ty masz inne powody niż on...
Shae spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczyma i otarła łzę, spływającą
jej po policzku.
-Nie idź, Haren... - powiedziała, ale czuła, że on i tak nie usłucha.
-Zabiją cię.
On pocałował ją delikatnie w czoło. Przez moment musnęła jego twarde
dłonie, wplecione w jej kasztanowe włosy.
-Wyciągnę cię z tej pajęczyny - powiedział i odszedł, lekko, cicho,
nie odwracając się już za siebie. Kiedy wyszedł na korytarz, zamknął
drzwi za sobą. Potem Shae słyszała jak wchodzi do składu, bierze broń
i idzie dalej, wymachując w powietrzu potężnym toporem. Jej rola w
całej tej sprawie była teraz nikła. Jednak Shae ubrała się szybko,
a dwie minuty później opuściła pokój, podążając w ślad za barbarzyńcą.
Choć wiedziała, że postępuje nierozsądnie, nie mogła pozwolić, aby
on zginął...
Cień zamknął za sobą małe drewniane drzwi. Jegomość w pokoiku stał,
nie siedział, tak jak zwykle. Nie zdjął nawet fikuśnego kapelusza
w standardowym, udawanym, elokwentnym przywitaniu. Odzienie miał bogate,
czarne, zdobione w złote pasy nici z Sallender. Był zasępiony i zły.
Gniew aż promieniował z jego twarzy.
-Postanowiłeś umówić się z królewną? - zaatakował od razu, bezpardonowo,
bezpośrednio, a Cienia przeszedł dreszcz. Wiedział, że Cancraal był
mistrzem. Nic się przed nim nie ukryło...
-Zaprosiła mnie, jako lorda, nie jako zabójcę... - powiedział złowrogim
tonem, a Ein'vail uśmiechnął się.
-Rozmyśliłem się, co do tego barbarzyńcy. - rzucił nagle, i podniósł
głowę, nadal się uśmiechając. -Nie chciał spotkać się ze mną i omówić
pewnych spraw? Trudno... sam dokonał wyboru...
Cień nie rozumiał, czemu mistrz mówił mu o tym. Zastanawiał się, dlaczego
nie wspominał nic o straszliwej porażce, dwie godziny temu, w wąwozie?
-Postanowiłeś wysłać morderców? - spytał, jakby naprowadzając Ein'vaila
na właściwy cel rozmowy.
Ten zasępił się, po czym splótł ręce na piersi, w pozie głębokiego
zamyślenia.
-Ta wiedźma mnie pokonała. Kontakt z południa nie będzie zadowolony.
-Wciąż jeszcze da się wszystko naprawić. - powiedział Cień i uśmiechnął
się niewidocznie dla oczu śmiertelnika, choć "Kameleon",
naturalnie, dostrzegł jego radość.
-Widzę, że ostatecznie, zawsze muszę zdać się na ciebie. -"Przebieraniec"
paskudnie zmienił wyraz twarzy, teraz obnażając zęby w błysku nagłej,
dzikiej satysfakcji. -Wykończ tę bogatą kurwę, lordzie, i nie pozostaw
żadnych śladów. Liczę na ciebie...
Ein'vail skinął Cieniowi na pożegnanie, i rzekł na zakończenie rozmowy:
-I niech twoja słodka siostra pilnuje tego osiłka. Mam dla niego miłą
niespodziankę, kiedy już skończymy całą tę sprawę.
Cień znowu zdziwił się na te słowa, bo nie rozumiał, czemu barbarzyńca
miałby być w tej intrydze tak ważny, ale bardziej martwiła go teraz
inna rzecz. Ukłoniwszy się pospiesznie, wyszedł z małego pokoiku i
zagłębił się w mroku korytarza.
Darmadeen była wiedźmą. Teraz był już tego pewien. To zabójstwo nie
będzie łatwe, skoro przez nią zginął cały oddział wyszkolonych morderców.
Wszystkie ślady wskazywały na to, że ona, albo któryś z jej sługusów
(co był mniej prawdopodobne) użyła magicznej mocy, aby ochronić się
przed napaścią asasynów.
Cień nie wiedział, czego od niego chciała lady z południa, i nie był
pewien, czy przypadkiem nie lustrowała jego myśli wtedy, gdy zmierzali
przez wąwóz, ku podziemiom miasta, i gdy tak uważnie mu się przyglądała.
Ein'vail był wyraźnie zdeterminowany i gotowy poświęcić swojego najważniejszego
człowieka w radzie Namiestnika, dla tej jednej, jedynej sprawy. Sytuacja
była bardzo trudna, zaś Cień czuł, że przed nastaniem poranka, skomplikuje
się jeszcze bardziej. W tym momencie zaczął wątpić w to, czy los faktycznie
był dla niego aż tak łaskawy, jak mu się z początku wydawało...
Część VII
"Sztuka Wyboru"
Zapewne lord Carvaan nie powinien mieć wstępu do prywatnych
komnat niedawno przybyłej lady Darmadeen. Zapewne, po zamachu, Namiestnik
wzmożył straż i nie pozwalał nikomu, nawet swoim prywatnym doradcom,
członkom rady, odwiedzać rozsierdzonej królewny. Nikt nie chciał nawet
słyszeć, tam, na południu, o tym, żeby córce "węża piaskowego" coś
się mogło stać. Pomimo faktu, że oczywistą wydawała się możliwość
chęci wykorzystania owej sytuacji (iż królewna jedzie sama w daleką
podróż na północ) przez całe rzesze niezliczonych asasynów z południa,
lub chętnych zysku organizacji, jakie zawiązały kontrakty na całej
linii krain, aby usunąć damę dla tych, którym ona niewątpliwie przeszkadzała
swoją osobą, to przecież sam Pasza, jakby nie było - ojciec damy,
raczej wysłał ją jedynie z misją dyplomatyczną, i nie miał zamiaru
narażać córki na pewną śmierć. Któż jednak mógł przewidzieć, iż wypadki
mogły potoczyć się takim torem?
Prawdę mówiąc, spodziewano się zamachu od samego wyjazdu królewny.
Jednak tego, że wyjdzie ona z tego cała i wybije, dzięki swym ludziom,
przy okazji, olbrzymi oddział asasynów, którzy przygotowali zasadzkę,
nie spodziewał się chyba nikt.
Carvaan wiedział, że "Mistrz Kamuflażu" nie chciał wysyłać tam, do
wąwozu swoich ludzi. Zamiast tego wolał skorzystać z szantażu na pewnej
słynnej od niedawna w mieście, osobie. Barbarzyńca Haren, przybyły
z północy, został wplątany w intrygę, która gwarantowała Ein'vailowi
posłuszeństwo osiłka do momentu, aż władca gildii złodziei i skrytobójców
nie zechce usunąć dowodów, mogących skazać wojownika na ścięcie, za
zabicie siedmiu ludzi (co prawda łotrów jakich mało, ale ludzi...)
w zaułku niedaleko gospody "Pod namaszczoną Dziewicą". O zabójstwie
tym wiedział Greld Brannwald, którego Haren porwał z miasta. Dlatego
ludzie teraz go znienawidzili i uważali to przewinienie za jedyne,
jakiego się dopuścił. Pomimo, że Greld był pijaczyną, prawo wyraźnie
zabraniało uprowadzania i uszkadzania kogokolwiek, nawet pijaczyny...
O zabójstwie wiedział ktoś jeszcze. Sługa "Kameleona", rzezimieszek,
który przeżył jako jedyny starcie z barbarzyńcą, oraz Shae, która
wraz z lordem Carvaanem pracowała również dla Cancraala Ein'vaila,
naczelnego zbira i łotra w mieście, a którą Haren wyratował z upozorowanej
opresji, dokonując przy okazji zabójstwa...
Barbarzyńca nie uląkł się szantażu. Nie chciał wykonywać brudnej roboty
dla "Mistrza Kamuflażu", dlatego nie przyszedł z nim na spotkanie
i zaprzepaścił swoje życie w oczach najbardziej intryganckiego zbira
w Greendale. Jednak Ein'vail miał swój własny problem, z tym związany.
Musiał zaryzykować swoich ludzi, aby zabić lady z południa. Zaryzykował...
i przegrał. Teraz to Cień miał za zadanie pozbyć się królewny, która
to, na własne życzenie, chciała spotkać się z nim w jej prywatnych
komnatach. Oczywiście, Ein'vail o tym wiedział i nie omieszkał skorzystać
z owego, niewątpliwego uśmiechu losu. Pomimo, że lordowi Carvaanowi,
członkowi rady zamku Edhgara, najbliższemu doradcy Namiestnika Antigona,
włodarza Greendale, podległego księciu całego Dallos, nie musiała
uśmiechać się próba zabójstwa księżnej, ponieważ wiedział, że jego
drugie ego lorda, zaraz po incydencie będzie głównym podejrzanym (a
nie chciał "zatracić" osoby szanowanego i bogatego pana - kamuflażu
dla okrutnego zabójcy, jakim w istocie był) i zostanie postawione
przed sądem naczelnego władcy Greendale, nie miał wyboru w obliczu
rozkazu Cancraala Ein'vaila i doskonale o tym wiedział...
Strażnicy zostali odesłani. Iskierka nadziei zapłonęła w umyśle Cienia.
Nie spodziewał się, że lady Darmadeen będzie tak sprawnie ułatwiać
mu zadanie pozbycia się własnej osoby. Nadal jednak Carvaan nie wiedział,
czego chce od niego bogata kobieta z południa, i z jakiego powodu
wzywa go do swoich prywatnych komnat, dlatego wolał zachować ostrożność.
Kiedy stuknął kołatką w bogate, dębowe odrzwia apartamentu lady, wrota
się otworzyły i wpuściły na korytarz słodką, upojną woń kadzideł,
tak bardzo znamienną dla zwyczajów południowców. Sama lady szybko
wciągnęła lorda z Greendale do środka i zamknęła drzwi. Jej osobiści
strażnicy obserwowali z cienia całe pomieszczenie korytarza na zewnątrz.
Jednak w pokoju nie było nikogo...
Turrald, zwany "turem", padł po pierwszym uderzeniu trzonkiem topora.
Następnie został zawleczony na tyły gospody i schowany za małą przybudówką,
gdzie spoczął, ukryty w cieniu pobliskich drzew i ścian, okalających
zaułki. Haren nie miał czasu na szukanie odpowiedniego klucza w sporym
pęku, należącym właściciela gospody. Trzasnąwszy raz i drugi, rozwalił
zamek drzwi wejściowych i znalazł się w środku. Wiedział, że gnida
miała tu gdzieś swoje prywatne przejścia, ale nie zamierzał ich szukać.
Postanowił pójść znaną sobie drogą i dostać łotra bez zaskoczenia,
czystą siłą i nieskrępowaną potęgą dzikości.
Zabić. To była teraz jedyna myśl, jaka kiełkowała mu w głowie. Właściwie
nie była to myśl, a jedynie dzikie pragnienie, nakazujące barbarzyńcy
wykonać swój odwieczny taniec rytualny z bronią w ręku, ze wzmożoną
siłą i dzikością, jakiej nabrał na licznych polowaniach wraz ze swoim
ludem. Haren nie pamiętał tego, jak szedł tą samą drogą do klapy,
a potem wyrwał właz jedną ręką i zeskoczył w dół, do środka, łamiąc
dwie deski pod sobą, kiedy spadał. Nie czuł stęchłego zapachu podziemnego
drewnianego korytarzyka, którym się poruszał i nie interesowały go
cienie, które w niektórych miejscach ułożyły się na ścianach i w kątach
pomieszczenia, pomimo tego, że nie było tam żadnego światła. Kiedy
podszedł do drzwi, jego jedyną chęcią, jaka wzrastała w nim gwałtownie,
w miarę jak szedł w stronę gospody i zanurzał się w jej wnętrzu, było
nagłe wtargnięcie i zabicie wszystkiego, co się rusza. Jakże Haren
pragnął zamordować gnidę... Z zimną krwią i jednocześnie z gorączką,
czającą się głęboko w sercu, oraz zakopaną pod zwałami olbrzymich,
stalowych mięśni, czekającą na moment ujawnienia się i zapalenia wewnątrz
trzewi wojownika. Haren nie otwierał drzwi. Uniósłszy broń, czekał
na odpowiedni moment, aby je rozwalić, albo zabić tego, który zdecyduje
się je otworzyć. Zapukał.
Nie stał tak długo, gdy usłyszał oczekiwane kroki, dobiegające z drugiej
strony odrzwi, z małego pokoiku, w którym po raz pierwszy spotkał
gnidę. Był przygotowany na atak, ale z tyłu czekało także na odpowiedni
moment, trzech asasynów, równie gotowych na mord, jak potężny barbarzyńca...
Shae widziała rozerwany na kawałki zamek i ślady szamotaniny przy
progu karczmy. Nie miała czasu na rozglądanie się, czy ktoś obserwuje
ją, czy nie. Weszła do środka, odchylając skrzypiące drzwi i znalazła
się w mroku pijalni gospody "Pod pół-żywym turem". Panował tu zaduch
i smród ciężkiego powietrza, przesyconego zapachem potu i alkoholu
różnego typu. Pijalnia. Codziennie największe szumowiny przemieszczały
się przez podłogę tego oto pomieszczenia. Wymieniano tutaj ploty,
prowadzono interesy, dawano i brano pieniądze każdego dnia, w deszczu,
czy w upale, w zimie i w lecie.
Shae poczuła także coś jeszcze... Znany jej i porażający zapach, który
wielokrotnie ratował ją z opresji, ale i napawał przerażeniem. Był
to zapach niebezpieczeństwa, przeczucie, dzięki któremu zdarzało się
wyczynowej "łowczyni głów" unikać strzały z łuku, czy bełtu z kuszy
w nią wycelowanej, lub sztyletu, wymierzonego prosto w jej czuły,
odsłonięty kark. Tym razem przeczucie jej nie zawiodło. Odchyliła
się w lewo, unikając zamaszystego cięcia stiletto, lub raczej kłucia,
do jakiego stworzona była ta broń. Szybkim ruchem wyjęła z pochwy
przy pasie mały, zgrabny mieczyk, którym wywinęła młynka w obrocie,
znacząc na piersi zabójcy krwawy ślad. Drugi był już przy niej. Dziko
zamachiwał się łańcuchem z kolcami na ogniwach, z których broń została
spleciona. Shae nie miała czasu na uniki. Zamiast tego wyprysnęła
do przodu i wyciągnęła w górę mały miecz, sama zaś poszła w dół, pod
nogi asasyna. Niepozorny, króciutki sztylecik zahaczył o genitalia
łotra, kiedy Shae ślizgała się po podłodze, tuż pod jego rozwartymi
nogami. W trakcie starcia wypadł jej z dłoni miecz, o który zawinął
się świszczący łańcuch mordercy. Asasyn jednak, również stracił na
moment panowanie nad swoją bronią. Zanim otrząsnął się z bólu, jaki
przeszył go od pasa w górę potworną falą mdłej, tępej agonii, Shae
wyplątała mu łańcuch z dłoni i silnym zamachem wycięła zabójcy na
twarzy ślady ostrych kolców, oraz miecza, który wciąż tkwił w powykręcanej
broni.
Następny cios innego sługi Ein'vaila był wyczekany, spokojny i odpowiednio
dobrany w czasie. Przede wszystkim, dziewczyna nie miała nawet chwili,
aby schwycić własną broń i obronić się przed nim. Na unik nie było
miejsca, a poza tym, atak nastąpił zaraz po tym, jak zmasakrowany
drugi asasyn upadł na ziemię z pooraną twarzą. Tępe uderzenie czarnej,
małej maczugi zachwiało możliwościami percepcyjnymi kobiety, a przed
jej oczyma zawirowały czarne plamki, na znak protestu mózgu przed
dalszym, skoordynowanym działaniem. Drugie uderzenie powaliło Shae
na łopatki, a zaraz potem pozbawiło ją przytomności, kiedy asasyn
stanął obok i zamachnął się do trzeciego ciosu, na wypadek ewentualnych
protestów kobiety, czy jej ewentualnych, niespodziewanych konwulsji.
Shae zapadła w przymusowy letarg, z którego długo jeszcze nie miała
się otrząsnąć, a jeżeli już, to na pewno z potwornym bólem głowy i
pulsowaniem nadwyrężonej szyi.
Drzwi rąbnęły Harena z hukiem, otwierając się gwałtownie, ale barbarzyńca
nawet nie drgnął. Szybko też odrzwia wypadły z zawiasów, a potem pękły
na pół, kiedy zamaszyste cięcie topora rozorało ich powierzchnię od
góry do dołu. Haren był wściekły. Na jego obliczu malowało się ogromne
zacięcie, ale i spokój - beznamiętne wyczekiwanie na ofiarę, która
miała nawinąć się pod ostrze ulubionej, potężnej, oburęcznej broni.
Pierwszy asasyn zaatakował z zaskoczenia, od tyłu, ale sam nie spodziewał
się, że broń wojownika rozetnie mu szyję i oderwie głowę od reszty
ciała, kiedy barbarzyńca posłał topór po zewnętrznej, poziomo, na
wysokość grdyki napastnika. Drugi był już gotowy do strzału, z naciągnięta
kuszą, załadowaną w śmiercionośny bełt. Haren doskoczył do niego szybciej
niż ten zdążył wycelować. I choć bełt brzęknął w cięciwie, a potem
zagłębił się w boku wojownika, barbarzyńca w ogóle nie zwrócił na
to uwagi. Machnął toporem raz i drugi, wolno, ciężko, poziomo... i
było po sprawie. Trzeci nie wierzył własnym oczom masakrze, która
się właśnie dokonała, ale na razie był schowany, nie zmuszony atakować,
czekał więc... Kiedy Haren odwrócił się w stronę zdewastowanych kompletnie
drzwi, zabójca zamachnął się trzema sztyletami, które wystawały mu
spomiędzy zaciśniętych palców. Trzy zabójcze ostrza ugrzęzły w plecach
wojownika na całej długości jego potężnego, zgiętego kręgosłupa. Barbarzyńca
nagle wyprostował się i popatrzył dziwnie w stronę, z której nadszedł
niespodziewany atak. Asasyn przestał być dla niego niewidzialny, dlatego
Haren natychmiast dostrzegł jego skuloną sylwetkę, ukrytą w cieniu,
jaki zalegał cały korytarz. Wyprysnął w tamtą stronę z toporem w ręku
i zanim morderca zdołał cokolwiek pomyśleć, zginął nagle, kiedy Haren
rozorał mu głowę przez całą jej długość, od czoła, aż po zetknięcie
obojczyków pod szyją. Barbarzyńca natychmiast odwrócił się na powrót
w stronę rozwalonych doszczętnie drzwi, ponieważ usłyszał, jak we
framudze stanął odziany w czarne szaty "Mistrz Kamuflażu". Haren poznał
go po charakterystycznym, złowrogim uśmieszku, jakim go ów obdarzył.
-Dobrze sobie radzisz, brawo! - pogratulował z dziwnym szyderstwem
szef szajki łotrów z Greendale (największej bandy w całym księstwie
Dallos, a może i jeszcze dalej). Za jego plecami pojawiło się dwóch
asasynów, ze sztyletami gotowymi do użycia.
Haren nic nie mówił. Nagle poczuł się dziwnie otępiały i nie miał
słów, aby odpowiedzieć wyraźnie rozbawionej gnidzie jakimś subtelnym
atakiem, zanim przejdzie do dzieła, czyli egzekucji, która była teraz
jego jedynym celem.
-Zapewne zastanawiasz się, czemu nie możesz unieść swojej broni? -
po tych słowach łotra, Haren upuścił topór z rąk, a ten huknął o podłogę
pod jego stopami z porażającym grzmotem, który wstrząsnął całym ciałem
i umysłem barbarzyńcy.
"Co? Dlaczego nie mógł utrzymać własnego topora? Co się z nim działo?
Czy ten szaleniec znał więcej sztuczek, niż mógł się z początku spodziewać?"
- zastanawiał się gorączkowo Haren i słabnął z każdą mijającą sekundą.
"Kameleon" mrugnął do niego porozumiewawczo.
-Nie byłoby tego wszystkiego, gdybyś się do mnie wcześniej przyłączył.
- Ein'vail niedbale przeciągnął paznokciami po swoim schludnym płaszczu,
jakby polerując je w ciemności (tylko jeden kaganek błyskał na korytarz
z pokoiku, w którym czekał na barbarzyńcę "Mistrz Kamuflażu").
No właśnie - czekał! Wszystko było zaplanowane! Nagle Haren pożałował
swojej decyzji i tego, że jego zapalczywość zaprowadziła go tutaj
samego, bez żadnego planu, czy choćby koncepcji wydarzeń w głowie.
Żałował też, że nie posłuchał słów Shae, kiedy ostrzegała go przed
złowrogim panem gildii asasynów. Barbarzyńca nie mógł jednak zrozumieć,
czemu jego nogi uginały się stale pod nim, a w głowie huczało, jakby
po tępym uderzeniu dzwonu.
Jedyne, na co się zdobył, to stłumione:
-Idź do diabła...
"Mistrz Kamuflażu" zareagował na te słowa jedynie lekkim uniesieniem
lewej brwi.
Haren poczuł się senny, ból z ran odpłynął w dal. Obraz zamglił mu
się przed oczyma, a postacie stojące z przodu stały się jedynie rozmazanymi
cieniami, wplecionymi w mroczny, zakryty dziwną zasłoną krajobraz.
-Miłych snów! - zawołał do niego gdzieś z oddali, rozbawiony głos
Cancraala "Kameleona" Ein'vaila.
Kiedy Haren zwalił się na ziemię, szef szajki zabójców, mistrz tajemniej
gildii łotrów z podziemia, zbliżył się do leżącego i pokręcił z niedowierzaniem
głową.
-Bełt w boku, trzy zatrute sztylety w plecach i trzech na koncie moich
strat, a jednocześnie sukcesów tego skurwiela. - mruknął. Jeszcze
raz pokręcił głową.
-Zauważyliście, jak długo trzymał się na nogach? - powiedział jeden
z zabójców, pełniących osobistą straż nad osobą "Mistrza Kamuflażu".
-I jeszcze gadał - zawtórował mu drugi.
Ein'vail skarcił ich spojrzeniem z ukosa.
-Zabierzcie go - rozkazał szorstko, urywając wszelkie dyskusje. Asasyni
posłusznie wzięli się za spełnianie polecenia swojego pana. Nagle
w korytarzu pojawił się jeszcze jeden cień. Kolejny skrytobójca wyszedł
z otulającego go mroku, po czym zakomunikował szybko Ein'valowi, ukradkiem
spoglądając na trupy trzech asasynów, oraz naszpikowanego zatrutymi
sztyletami, omdlałego barbarzyńcę, leżących na ziemi:
-Mamy dziewkę.
-Co? - "Kameleon" spojrzał na swojego sługę z nieukrywanym niezrozumieniem.
-Przyszła tutaj za osiłkiem - łotr wskazał na leżącego barbarzyńcę,
którego dwaj jego koledzy po fachu bezskutecznie próbowali unieść
i zataszczyć do pobliskiego pokoju - ciężar wojownika przewyższał
wszystko to, co kiedykolwiek mieli w możliwości unieść, a wynikał
głównie z masy mięśni potężnego wielkoluda.
-Dziewka? Chodzi ci o dziwkę, tak? - zarechotał Ein'vail, błyskając
białymi zębami, widocznymi idealnie nawet w ciemności.
Asasyn pokiwał głową i też się uśmiechnął.
-Przyszła tutaj, aby mu pomóc - rzekł zabójca, a "Mistrz Kamuflażu"
zmarszczył nagle brwi. Dwaj łotrzykowie nadal trudzili się z podniesieniem
ciała leżącego bezwładnie wojownika, z którego krew lała się strugami.
-Skąd wiesz? - zapytał krótko i nie czekał długo na odpowiedź.
-Była uzbrojona, panie! - wytłumaczył się łotr, po czym dodał łamiącym
się głosem, odchodząc o krok od rozsierdzonego wyraźnie "Kameleona",
który jakby przeczuwał to, co zaraz zamierzał mu powiedzieć:
-Zabiła jednego, drugi ledwie dycha...
Ein'vail tylko zmarszczył jeszcze bardziej brwi, po czym odwrócił
się od swojego informatora i spoglądał na wyniki "pracy" dwóch rzezimieszków,
którzy wciąż trudzili się co nie miara nad leżącym, nieprzytomnym,
osłabionym barbarzyńcą z dalekiej północy (on też odebrał mu przed
chwilą trójkę ludzi).
"Kameleon" słyszał hałasy na górze, ale dopiero teraz uświadomił sobie,
że nie mógł ich wywoływać ten osiłek, tak jak poprzednio przypuszczał,
ponieważ nie były one odpowiednio zgrane w czasie, jak dla jednej
osoby.
-A więc zdecydowała się stanąć po przeciwnej stronie. Ciekawe, jak
jej brat... - rzekł Ein'vail cichym, prawie niedosłyszalnym głosem.
-Wciąż mamy obserwatora na pozycji. Jeśli zdradzi, zabijemy go. -
zapewnił z przekonaniem zabójca, który przybył z góry.
-Nie łudź się. Będzie wiedział, jak się wywinąć. Zna więcej sposobów
niż wy wszyscy razem wzięci. I to mnie martwi...
Asasyn nie odzywał się. Czekał na rozkazy. Zastanawiał się, czy jego
mistrz kwestionuje lojalność swojego najzdolniejszego skrytobójcy.
-Przyprowadź ją tu na dół i ułóż pod ścianą, obok niego - "Kameleon"
wskazał na barbarzyńcę. -I przyślij kogoś, żeby pomógł tym dwóm. -
asasyni, wyraźnie umęczeni, zaciągnęli Harena jedynie do framugi roztrzaskanych
drzwi. Do wnętrza pokoju mieli jeszcze spory kawałek...
Zabójca skłonił się i popędził wykonać rozkaz. Ein'vail przekroczył
nad rozłożonym ciałem barbarzyńcy i usiadł za stołem, w swoim prywatnym
pokoiku. Miał już nowy plan, co do Harena, kiedy ten tylko się obudzi.
Bał się jednak, że jego rany są zbyt rozległe, aby mógł nim od razu
pokierować według zamierzeń. Przede wszystkim jednak, nie był pewien
przebiegu misji "Cienia" i zastanawiał się, czy królewna faktycznie
zginie tej nocy. Jeśli nie, sprawa może pokomplikować się nadmiernie,
a tego Cancraal Ein'vail, zwany "Mistrzem Kamuflażu", zdecydowanie
nie lubił...
-Jesteś - rzekła królewna i podeszła do łóżka, zamiatając białą suknią
podłogę, wyłożoną drogocennym dywanem z południa, którym kupcy z Dadalii
wystroili apartament tuż przed jej przybyciem do twierdzy w Greendale,
na dalekiej północy.
Carvaan przyjrzał się dokładnie jej ruchom. Była jak kocica - subtelna,
a jednocześnie dzika, z jakąś, skrytą głęboko iskrą, od której płonęło
wszystko, czego się dotknęła.
-Jest ci zimno? - spytała żartobliwie dziewczyna, odwróciwszy się
w stronę lorda, który stał, przykryty drogim płaszczem, jakby faktycznie
starał się ochronić przed jakimś niezauważalnym chłodem, kąsającym
jego członki. W ręku trzymała szkatułkę, której wieczko było zamknięte.
Pudełeczko było bogato inkrustowane i miało na górze wieczka rubinowy
wizerunek słonia - stworzenia często spotykanego wśród południowych
krain.
-Po co mnie wezwałaś, pani? - Carvaan zbliżył się do wielkiego okna,
które wychodziło na ogromny plac, rozłożony tuż pod głównymi wrotami
twierdzy Namiestnika. Na dole było spokojnie - żadnego ruchu. Strażnicy
usunęli stąd wszystkich żebraków i biedaków, którzy nocą szukają schronienia
pośród zasadzonych na wielkim rynku drzewek owocowych i krzewów.
-Od razu do rzeczy, co? - odparła nieco lubieżnie lady Darmadeen.
-Piękna kobieta i bogaty mężczyzna w jednym pokoju. Łoże z baldachimem,
naokoło dzieła sztuki i kojący zapach kadzideł. Czegóż więcej można
chcieć, jako pretekstu do grzechu, jak myślisz, wielki lordzie?
-Zapewniam cię, o pani, iż moje bogactwo przedstawia się raczej marnie
i stale zanika, szarpane wysokimi podatkami naszego księstwa, które
ja szczególnie zobowiązanym jest spłacać terminowo i należycie sprawnie.
To, że się schludnie ubieram, nie znaczy, iż mogę cokolwiek zaoferować
Tobie - zresztą, wątpię, aby ktokolwiek, w ogóle, musiał. - prawił
lord, stale wpatrzony w obraz za oknem. - Tak więc, przykro mi, ale
muszę Cię rozczarować, szlachetna lady z południa. Jeden z pretekstów
do grzechu, o jakim wspomniałaś, jest raczej niezgodny z prawdą. -
Carvaan odwrócił się od okna i spojrzał z zaciekawieniem na Darmadeen,
stojącą za nim w białej sukni, oświetloną wpadającym do środka, bladym
światłem księżyca.
-Życie to sztuka wyboru, lordzie. Wybieraj więc, co chciałbyś ode
mnie usłyszeć.
Carvaan poczuł bijący od lady zapach egzotycznych perfum i kadzideł.
Przez chwilę upoił się nim i zamyślił.
Lord nie ukrywał, że był stosunkowo zaskoczony tą odpowiedzią.
-Jakże to... Przecież tyś mnie tu wezwała. - odparł i pokręcił głową
z niezrozumieniem.
Lady otworzyła szkatułkę.
-Wybierz jedną z wróżb. - rzekła, a Carvaan zbliżył się powoli i zajrzał
do wnętrza rozwartego na oścież pudełeczka. W środku znajdowały się
małe, płaskie szmaragdy, na których wyszlifowane zostały niezauważalne
prawie, mikroskopijne literki z alfabetu ludzi z południa, jaki Carvaan
znał doskonale, podobnie, jak około dwunastu innych, używanych w krainach
języków.
Nie czekając, lord sięgnął do środka, zaciekawiony nietypową zabawą
i wyjął jeden z malusieńkich szmaragdów. Płomień na dłoni Darmadeen
rozświetlił napis na drogocennym kamieniu, który Carvaan z zainteresowaniem
obracał w palcach. Nie zdziwił się tym prostym czarem, jakim popisała
się bogata lady. Czuł, że jej rzeczywiste umiejętności przekraczały
znacznie to, co w tej chwili pokazała. Dziewczyna zbliżyła głowę,
gdy kamień począł błyszczeć wieloma barwami i układać na swojej powierzchni
napis, znaczony barwami tęczy.
Napis przez chwilę fosforyzował, jakby kształtował się na oczach człowieka
o zimnym spojrzeniu. Potem, z bezsensownej układanki znaczków, scalił
się w szereg słów, których przybywało wraz z czytaniem i ubywało,
kiedy się już niektóre z nich przestudiowało. Carvaan ślęczał nad
nim długo, a kolejne słowa wzbudzały w nim coraz to większe zaciekawienie.
Kiedy w końcu oderwał oczy od zielonego kamienia, szmaragd zgasł i
przestał błyskać mu w dłoni. Darmadeen zneutralizowała płomień, który
buchał delikatnie z jej długich, zręcznych palców.
-I co, lordzie? Jaka jest Twoja wróżba? - spytała lady.
-Jest tu napisane, że moim przeznaczeniem będzie zabić tą, która ofiarowała
mi sztukę wyboru. Jest też wzmianka o mojej drugiej naturze i o tym,
że zdradzi ona naiwną czarodziejkę. - Carvaan przez dłuższą chwilę
kalkulował w głowie, co mogło wyniknąć z konsekwencji wypowiedzianych
przez niego słów, jakie wyczytał z przepowiedni.
Darmadeen milczała i patrzyła się w niego szeroko rozwartymi, pięknymi,
rubinowymi oczyma.
-Ty wiedziałaś, kim jestem... - powiedział Cień, po dłuższej chwili
milczenia. Jego kształty oblekł mrok, kiedy zamienił płaszcz na drugą
stronę i nałożył go ponownie na siebie.
-Kamienie wiedziały, a ja potrafiłam w nich czytać. Znałam to, co
było dla Ciebie przeznaczone, od momentu, gdy spojrzałam w Twoją duszę.
- lord-morderca przypomniał sobie chwilę, w której lady patrzyła nań
przenikliwie, kiedy tej nocy schodzili ku szczelinie ukrytych podziemi,
prowadzących do twierdzy Namiestnika.
-Zbliża się świt. Cień musi uciec przed słońcem, zanim ono go dostanie
i pożre. - rzekł morderca, jakby szeptem.
-Albo zmieni twarz - odparła Darmadeen i dotknęła półmaterialnej dłoni
istoty z mroku.
-Poddasz się? - szepnął jej do ucha Cień.
-Nie mogę.
-Musisz - Cień poruszył się i wyrwał z dotknięcia czarodziejki. -Tak
mówi przepowiednia.
-Zabezpieczyłam się przed nią i dokonałam ingerencji w rzeczywistość.
-A więc to, co widziałem, to był jedynie twój blef - warknął asasyn
złowrogo.
-To, co ja widzę, nie jest blefem. Twoja siostra i barbarzyńca są
w niebezpieczeństwie. Ten, co zmienia kolor, ma ich w swojej sieci.
-O czym ty mówisz? - szepnął rozdrażniony i zdezorientowany zabójca.
-Nie przedłużysz tego, co nieuniknione. Jestem tu, by cię zabić. -
dokończył głosem, który posłałby ciarki po kręgosłupie każdego, do
kogo dotarłyby te słowa.
-Wiem, że ty nie pragniesz mu już służyć. Wiem, że słuchasz głosu
własnej ambicji. Zaufaj mi. Pomogę ci go powstrzymać i ocalić...
-Własne życie? - przerwał Cień, podchodząc bliżej, o krok, stając
tuż przed obliczem królewny z Dadalii. -Nic z tego.
-Tu nie chodzi o mnie. Oni są w niebezpieczeństwie. Zobaczyłam ich.
- po tych słowach czarodziejka wytworzyła przed obliczem asasyna magiczne
zwierciadło, w którym zakrzywiła się przestrzeń znanej materii. Cień
ujrzał w jego wnętrzu swoją siostrę. Poznał sługi "Kameleona", które
obezwładniały ją i niosły gdzieś w dół, do piwnicy w gospodzie "Pod
pół-żywym turem". Carvaan wiedział, kto miał siedzibę w piwnicy tej
tawerny.
-Wiem, co robić. Zaufaj mi i pozwól sobie pomóc. - powiedziała do
niego lady z południa i pogładziła jego cienisty policzek, którego
nie była w stanie dotknąć, a jednak uczyniła to.
Nie czekając, rzucił się przez okno i, stając się niematerialny, przeniknął
go, nie naruszając w ogóle. Chwilę potem biegł już po placu, skryty
stale w cieniu drzew, które zasłaniały go przed księżycowym światłem.
Lady przeniosła się magicznie w pobliże biegnącego Cienia i dotrzymała
mu kroku w przebraniu żebraczki, lub kobiety o chorym ciele. Biegła
na tyle szybko, że wydała się raczej zjawą, niż czymś, co faktycznie
było kiedyś żebrzącą kobietą na ulicy.
Pokój pozostał pusty, strażnicy na zewnątrz nic nie zauważyli.
Asasyn, usadowiony na dachu pobliskiej willi (należącej do niejakiego
lorda Kuhna - członka rady), który obserwował przebieg pracy Cienia
i miał zameldować o nim później Ein'valowi, zdziwił się niepomiernie,
kiedy morderca i jego ofiara zniknęli mu z pola widzenia, zupełnie
jakby rozpłynęli się w powietrzu, albo zapadli pod ziemię. Zabójca
nie zauważył biegnącej tuż pod budynkiem, na którym stacjonował, dziwnej
pary - żebraczki i Cienia, pędzących na oślep i mających w głowach
wizję, jaka była szczególnie ważna dla jednego z nich...
A może była istotna dla obu?
Część VIII
"Śmiertelna wina"
Haren ocknął się na twardej ziemi. Nie na ziemi... na podłodze -
pomyślał chwilę potem, czując pod sobą twarde, zbite ciasno, wilgotne
deski. Był w małym pokoiku. Drewniane ściany, zapach stęchlizny. Barbarzyńcę
ogarnęły mdłości. Wiedział, gdzie się znajdował. W plecach czuł tępe
pulsowanie, a w lewym boku odzywało się delikatne szczypanie, jakby
po bełcie z kuszy, lub czymś równie nieistotnym. Obok niego leżała
Shae. Miała obandażowaną głowę. On również został owinięty opatrunkiem
przez cały tułów. Stamtąd - z pleców - lała mu się ciągle świeża krew,
ale nie czuł już senności, która ostatnim razem powaliła go z nóg.
Tym razem był tylko półmrok słabo oświetlonego pokoiku i dziwne, nieprzyjemne
uczucie, jakby był przez kogoś stale obserwowany. Nie spodziewał się
tutaj Shae. Dziewczyna musiała popędzić za nim. Haren przeklął się
w duchu wszelkimi możliwymi obelgami jakie znał. Przez niego, jego
ukochana cierpiała. Nie chciała, by został zabity. Przez jego głupotę
i przez to, że jej nie słuchał, teraz mieli tylko jedno wyjście z
sytuacji... czekać na cud i na zbawiciela, który przyjdzie im z niebios.
Byli w niewoli wroga. Skazani na jego łaskę lub niełaskę.
Haren po raz pierwszy w życiu poczuł, że jego siła już nie wystarcza.
Wiedział, że tym razem sytuacja nie jest taka prosta, jak się już
przyzwyczaił. Nie wystarczy pomachać toporem i ściąć parę głów. A
nawet jeśli się te głowy zetnie... konsekwencje mogą być gorsze...
nieoczekiwane i nie wliczone w ryzyko.
W tym dziwnym świecie trudno mu było egzystować. Był to świat, którego
Haren Hengard - prosty wojownik, nie przyzwyczajony do skomplikowanej
zawiłości sieci splątanych intryg - nie znał. Jeśli chciał go bliżej
poznać - musiał przeżyć. Chwycił się tej myśli kurczowo i wszelkimi
siłami starał się do czegoś dojść. Myślenie nigdy nie szło mu najlepiej,
ale... może najwyższy czas, aby jego głowa na coś się przydała?
"Tak... naturalnie, łatwo powiedzieć". - skarcił siebie
w duchu. Shae poruszyła się w okolicach jego prawego ramienia. Był
jeden plus całej tej sytuacji. Nie zostali spętani.
Pogładził delikatnie jej włosy i pocałował. Dziewczyna obudziła się.
Poczuł jej gorący oddech i na moment zapomniał o tym, w jakim położeniu
się oboje znajdowali.
-Gdzie jesteśmy? - spytała z wyczuwalnym w głosie rozespaniem i znużeniem.
Potarła dłonią oczy i otworzyła je szerzej.
-Tutaj - rzekł beznamiętnie Haren i obwiódł ręką dookoła, jakby chciał
pokazać Shae, gdzie było owo "tutaj".
Milczeli długo i krępująco. W końcu Haren się odezwał.
-Jestem głupi. Mogłem cię posłuchać.
-Oczywiście, że jesteś głupi - zaśmiała się nerwowo Shae.
Haren spojrzał na nią z zaciekawieniem. Jej oczy, w nikłym blasku
kaganka na stole, gorzały ogniem rozbawienia.
-Ile razy mówiłam ci? - spytała z dziwnym uśmiechem.
On tylko spojrzał w ziemię. Nic nie powiedział.
Shae położyła mu delikatną dłoń na ramieniu i potarła mięśnie palcami.
-Wiedziałam, że musisz to zrobić - powiedziała do niego. Haren spojrzał
na nią i uśmiechnął się blado.
-Co? - spytał, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem, jakby nagle
zaczął wątpić w swoje poprzednie postanowienia i obalał swą filozofię,
jaka przez całe życie nim kierowała. -Zabić Ein'vaila? Dobre sobie.
-Z tego, co mi wiadomo, byłeś całkiem blisko - rzekł do nich głos
gdzieś z cienia, w rogu pokoju. Oboje poderwali się ze swoich miejsc
pomimo bólu, gdyż znali ten szyderczy ton. Przed nimi, z pełgającego
mroku, wychynął nie kto inny jak Mistrz Kamuflażu. Był odziany skromnie.
Czarna szata przykrywała wszelkie ozdoby jakie mógł nosić na ubraniu
pod spodem.
-Wyglądasz mniej fircykowato niż zwykle - powiedziała z szyderstwem
Shae i podparła się na ramieniu barbarzyńcy stojącego obok niej.
-Proszę - machnął ręką Ein'vail, niedbale oglądając wypielęgnowane
paznokcie. -Oszczędźcie mi tych bredni.
Dziewczyną wstrząsnął lekki dreszcz. Jeśli "Kameleon" nie
miał ochoty na gierki słowne, to albo był potwornie zły, albo szykował
coś dla nich w zanadrzu. Shae czuła, że to coś nie przedstawia się
specjalnie obiecująco. Mimowolnie uśmiechnęła się blado.
-Czego od nas chcesz? - spytał beznamiętnie Haren i założył spokojnie
ręce na pierś. Shae spojrzała na niego z niejakim rozbawieniem.
Ein'vail prowadził jednak w grze beznamiętności.
-Doprawdy - powiedział zimno. -Czegóż ja mogę od was chcieć?
Uśmiechnął się niewinnie i spojrzał prosto w oczy niespokojnej Shae.
To spojrzenie jeszcze bardziej zachwiało jej dostojną postawą i zamiast
niedawnego uśmiechu wykwitł jej na twarzy grymas niepewności.
-Och. Czyżbym widział jakąś nutkę strachu w twoich oczach, kurtyzano?
-Cancraal Ein'vail umilkł na chwilę, aby spojrzeć niedbale na swoje
wypolerowane, czarne buty, po czym rzucił. -Przecież przy twoim zawodzie,
z ryzykiem stykasz się na co dzień. - dokończył ironicznie i usiadł
za stołem, wykładając na niego bezceremonialnie swoje obute nogi.
Haren syknął ze złości, ale Shae dotknęła spokojnie jego ramienia,
jakby chciała uświadomić mu, że "Kameleon" tylko się z nimi
droczył, ponieważ zawód ladacznicy był jedynie przykrywką dla jej
rzeczywistej profesji.
-Czego od nas chcesz? - powtórzył beznamiętnie swoje pytanie potężny
wojownik. Mistrz Cienia zdjął nogi z blatu małego stolika, po czym
pochylił się do przodu. Zmierzył barbarzyńcę lodowatym spojrzeniem
od stóp do głów, po czym rzekł ze słowami ociekającymi ironią:
-Ja? To ty tutaj wszedłeś bez zaproszenia. Podejrzewam więc, iż masz
sam jakiś interes do mnie...
Haren odpowiedział mu złowrogim uśmiechem, który na moment zbił z
tropu Mistrza Intryg z księstwa Dallos.
-Przyszedłem ciebie zabić, gnido. - wyszeptał Haren, a w oczach mu
płonęło. -Wiesz o tym...
-Och... - stęknął Ein'vail, po czym usiadł znowu wygodniej, i rzekł:
-Czy nie możemy porozmawiać chociaż raz, jak porządni ludzie rozmawiają
o interesach?
-Czas gadania już się skończył. Przygotuj się na śmierć - wycharczał
Haren i rzucił się dziko w stronę stołu. Ein'vail tylko niedbale ścisnął
dłoń. Haren upadł - poczuł nagły ból, kondensujący się w okolicach
jego serca. Shae upadła na kolana i z krzykiem rzuciła się na czworakach
w stronę ukochanego. Ten tylko ściskał się w niemym wyrazie okrutnego
bólu, wykwitłego na zbolałej twarzy. Cancraal "Kameleon"
Ein'vail - Mistrz Kamuflażu - śmiał się długo i złowrogo. W końcu
podniósł rozradowane spojrzenie w górę, jakby patrzył w sufit i tam
dostrzegł coś niezwykle interesującego. Shae patrzyła na niego ze
łzami w oczach.
-Ty szmato! Co mu zrobiłeś!? - wrzeszczała na całe gardło. Ein'vail
skrzywił twarz w dziwnym grymasie, po czym zeskoczył z krzesła i nagle
znalazł się już przy niej. Schwycił dziewczynę za podbródek i wyszeptał
jej kilka słów do ucha.
-Krzycz dalej, moja droga. Nic i nikt ci już nie pomoże. Oto cena,
jaką płaci się za zdradę.
Chwilę potem poczuła na swoich ustach jego własne, wykrzywione i roześmiane
wargi. Szamotała się chwilę, ale szef Gildii trzymał ją mocno. Nie
spodziewała się w nim takiej siły.
-Ha! - zakrzyknął morderca, odrywając się od wymuszonego na dziewczynie
pocałunku. -Zawsze chciałem spróbować, jak smakujesz, Shagrashin.
Muszę przyznać, że chcę więcej. - uśmiechnął się złowrogo, po czym
zerwał z dziewczyny obcisłą tunikę i dotknął zuchwale jej delikatnej,
bladej, miękkiej piersi. Jeszcze chwilę szamotali się, ale jakiś czas
potem Shae poddała się straszliwemu oprawcy. Nie miała sił do dalszej
walki. W trakcie szamotaniny uderzyła się ciężko w obolałą głowę.
Haren widział to wszystko jak przez mgłę i zaciskał z bólu zęby, ale,
choć bardzo chciał pomóc swojej ukochanej, nie mógł nic zrobić. Coś
trzymało go w miejscu, przyszpilonego do podłogi, a straszliwy ból
paraliżował członki i nie pozwalał nawet ruszyć się o krok. Serce
eksplodowało mu tysiącami bolesnych ukłuć. Ein'vail dalej zabawiał
się ciałem umęczonej Shae, kiedy nagle drzwi do pokoiku, zapewne zaryglowane
od zewnątrz, otworzyły się z łoskotem i do środka wpadł zapach spalenizny
i niosący go ze sobą, rozwiany dym. Skonsternowany rzezimieszek odwrócił
się ze zdziwieniem w stronę hałasu i zobaczył na korytarzu księżną
z południa i własnego sługę - Cienia, stojących pośród dymu spalonego
drewna i leżących ciał jego asasynów. Gniew przeszedł przez niego
jak nagły impuls potwornego wybuchu, kotłującego się gdzieś wewnątrz
przyczajonych trzewi. Ein'vail poderwał się z miejsca, zostawiając
zmaltretowaną kobietę na podłodze i kopiąc zwijającego się z bólu
Harena prosto w brzuch.
-Co to ma znaczyć?! - wycharczał dziko, po czym wskazał na Darmadeen
i wrzasnął do stojącego nieopodal Cienia: -Dlaczego ta dziwka jeszcze
żyje?! - krzyczał, zupełnie jakby zignorował całą otoczkę, w jakiej
oboje pojawili się w piwnicy gospody i zawitali do jego gabinetu.
Lady z południa uśmiechnęła się tylko i wyciągnęła rękę w jego stronę.
Zanim Mistrz Kamuflażu zdążył pomyśleć o czymkolwiek, niewidzialna
siła poczęła wyduszać z niego wszelkie życie. Utracił dech chwilę
potem, a później już tylko chaotycznie szamotał się w powietrzu, bez
większego sensu, czy entuzjazmu w sflaczałych mięśniach. Darmadeen
z zimnym spojrzeniem złamała magicznie kark niedoszłemu mistrzowi
osławionej gildii zabójców z Greendale. Słynny Cancraal Ein'vail zakwilił
jak małe dziecko, po czym padł bezwładnie na podłogę, zaraz za sobą
wylewając na nią całą kałużę krwi zaległej mu w gardzieli. Haren zwalił
się bezgłośnie na ziemię, a Shae z trudem uniosła tunikę i oplotła
nią podrapane przez rzezimieszka i osłabione ciało. Cień podszedł
do swojej siostry i, zmieniwszy formę w przystojnego mężczyznę, delikatnie
objął ją w pasie i pozwolił aż wypłacze mu się na ramię. Jednak Shagrashin
wcale nie płakała. Z ponurą satysfakcją spoglądała, jak kałuża krwi
wokół jej ciemiężcy powiększa się. Darmadeen zbliżyła się do bezwładnego
ciała leżącego wojownika, po czym położyła dłoń na jego piersi. Haren
sapnął i przebudził się. Ujrzał piękną, egzotyczną lady siedzącą przed
nim i uśmiechającą się lekko. Kobieta położyła mu palec na ustach
i splotła zaklęcie, dzięki któremu zasnął na powrót. Shae również
usnęła, kiedy nagła fala zmęczenia przeszła przez jej ciało i odebrała
jej siłę w członkach. Carvaan delikatnie ujął ją za plecy i nogi,
i wyprowadził przez zasłany stertą zwłok korytarz w stronę wyższego
piętra pijalni "pod pół-żywym turem". Potem wyszedł na ulicę
i zagłębił się w cieniu wraz ze swoją siostrą, śpiącą mu spokojnie
w ramionach. Darmadeen dołączyła do niego, niosąc mocą lewitacji równie
bezwładne ciało Harena.
-Potrzebują kuracji - rzekła lady, wskazując ruchem ręki zlepione
krwią opatrunki na głowie Shae i plecach Harena.
Cień przytaknął, choć trudno to było stwierdzić na pewno, gdyż na
powrót stał się mrocznym bratem otaczającej ich ciemności.
Lady spojrzała na niego z ukosa, po czym, gdy skręcili w pobliski
zaułek, spytała, z pewnym zainteresowaniem w głosie.
-Zabiliśmy tego, kogo chciałeś widzieć martwego. Dlaczego więc nie
odzywasz się, a udajesz czymś zmartwionego?
Cień odwrócił się z gwałtownością w jej stronę.
-To jeszcze nie koniec, czarodziejko. Ein'vail miał przyjaciół. Nie
spodoba im się to, że ich największy sojusznik zginął z ręki jakiejś
samozwańczej wiedźmy z południa i niepokornego sługi, który nabrał
ambicji na tron Pana Gildii. - syknął złowrogo i łypnął cienistymi
oczyma, wzbudzającymi ciarki od ich jednego spojrzenia.
Na tę niewypowiedzianą groźbę Darmadeen tylko głośno wybuchnęła nieskrępowanym
śmiechem.
-Czyżbyś lękał się swoich wrogów? O, potężny lordzie. Nie po to zabiliśmy
Mistrza Kamuflażu, abyśmy teraz mieli uciekać i chować się za ten
czyn. Musimy wywołać zamieszanie z tym związane i strachem podburzyć
tych, którzy wciąż jeszcze stoją po stronie martwego i mogą się buntować.
Cień skarcił niepokorną czarodziejkę z południa przeciągłym sykiem.
-Ciszej, kobieto, albo całe miasto usłyszy nie tylko o zabójstwie,
ale też o moich planach.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
-Cienie już słuchają. - powiedziała.
Carvaan zmarszczył zakryte mroczną mgłą czoło. Był przekonany, że
mówiła prawdę.
-Minęło trochę, nim się zbudziliście.
Oszołomiony Haren spojrzał na lśniące w blasku świec, mokre, nagie
ciało obmywającej się w małym baseniku lady.
-G-gdzie my jesteśmy? - wysapał. Czuł, że pod plecami umoszczone miał
posłanie z miękkich poduszek. Pod jedwabnym nakryciem był całkiem
nagi. Obok niego leżała pachnąca wonnymi olejkami, równie naga Shae.
-Jesteś zdenerwowany nawet tutaj? Spokojnie - uśmiechnęła się lady.
-Znajdujesz się w domu przyjaciół. - powiedziała cicho i łagodnie,
w łamanej wspólnej mowie.
Haren odwrócił wzrok od jej nęcącego ciała, poruszającego delikatnie
fałdy wody w basenie i skupił go na twarzy śpiącej Shae. Darmadeen
uśmiechnęła się ponownie do samej siebie. Kochali się. To było widać
w jego oczach.
Lady wyszła po cichu z małego baseniku, po czym wróciła z pobliskiego
pokoju, z pełnym naręczem fiolek z olejkami w małym koszyczku. Położyła
to wszystko przed sobą, wyjęła fiolki, umościwszy je obok koszyka,
i zaczęła nacierać swoje nagie, zgrabne ciało coraz to bardziej egzotycznymi
zapachami. Co jakiś czas, kiedy obmywała sobie ramiona błyszczącymi
płynami, Haren nie mógł powstrzymać się przed zerknięciem na opaloną
w południowej modle Panią z Dadalii.
Być może Shae była dla niego pierwsza, ale przy pięknie ciała Darmadeen
- jej idealnie wypukłych kształtach i miękkiej, alabastrowej skórze,
wszelkie piękności tego świata odpływały w dalekie zapomnienie. Nie
to, że zamierzał rzucić nagle swoją ukochaną dla tej cudownej kobiety.
Potężny barbarzyńca stwierdzał w myślach jedynie fakt, jakiego nie
dało się nie zauważyć, nawet gdy czarodziejka miała na sobie komplet
grubych i podłużnych szat - że była, bez wątpienia, najpiękniejszą
kobietą świata.
Haren miał jednak pewne wątpliwości co do samego miejsca, w którym
się znajdowali. Było ono zdecydowanie wystrojone na modłę południową.
Liczne ozdoby z kości słoniowej, gładzone kolumny podtrzymujące strop,
dywany na podłogach i bogate arrasy zwieszające się ze ścian - wszystko
to nie było podobne do jakiegokolwiek wystroju wnętrza znanego ludziom
z Greendale, lub, w ogóle, mieszkańcom północy. Tak więc - podsumował
Haren - to miejsce nie leżało w granicach księstwa Dallos, albo było
specjalnie wystylizowane za sprawą wielu pieniędzy, na obecny wygląd.
Tak też, najlogiczniej było mu przyjąć. Mimo to, postanowił zapytać.
Zaraz jednak zaniechał owego postanowienia, ponieważ poczuł, że nie
zdobędzie się na choćby jedno słowo, w obliczu tak krępującej i podniecającej
jednocześnie nagości siedzącej przed nim, na krawędzi dymiącego basenu,
pięknej damy. Bał się spojrzeć w jej księżycowe oczy i zobaczyć w
nich płomień pożądania.
Shae poruszyła się i ziewnęła przeciągle, po czym sama rozprostowała
kości i podniosła się do pozycji siedzącej. Wtedy delikatna narzuta
opadła jej na miękkie i zgrabne uda, odsłaniając całą resztę. Shae,
rozejrzawszy się po komnacie, dostrzegła cudowny wystrój nieopisanie
pięknego, zdecydowanie południowego wnętrza - jednak było coś jeszcze,
co bliżej przykuło jej uwagę. Poza samym Harenem, którego delikatną,
acz twardą dłoń czuła położoną na swoim prawym biodrze, zobaczyła
siedzącą przed nimi piękność z południa - kobietę o cudownym, dziewiczym,
egzotycznym pięknie wybranki pustynnego piachu i delikatności jedwabnych
rąk bogów. Młoda lady wydawała się dumniejsza i piękniejsza niźli
Shae wyobrażała ją sobie kiedykolwiek. Była bardziej zaskoczona niż
sam Haren, który również po raz pierwszy miał okazję spojrzeć na niezwykłą
kobietę w całej okazałości. Zapach wonnych olejków unosił się w powietrzu.
Lady, obmywszy już swoje ciało, wcierała swoimi delikatnymi dłońmi
wonne płyny w delikatne ramiona, cudowne piersi, słodki brzuch, łagodne
biodra, wyprężone plecy, zgrabny kark, nęcącą szyję, miękkie uda i
gładkie kolana oraz utrudzone stopy. Wyglądała przy tym tak powalająco
pięknie, że gdy jej uśmiechnięte spojrzenie padło na twarz przebudzonej
Shae, ta poczuła, że czuje się jak w raju. Jej mężczyzna był przy
niej, a ta piękna kobieta zapewniła im cudowne schronienie.
Woń olejków rozchodziła się wszędzie, ale Shae poczuła ją również
na sobie, podobnie jak zapach egzotycznych mydeł wtartych w jej skórę.
Obtłuczona głowa nie bolała jej ani trochę - nie było śladu brudnych,
zakrwawionych, niezgrabnych opatrunków. Sam Haren wyglądał również
na zdrowego - widać to było wyraźnie po jego szerokim uśmiechu i sposobie,
w jaki całował jej łabędzią szyję.
Shae była mniej podniecona niezwykłym miejscem, delikatnym zapaszkiem
pobliskich kadzideł, wonnego mydła i olejków, nagością siedzącej przed
nimi, cudownej panny, czy golizną każdego z nich, a bardziej zawstydzona
i spłoniona tym wszystkim, niźli powinna się czuć. Mimo woli, przeszedł
jej po plecach dreszcz dziwnego uniesienia, na myśl, iż ta kobieta,
swoimi delikatnymi dłońmi musiała owe olejki, które teraz pokrywały
jej namaszczoną skórę i sprawiały wrażenie niezwykłej czystości i
nieskazitelności, wcierać w nią równie subtelnie, jak to czyniła teraz
na sobie. Całkiem naga i bezbronna, Shae żałowała, że nie miała wtedy
przytomności, aby przeżyć tę kojącą chwilę.
Haren, najwyraźniej nie mogący jeszcze uwierzyć, że wreszcie jest
bezpieczna i nic jej nie grozi, skutecznie chciał ją skłonić do rozkoszy
swoimi pocałunkami, ale jednocześnie ukrył ich ciała pod kołdrą.
Shae poczuła się winna czegoś wobec ich nowej przyjaciółki. Lady z
południa - kobieta, o której trąbiła cała północ, od dnia, kiedy dotarła
do ludu wieść, iż zjawi się osobiście w tych stronach, nie dość, że
zaleczyła ich rany i zaopiekowała się nimi, dała dach nad głową w
tak niezwykłym i cudownym miejscu, ugościła luksusami i zapewniła
pełny komfort wypoczynku, to jeszcze osobiście ich doglądała i sprawdzała,
czy niczego im razem nie brakuje.
Tam gdzieś, w Greendale, musiał powoli wstawać świt.
-Pani? - zapytała nieśmiało Shae, kiedy Haren na moment przestał całować
jej usta i rozpaloną szyję.
Darmadeen tylko uśmiechnęła się i kiwnęła w jej stronę, aby podeszła.
Haren wstał i okrył ich oboje kołdrą, po czym uczynili to razem. Lady
wskazała im miejsca siedzące obok baseniku, po czym polała swą szyję
jakimś, pachnącym jabłkiem, wonnym olejkiem i roztarła płyn w okolicach
powabnego dekoltu.
-Pytajcie, a ja odpowiem wam na wszystkie wątpliwości. - powiedziała
i uśmiechnęła się do Shae. -Jestem wam to winna.
Haren i Shae tylko popatrzyli na siebie w zdumieniu, po czym wyszeptali
z niedowierzaniem, prawie równocześnie.
-Ty, lady?
Darmadeen zaśmiała się, po czym machnęła niedbale ręką i powiedziała:
-Nieważne. Najpierw wasze pytania.
Haren ponaglił Shae. Dziewczyna przez chwilę zagapiła się w jedną
z pięknych, łabędzich piersi siedzącej przed nimi dziewczyny.
-Jaka jest teraz pora dnia, o pani? Jak długo trwa nasz odpoczynek?
-Od czasu waszej niewoli minął już dzień i zapadła niedawno kolejna
noc. Zajęłam się wami, nakarmiłam, kiedyście byli półprzytomni - pewnie
nic nie pamiętacie z tego - potem nakazałam wam spać na nowo, obmyłam
wasze utrudzone ciała i zaleczyłam rany jak tylko mogłam. Trochę się
nad tym natrudziłam, dlatego dopiero teraz znalazłam czas, aby zająć
się sobą.
To mówiąc, lady sięgnęła do leżącej obok czary i, nachyliwszy się
ku niej, obmyła swe piękne, kruczoczarne włosy w płynie znajdującym
się w naczyniu.
-Pani - zapytała niewinnie Shae. Darmadeen spojrzała na nią spod opadających,
cieknących wodą, mokrych włosów. -Czy moglibyśmy jakoś wynagrodzić
ci trud?
Lady tylko zaśmiała się głośno, jak dziecko. Potem przemyła włosy
w baseniku i zaczesała je dłońmi do tyłu, tak, że woda i płyn spłynęły
jej na kark. Następnie odwróciła się w stronę osłupiałych z wrażenia
Harena i Shae i powiedziała do dziewczyny.
-Tak. Możesz umyć mi plecy, moja droga. - uśmiechnęła się ciepło,
po czym dodała. -W końcu coś mi się należy.
Haren nie powiedział nic, tylko niepewnie zamrugał oczami.
Shae otworzyła szeroko źrenice, ale lady ponagliła ją. Podeszła chyżo
do wody i zanurzyła się w niej. Pokazała dziewczynie suchą gąbkę leżącą
na brzegu, po czym kazała jej nasączyć ją w misie spoczywającej tuż
nad wodą w basenie. Naga Shae podeszła do misy i wykonała polecenie
lady. Nabrała trochę płynu w dłoń i zatrzęsła się lekko, wchodząc
do gorącej wody zalegającej w parującym zbiorniczku. Woda nie stygła
z upływem czasu. Czarodziejka musiała podgrzać ją magicznie.
Haren patrzył w osłupieniu, jak jego kobieta dotyka odwróconych pleców
lady z południa i delikatnie wciera jej dłonią płyn w zroszone, mokre,
błyszczące ciało. Kilka łagodnych ruchów, potem przemycie pleców gąbką.
Lady skręciła włosy, a Shae obmyła jej kark. Następnie dziewczyna
pochyliła się i zaczęła w dole naprężonego kręgosłupa Darmadeen, lekko
polewać jej ciemną skórę gorącą wodą, po czym przemywała ją dłońmi
i gąbką. Mimowolnie Haren poczuł, jak robi mu się gorąco i przełknął
ciężko ślinę napływającą mu do gardła. Lady dotykała dłonią miejsc,
które Shae miała przemyć, a ta posłusznie wykonywała nieme polecenia.
Widać było wyraźnie, iż Darmadeen przyzwyczajona była do usługiwania
jej przez różnego rodzaju służące. Dla Harena takie coś było niedopuszczalne
- wolne ludy północy ceniły równość i braterstwo pośród wszystkich
przedstawicieli wszelkich istniejących klanów. Jak dla niego, nie
powinno istnień coś takiego jak jawne niewolnictwo. Mimo to, barbarzyńca
jakoś wcale nie miał powodów, aby robić cokolwiek z przyzwyczajeniami
pięknej Darmadeen. Kiedy jego Shae skończyła z plecami, Lady nagle
odwróciła się do niej przodem i dotknęła delikatnie mokrego brzucha
dziewczyny. Haren po raz kolejny przełknął ślinę. Kobiety szeptały
chwilę między sobą, stojąc w gorącej wodzie. Shae położyła rękę na
dłoni Darmadeen, która stale spoczywała w okolicach jej pępka. Chwilę
potem lady zaczęła delikatnie masować mięśnie Shae - od bioder, w
górę, aż po dolne okolice biustu. Shae upuściła gąbkę w wodę i położyła
ręce na pochylonych nieznacznie ramionach lady. Gąbka zaczęła wolno
dryfować na delikatnie wzbudzanych miarowo falach. Darmadeen szeptała
coś stale, a Shae cichutko, prawie niedosłyszalnie dyszała i unosiła
oczy ku górze, tak, że jej kasztanowe włosy opadały jej na plecy.
Para wokół nich przysłoniła dokładnie widok Harenowi. To mu się nie
spodobało. Cokolwiek te dwie piękne kobiety robiły nago w wodzie,
nie wydawało mu się to właściwym postępowaniem. Nie zwlekając, zawsze
działający szybko i bez namysłu barbarzyńca wskoczył do basenu, roztrącając
zalegające brzeg ampułki z olejkami, po czym, rozchlapując gorące
strugi wokół siebie, zaczął zbliżać się do obu dziewczyn. Podszedł
do Shae od tyłu i delikatnie szarpnął ją za łokieć, po czym spojrzał
w dziwnie błyszczące w tej chwili oczy Darmadeen. Shae krzyknęła,
a lady cofnęła się w wodzie, wzburzając fale za sobą. Haren spojrzał
to na swoją kochankę, to znowu na czarodziejkę i wybałuszył oczy,
kiedy Shae uderzyła go leciutko w policzek, chichocząc.
Lady śmiała się - śmiała do rozpuku i wkrótce pośliznęła się w wodzie,
co sprawiło, że wywaliła się w baseniku, i, równocześnie, zachłystując
się wodą z olejkami, zaczęła śmiać się jeszcze wyraźniej i głośniej.
Shae popatrzyła mu tylko w oczy, a gdzieś tam, głęboko, czaiła się
w nich śmiertelna powaga, skryta pod uśmiechem jej miękkich ust. Barbarzyńca
nie tylko zgłupiał kompletnie, ale też zupełnie nie wiedział co robić.
Lady Darmadeen podeszła do nich obu, po czym dotknęła znowu delikatnie
brzucha spoczywającej na jego piersi Shae.
-Zbadałam wnętrze twej przyszłej żony - powiedziała głośno i zaśmiała
się. Haren nerwowo poruszał się i unikał krępującego spojrzenia na
jego zawstydzającą nagość. Lady chlusnęła wodą wokół siebie, po czym
znów się zaśmiała. -Cieszcie się i radujcie! - krzyknęła na cały głos,
aż echo odbiło się od marmurowych ścian komnaty. Chwilę potem dodała
nieco ściszonym głosem, zbliżając się powoli do obojga młodych i obejmując
ich smukłymi ramionami. -...Albowiem będziecie mieli potomka.
W ciemnej komnacie, pochylony nad kulą, ukazującą pokój Cancraala
"Kameleona" Ein'vaila, siedział zgarbiony, odziany w czarne
szaty mag. Siedział tak już długo, zaglądając w magię wizji przytaczanych
przez niezwykły, szklany przedmiot. Bardzo długo. Jego słudzy sprzątali
cały bałagan w gospodzie - nawet w dzień. Turrald musiał zamknąć jadłodajnię
i pijalnię, oraz wyprosić klientów. Całe miasto huczało o zniknięciu
lady z południa i śmierci największego łotra znanego w Krainach. A
on zamiatał - jak zwykle - cały nieporządek, choć przyznawał w duchu,
że jeszcze nigdy nie było tak źle... I jednocześnie - tak interesująco.
Miał tutaj, u siebie, sporo magicznych przedmiotów. W kątach małej
komnaty walały się różdżki - na pobliskich stołach zalegały setki
pergaminów z zapisanym na nich, runicznym pismem przesiąkniętym mocą.
Mag zasępił się. Wiedział dokąd udała się Darmadeen - zabójczyni Ein'vaila.
Cienia nie mógł na razie zlokalizować, ale mógł za to skorzystać łatwo
z jego drugiego ja - Lorda Carvaana, którego doskonale znał.
Na twarzy maga wykwitł uśmiech cichego zadowolenia. Minął już cały
dzień od feralnych wypadków w piwnicach "półżywego tura".
Jeszcze kilka godzin... gdy będzie dalej ciemno. Tuż nad ranem, gdy
będą spali - nadejdzie zemsta.
Czarodziej nie miał wątpliwości, iż to on zyska największe poważanie
w organizacji, po tym jak ukara zdrajców i ich sojuszników. Nikt wtedy
nie pójdzie za zabójcą, ponieważ udowodniona zostanie jego wina.
W oczach S'hagrlarlona wina ta była śmiertelna. A karą za taką winę
mogła być jedynie śmierć...
Część IX
"Liczne narady"
Byli tam wszyscy ci, których nie chciał widzieć na tej naradzie.
Antigon nie mógł stawić się osobiście, dlatego on był tutaj z nimi.
Zamiast Lorda podporządkowanego władzy księcia - jak zwykle - występował
on sam. Poza tym, Kuhn i reszta "pachołków Namiestnika",
jak ich zwano w mieścinie, reprezentowali stronnictwo spierające się
z każdą podjętą przez niego decyzją - oczywiście tylko w trakcie nieobecności
Lorda z Wieży Edhgara - twierdzy będącej pozostałością po dawnych
latach, kiedy to Greendale nie było tylko zasyfiałym wrzodem księstwa,
pełnym wieśniaków i biednych przyjezdnych z całego Dallos. Niestety,
Namiestnik nie zostawał często na posiedzeniach "Wielkiej Rady".
Poza wspomnianymi był jeszcze stary wester Mont służący za medyka
i mędrca dworu, oraz kapłan Białej Pani pełniący posługi nadwornego
mnicha. Nic specjalnego. Obaj uznawani za fanatyków religijnych i
magików. Ich zdanie liczyło się w głosowaniu, ale zanim do niego doszło,
wszyscy wiedzieli już, że przyjęli pieniądze za to, aby nie doprowadzić
do żadnej zmiany powziętych przez Kuhna postanowień. Samego Antigona
nie interesowały sprawy podatków i innych bzdur, jak to określał -
dlatego jego poddani ciemiężeni byli wbrew jego wiedzy haraczami wyzyskiwaczy
takich jak Kuhn. Potem winę zwalało się oczywiście na Ein'vaila, zmarłego
już pana Gildii - rzezimieszka znanego od lat w całych Krainach, oraz
jego potężną bandę łotrów, zabierającą dobytek wszystkim i każdemu
z osobna. We wszystkich raportach musiał tłumaczyć przed Namiestnikiem
postanowienia rady, a także swoje w nich stanowisko, które zwykle
było sprzeczne z postanowieniami innych lordów Greendale. Po prawdzie,
sam służył Ein'vailowi, ale już od dłuższego czasu szykował na niego
zdradę. Z drugiej strony, już od dawna też nie chciał, ażeby podstępem
parszywi członkowie szlachetnego stanu Greendale bogacili się bezprawnie
kosztem mieszkańców, a winę za coraz to wyższe podatki tłumaczyli
wzrostem długów miasta i kosztem przygotowywanych zmian w systemie
zarządzania, a także w modernizacji niektórych miejsc potrzebnych
do sprawnego funkcjonowania transportu wewnątrzmiejskiego- takich
jak stary Wschodni Most, który już od dwóch lat czekał na naprawę.
Carvaan nie lubił po prostu, kiedy inni mieli więcej od niego. Chociaż
on był tutaj najważniejszy, nikt nie liczył się z jego głosem. Mógł
zawsze odwołać radę, ale wiedział, że prędzej czy później musi wprowadzić
pewne zmiany, a tutaj zawsze decydowano o najważniejszych sprawach
tej części księstwa. Antigona od dawna nudziły takie spotkania. Wolał
wyjeżdżać na polowania i szkolić się w sztuce miecza. Czasami Carvaan
zazdrościł mu jego przywilejów, ale z drugiej strony cieszył się,
że i on ma niekiedy czas na rozrywkę. Od dawna już działał na dwa
fronty. Wiedział, że tej nocy odbędzie się jeszcze jedno spotkanie,
w którym będzie musiał uczestniczyć w innym przebraniu.
Z zamyślenia wyrwał go senny głos Wyrmana Roye'a - opiekuna greendale'ańskiej
armii. On również zawsze stał po stronie pieniędzy. Carvaan nie znał
nikogo takiego w radzie, kto byłby odporny dłużej niż dwa tygodnie
na blask złota. Roy trzymał się dzielnie i przez pewien czas był prawą
ręką Namiestnika, ale wkrótce przestały go interesować sprawy księstwa.
-Czy będziemy milczeć tak, aż do nastania świtu? - mówił piękną mową
i ziewał co chwilę. Dziwny osobnik. Carvaan spojrzał po zebranych.
Miał tutaj władzę do udzielania głosu, ale nie skarcił Wyrmana. Jak
zwykle, splótł ręce na brzuchu i milczał. Wiedział, że ten, komu najbardziej
zależy na czasie, odezwie się jak zwykle nieproszony.
-Panowie. - zaczął Kuhn.
Carvaan uśmiechnął się pod zasłoną udawanego bólu oczu.
-Sprawy przybrały dla nas... dobry obrót - starannie dobierał słowa.
Jego gra pozorów była tak dobrze znana każdemu przebywającemu tutaj,
że nawet po pijanemu ten czy ów poznałby, o co chodzi staremu Kuhnowi.
Mimo to, wszyscy słuchali go z nie udawaną uwagą. Zawsze tak robili.
Czekali cierpliwie na każde jego potknięcie, choć byli z nim przecież
skumani. Bardziej chyba bali się nieodpowiednich słów grubasa, niż
chcieli mieć korzyść z jego błędów. Chyba myśleli, że Carvaan był
głupcem. Kiedyś ktoś powiedział, że tylko szaleńcy i durnie nie doceniają
innych. Lord zgodził się z tymi słowami już dawno temu.
-Największy przestępca nie żyje już od całego dnia. - rzekł żartobliwie
Hamann. Chłopak był najmłodszym z rady i zawsze z czegoś żartował.
Carvaan nienawidził go bardziej od samego Kuhna.
Wszyscy roześmiali się nerwowo, jakby w obawie, że osławiony morderca
i łotr może jeszcze wrócić. Na szczęście lub nieszczęście, Cień-Carvaan
oglądał na własne oczy jego śmierć.
-Nie będzie na kogo zwalać win za haracze, jeśli Gildia zniknie, rzecz
jasna. - przerwał tyradę ostro. Uczynił to tak nagle jak nigdy dotąd
na spotkaniu. Każdy z rady zdawał się być tak osłupiały, że nie śmiał
poruszyć się na swym siedzeniu. -Drogie naprawy, bogate uczty na cześć
przybyszów z południa, kosztowne bale i turnieje rycerskie. - Lord
zamknął oczy, gdyż nie potrzebował widzieć twarzy zebranych, aby dokładnie
rozumieć co czują. -Wszystko to na nic, ponieważ jaśnie pani zniknęła
ze swojej komnaty.
Roześmiał się prawie rubasznie. Parskał śmiechem tak głośno i niepohamowanie,
że niektórzy popatrzyli po sobie, mając na twarzach coś więcej niż
zdziwienie.
-Lord Namiestnik szuka jej z oddziałem straży. Na pewno wkrótce ją
odnajdą. Greendale nie jest aż takie duże, aby...
Carvaan przerwał staremu westerowi skinieniem dłoni.
-Nie udzieliłem głosu - powiedział jadowicie. Starzec był tak blady,
że wydawało się, iż zaraz zemdleje.
-Głupcze. Jak śmiesz oskar...
Carvaan podniósł się i spojrzał na Roya z kłującym soplem lodu w oczach.
Był zły i wiedział, że tego nie lubili. Bali się go. Widział to wyraźnie
na twarzy każdego z nich. Może miał jeszcze trochę tej władzy, o której
stratę tak się lękał...
-Tym miastem już od dawna powinna była władać silna ręka.- zaczął.
-Nie możemy tolerować przestępców takich jak Ein'vail tylko dlatego,
że są oni nam na rękę w interesach. - Powiódł wzrokiem po twarzy każdego
z nich. -Po jego śmierci zaroi się od następców. Należy wytępić stado
psów, aż nie zostanie ani jeden, żeby rzucić się na ochłapy, które
zostały. Zamiast zezwalać na okradanie książęcego skarbca i splatanie
niecnych intryg pod ścianami tej twierdzy, rzućmy wyzwanie Gildiom
tej części Krain. - Spojrzał surowo w twarz spoconego Kuhna. -Jeśli
Namiestnik nie odnajdzie księżnej, będziemy wszyscy w poważnych problemach.
Lepiej przynieść "wężowi piaskowemu" głowy wszystkich tych,
którzy próbować mogli ją porwać, niż rozpoczynać wojnę z potężnym
królestwem południa teraz, w czasie największego kryzysu.
-Co proponujesz? - zapytał obecny na posiedzeniu herold Brandstock,
blady jak płótno głupiec, który poddawał się każdemu najmniejszemu
naciskowi ze strony zebranych, jeśli tylko przedstawili pozornie sensowne
dla niego argumenty. Nigdy nie posiadał w pełni własnego zdania, co
udatnie bawiło Carvaana.
Lord wywołał poruszenie, ale nie czekał na szmery i wściekłe próby
usilnego zmienienia niewygodnego tematu. Sapnął tylko głośno, jakby
zmęczony, przetarł dłonią oczy i usta, po czym wyszarpnął zza pasa
świstek papieru i położył go na stole przed nimi.
-Co to? - spytał Hamann i podniósł się na swoim siedzeniu, by bliżej
spojrzeć na pergamin. Wszyscy podnieśli się ze swoich miejsc i zbliżyli
do leżącej na stole kartki. Tylko Kuhn pozostał tam gdzie siedział,
nie mogąc zapewne otrząsnąć się z szoku, jakiego doznał po słowach
Lorda Carvaana. On także był słaby - bardziej niż inni nawet. Carvaan
znał każdego z nich lepiej niż samego siebie.
-Dekret - obwieścił - podpisany ręką Namiestnika.
Rzucił okiem na zamaszysty znak zgody Antigona. Wszyscy poszli za
jego spojrzeniem i pokiwali głowami.
-Czego dotyczy? - zapytał Selfegar, lord "kupiec", jeden
z najbardziej nieuczciwych i dwulicowych ludzi, jakich znał Carvaan,
poza sobą samym.
Lord spojrzał w oczy Wyrmana Roya i pokazał mu palcem podpis Antigona.
-Masz wziąć pięćdziesięciu zbrojnych i wyruszyć do "pół-żywego
tura" - powiedział.
Kuhn przygryzł wargi.
Carvaan wiedział, że był on jednym z licznych bywalców tej gospody
i lubił się podejrzanie z jej barmanem, Turraldem.
-Odszukaj z pomocą "tura" podziemną piwniczkę i drewniany
korytarz. W lewej ścianie naprzeciwko wejścia do małego pokoiku -
niedawnej siedziby Cancraala Ein'vaila, znajduje się ukryty tunel,
ciągnący się pod całym miastem. Udaj się nim w ciszy ze swoimi ludźmi.
Na końcu powinieneś znaleźć się w dawno skrywanej, tajnej siedzibie
Gildii.
Roy wypowiedział pytanie, które cisnęło się na usta każdemu z nich.
-Skąd ty o tym wiesz?
Carvaan nie mówił nic, chociaż spodziewał się tej wątpliwości.
-Trzymałem to w tajemnicy aż do posiedzenia rady. Ludzie, którzy prowadzili
śledztwo, byli przekupieni. Na usługach Gidlii.
Wszyscy osłupieli, jakby nie zrozumiawszy jego słów.
-Zostali aresztowani godzinę temu. Sam dokonałem przesłuchania.
Po prawdzie, wcale nie musiał tego robić, aby znać siedzibę sług "Kameleona",
ale tego nie zamierzał im powiedzieć. Ktoś zamierzał sprzątnąć cały
bałagan przed Namiestnikiem, ale Carvaan działał na dwa fronty.
-Nasi ludzie na usługach... - nie dokończył Roy, ponieważ "Lord
fircyk" znowu mu przerwał.
-Jeśli nie sprawuje się porządku w mieście, należy liczyć na efekty
tego. Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, kto jeszcze pracuje dla największych
łotrów tego księstwa.
Kuhn zbladł jak płótno, kiedy Carvaan spojrzał na niego.
Od tak dawna blokował on zarządzenia rady, bo dostawał łapówki od
samego pana Gildii. Cień widywał się z nim często, gdy ten przebywał
u Ein'vaila, chociaż gruby lord nie mógł go rozpoznać i skojarzyć
z tym, którego twarzy nie widzieli nawet bogowie, gdy zakładał na
siebie mroczny płaszcz. Teraz nie było mu już na rękę pilnowanie interesów
swoich współpracowników, a tym samym interesów Kuhna. Miał inne ambicje
i plany, a możliwości otwierały się przed nim jak baldachim niezliczonych
kłamstw - tak licznych jak gwiazdy na nieboskłonie. Był on już od
dawna na usługach wszystkich sił tego świata. Ein'vail chciał go mieć
w radzie ze względu na to, że Carvaan wyjawiał mu wszystkie plany
Namiestnika, a poza tym pilnował Kuhna na zebraniach, chociaż ten
o tym nie wiedział. Namiestnik zaś ufał mu bezgranicznie, ponieważ
już dawno temu zaskarbił sobie jego wdzięczność, wywalczając mu u
księcia łaski potrzebne do objęcia przezeń władzy nad Greendale. Był
królem tej całej intrygi, od kiedy pojawiła się w niej jeszcze jedna
osoba. Lady z południa okazała się wielce utalentowana i pomocna,
a on miał plany z nią związane. Chyba już zaskarbił sobie i jej przyjaźń.
-Roy, Hamann. - powiedział rozkazującym tonem. -Z polecenia i zwierzchnictwa
Namiestnika nakazuję wam aresztować tego psa, który swym kłamliwym
ozorem już dawno odprowadził nas od zdrowego rozsądku. Udowodnione
mu zostaną winy, za które należy się jedynie kara śmierci.
-Współpracował z Gildią? - spytał z niedowierzaniem wester Mont i
potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Carvaan był cokolwiek zmęczony całym tym przedstawieniem.
Kuhn próbował się miotać na siedzeniu, ale silny Roy splótł już ręce
na jego szyi i usztywnił chwyt. Tym razem nie był już tak zaspany
jak na początku spotkania.
Lord w kolorowych szatach - fircyk i głowa rady, uwielbiany przez
tłumy, różniący się od tych "pachołków" wszystkim, co odróżniało
pana od chłopa, machnął szarmancko płaszczem obszywanym srebrną nicią,
i zaczął zbierać się do wyjścia. Wszyscy chcieli coś krzyknąć za nim,
zatrzymać go i zadawać pytania, lecz on jak zwykle przerwał im, zgodnie
z założeniem, jakie powziął już na początku tego spotkania.
-Ogłosisz jutro postanowienie rady, heroldzie. Uważam nasze rozmowy
za zakończone. Podatkami i innymi mniej ważnymi sprawami zajmie się
Selfegar. Nie potrzebuje już naszej pomocy.
Lord uśmiechnął się pod nosem.
-Proponuję je obniżyć o co najmniej połowę. Heroldzie - kiedy będziesz
ogłaszał postanowienie lorda Selfegara, nie zapomnij wspomnieć o moim
dobrym słowie we wstawiennictwie za ciemiężonym ludem.
Trzasnął drzwiami za sobą i odszedł w mrok korytarza rozświetlonego
nikłym blaskiem pełgających smętnie na ścianach pochodni. W sali nadal
panowało poruszenie, szczególnie po tym jak wyszedł, ale nie wątpił
w powodzenie swojej misji, którą zlecił po raz pierwszy sam sobie.
Jego cień poruszał się przed nim i za nim, a on spieszył na następne
spotkanie, które przyniesie mu jeszcze większe korzyści niż to.
*
Droga przed nimi skręcała w prawo, w gęstwinę drzew niosących woń
skąpanych deszczem liści. Padało w dzień i przez całą noc.
Czas zbliżał się już nieubłaganie do świtu, chociaż trudno było uwierzyć,
że dzień jeszcze nie nadszedł. Wszystko szło tak wolno - długo rozgrywały
się przed ich oczyma wydarzenia, które nastąpiły zaraz po przebudzeniu.
Mieli w umysłach pamięć o chwili, która obwieściła im wielką radość,
z jakiej mieli korzystać.
Lady Darmadeen władała magią zdolną zabierać ich w jej prywatne, dziwne,
jej tylko znane, egzotyczne miejsca. Oboje - Haren i Shae byli posłuszni
nakazowi Carvaana, by nie oddalać się od niej ani na krok.
Jej brat zjawił się potem u nich, kiedy dowiedzieli się już, że mają
dziecko. Będą długo na nie oczekiwać, ale magia, która opowiedziała
im o tym szczęśliwym darze bogów, wykazała im też, że czekanie się
opłaci. To miał być chłopiec. Haren będzie bardzo dumny z niego i
nauczy go sztuki swego ludu najlepiej jak może. Cień opowiedział o
wszystkich sprawach jakie musiał załatwić. Sprawiał wrażenie bardzo
zabieganego, zajętego pytaniami, które nurtowały każdego w tej mieścinie,
jaką opuścili po kryjomu, zasadniczo dzięki magii Lady Darmadeen.
Shae zastanawiała się, dlaczego lady właściwie uciekała przed całym
światem, wprawiając w zakłopotanie Namiestnika, wszystkie swoje sługi
i całe miasto podległe księciu Dallos, a być może nawet i samego księcia,
który czekał na nią ze swoim przywitaniem we własnej lordowskiej siedzibie,
na północy, w Redwinter. Jakie by nie były cele księżnej, córy Paszy
Paaksha z odległej i pustynnej Dadalii, nie chciała im na razie ich
ujawnić. Prawdopodobnie, poza szukającym ich już od rana Namiestnikiem
i jego ludźmi, czyhało na nich jakieś straszliwe niebezpieczeństwo,
przed którym musieli się schronić, uciekając najdalej jak mogli.
Nad ranem dotarli do starej warowni Caerethine, w której nie rezydowały
już od lat żadne siły, ze względu na czasy pokoju obwieszczone na
całej północy przez pana Dallos. Zbudowana jeszcze za panowania legendarnego
Edhgara, lśniła białym kamieniem pośród mgieł i rozbłysków poranka.
Zatrzymali się tam, lecz nie zaznali spoczynku w murach starej strażnicy.
Rozłożyli obóz na zewnątrz, u stóp muru okalającego dziedziniec zniszczonej
przez czas, wznoszącej się na wzgórzu, w środku rozrzedzonego tutaj
lasu, zapewne bardzo trudnej do zdobycia, imponującej twierdzy.
-Musimy przeczekać czas niepokoju, kiedy będą chcieli zemścić się
na nas i zyskać sobie przychylność reszty Gildii.
Lady mówiła o łotrzykach pod komendą Ein'vaila. Wyglądało na to, że
orientowała się w intrygach Greendale, i to ze szczegółami. Sam Haren
niewiele rozumiałby z tego co robią teraz, gdyby nie tłumaczyła im
pewnych spraw po drodze. Przewidywała dziejące się wydarzenia i rozumowała
nie gorzej od brata Shae, który był razem z Shagrashin- bo tak brzmiało
prawdziwe imię pozorowanej ladacznicy, wplątany w te intrygi już od
dawna. Shae wiedziała, że jego doświadczenie dawało mu pozycję, a
więc liczyła też, że ostatecznie wyjdzie z całego zamieszania obronną
ręką. Miała nadzieję, że nie pozwoli się złożyć w ofierze sługusom
Ein'vaila, za sprzeniewierzenie "Kameleonowi".
Nadal nie mogła uwierzyć, że potężny lord Gildii nie żyje, ale taka
była prawda. Widziała tę prawdę na własne oczy, a zimna satysfakcja
jaką wtedy czuła, gdy umierał, była większa i bardziej podniecająca
niż wszystko, czego kiedykolwiek w życiu doznała.
Chwile, jakie ostatnio się wydarzyły, napawały ją nadzieją na dobry
obrót spraw, jednak jej miłość do Harena nie pozwalała jej spać spokojnie,
ponieważ zamartwiała się o przyszłość swoją i barbarzyńcy z rodu Hengardów.
Z jakiegoś powodu, gdy patrzyła w jego dumne oblicze, czuła niepohamowany
żal straty, którego nie rozumiała. I choć na razie, gdy siedzieli
na trawie, otoczeni lasem, za plecami mając imponującą, białą strażnicę,
nie mogła go jeszcze pojąć, wiedziała, że wkrótce zrozumie...
-Musimy uradzić, co dalej. - wyrwał ją z zamyślenia głos Harena.
Barbarzyńca myślał o sprawach bieżących. Wciąż martwił się o starego
Grelda i to, że uznano go w mieście za przestępcę, z powodu porwania
pijaczyny. Wciąż miał na sobie brzemię trosk, narzucone przez jego
odpowiedzialność za zabójstwo rzezimieszków w zaułku. Shae także czuła
z tego powodu ból, ponieważ wszystko było częścią planu, w którym
brała udział, a z którego wzięła się cała ta osobista tragedia jej
kochanka. Nie miała jednak czasu na użalanie się, ponieważ sprawy
te wciąż miały miejsce.
-Liczne rady odbywały się niedawno. - powiedziała nieobecnym głosem
lady. Jej oczy były równie odległe jak słowa, którymi mówiła.
-Co jest? - spytał wojownik i podniósł się do pozycji stojącej. -Co
się dzieje?
-Czy coś się wydarzyło? - spytała Shae, wiedząc, że czarodziejka skorzystała
z czaru widzenia, aby przyjrzeć się temu, co było dla nich ważne.
-On... - odparła czarodziejka. -On działa na dwa fronty. - Uśmiechnęła
się do siebie, po czym rzekła z zadowoleniem. -Radzi sobie.
Shae spojrzała na Harena, a on pokiwał głową. Wiedział dokładnie o
kogo chodzi i choć nie pałał miłością do tego człowieka, czuł do niego
respekt, który nie pozwolił mu na razie mieć przy niej wątpliwości
co do postępowania Cienia.
Darmadeen patrzyła dalej w odległe zakątki świata, a oni czekali.
Wkrótce Haren usiadł ponownie i zamilkli, wsłuchani razem w kojący
świergot porannych ptaków zbudzonych o świcie. Było ciepło już teraz.
Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień.
*
Czarnoksiężnik zaklął. Poczuł wokół siebie magię rozchodzącą się w
powietrzu. Czuł ją pomiędzy drzewami, kamieniami, pobliskimi zaroślami,
wszystkim... Czuł też na sobie wytężone spojrzenie. Ktoś musiał korzystać
z czaru "widzenia", nie wątpił w to. Na górze rozległ się
ostrzegawczy krzyk spłoszonego ptaka.
-Niedobrze - pomyślał S'hagrlarlon. Musiał działać szybko, bo inaczej
zostanie wykryty. Zemsta za jego pana czekała. Pamiętał ilu ludzi
pragnęło dla siebie śmierci lady Darmadeen. Jednym krótkim zaklęciem
miał wypełnić wszystkie kontrakty i zagarnąć całą nagrodę samemu,
pod warunkiem, że wykona zadanie ze znamienną sobie gracją mistrza.
Na razie miał pewne trudności, lecz był pewien, że je pokona.
Ścisnął w ręce kamień "antywidzenia", który pozwalał mu
poruszać się swobodnie, nie wykrytym na jakimkolwiek przeszukiwanym
magią obszarze.
-Nie pokona zaklęciem artefaktu - pomyślał i uśmiechnął się. Idąc
w górę pagórka nie wiedział, że ktoś podążał za nim, i nie miał co
do jego osoby zbyt przyjaznych zamiarów.
*
-Gdzie przebywa teraz mag? - zapytał w wejściu do kamiennej, słabo
oświetlonej sali, w której zebrali się jego bracia.
Wszyscy co do jednego - pomyślał i mimo woli uśmiechnął się, niby
do nich, ale bardziej do własnych myśli.
Podejrzliwi wobec wszystkiego, nie kwapili się z odpowiedzią.
-Po co tu jesteś? - zapytał Szept.
Reszta pokiwała głowami. W ich ciemnych, schowanych pod kapturami
i zamglonych oczach malowało się pytanie.
-Ja? - zagadał niewinnie, chociaż dziwnie to zabrzmiało. -Czy nie
wolno mi przychodzić na spotkania z moimi braćmi z Gildii?
-Jesteś zdrajcą. - syknął Szelest i wskazał na niego długim palcem.
-Miałeś zamordować lady z południa, a tymczasem dokonałeś wraz z nią
mordu na Mistrzu.
Spodziewał się, że wiedzieli. Mag obserwował wszystko w swojej szklanej
kuli - nic nie mogło umknąć jego spojrzeniu. A jednak, skoro go nie
było...
-Nad czym radzicie? - zapytał z posępnym spokojem i wiedział, że zbił
z tropu każdego z nich.
-Nie dopuszczamy cię już do tajemnic Gildii. Jesteś zdrajcą.
Wszyscy trzymali pod płaszczami swoje sztylety w dłoniach, a jednak
jakby wahali się przed użyciem broni. Był najlepszy z nich. Ein'vail
wielokrotnie podkreślał to w ich obecności. Zanim zginął.
-Kameleon powinien spodziewać się zdrady. Był głupcem, który grał
w niepotrzebne gierki. Otworzyłem drogę dla każdego z was.
Spojrzeli po sobie zdziwieni, po czym przypatrzyli się mu uważnie.
-Czemu nie miałbyś nas wydać przed Namiestnikiem? - rzucił jeden z
nich, a reszta zaszemrała.
-A czemu miałbym, bracia? - rozłożył ręce, ale nie udawał głupka.
Grał w inną grę, której nie potrafił odgadnąć żaden z nich. Był najlepszy.
Sam dobrze o tym wiedział. -Usunięcie Ein'vaila było potrzebne, aby
Gildia się rozwinęła. -Spojrzał po zebranych długo i przeciągle, po
czym kontynuował. -Uznałem, że za nieudany atak na jeźdźców przed
ukrytą bramą należy mu się kara. Już i tak zbyt wiele naszych ludzi
zmarnował na swoje bezsensowne intrygi, nawet tuż przed śmiercią.
Kiedy przypomniał im o tym wydarzeniu - zgonie ich największego autorytetu
i jedynego pana, wiedział, że popełnił duży błąd. Zaraz jednak zaczął
odwracać swoje słowa, nim ktokolwiek z nich rzucił jakąkolwiek natrętną
wątpliwość, która mogłaby mu przeszkodzić w zyskaniu na czasie. -Zajmował
się barbarzyńcą, pragnąc zyskać dla siebie jego usługi. Po co, skoro
do zabicia Darmadeen mógł posłać któregoś z was - największych morderców
znanych ziem? - Połechtawszy ich dumę był spokojny o dalszy przebieg
rozmowy. Mimo to, Szpara nie dał mu dojść do dalszych słów.
-Lord miał plany z nim związane. Jak możesz znać je wszystkie? Kim
jesteś, aby nam pochlebiać, zdrajco?
Cień wiedział, że został zmuszony do kontrataku, ale to nie miało
już znaczenia.
-Kto pójdzie za mną dla uchronienia przyszłości Gildii, uratuje się.
Kto zostanie, zginie.
Kilku z nich zrozumiało groźbę i podniosło się. Inni pospieszyli do
niego i wyciągnęli broń. Jednak on sam nie spodziewał się, że wydobędą
ją spod płaszczy, nie przeciwko niemu, ale dla niego.
-Ein'vail zawsze był tchórzem, który zasłaniał się słabszymi od siebie.
- powiedział jeden. Szepty poparcia rozeszły się po sali, a ci najważniejsi,
którzy nienawidzili go za to, że był lepszy, zaniemówili.
Do pokoju wpadł zwiadowca, niosąc na końcu języka niepokojące wieści.
-Zbrojni! Od Namiestnika! Znaleźli korytarz! Ktoś rozwalił przejście
i wskazał im drogę! Zbyt wielu! - wykrzykiwał zdania jedno za drugim,
jakby jednym haustem.
-Za mną! - ryknął Cień i chciał poprowadzić tych, co stali u jego
boku, do ostatniej drogi ucieczki, jaką znał.
-Zdrajca! - krzyczeli Szpara, Szelest, Szept, Dym, Moneta i inni,
a te łotrzyki, które nie poddały się mu, były już gotowe do ataku
na ich rozkaz.
-Jeśli macie choć trochę rozumu, zachowajcie siły na potężniejszego
wroga - powiedział Carvaan zwany Cieniem, po czym chwycił między palce
czerwony kamień teleportacyjny od lady Darmadeen i zniknął w rozbłysku
magicznej energii, zabierając ze sobą tych, którzy sprzeniewierzyli
się staremu porządkowi i stanęli obok niego. Reszta została na pokonanie
przez własną upartą zuchwałość i miała być już wkrótce zaprowadzona
ku rychłej zgubie. Cień zdążył pożałować tylko, że nie było z nimi
czarnoksiężnika, i zastanawiał się, gdzie ten w owym czasie mógł przebywać...
Część X
"Ostrza i krew"
Spotkanie w starej piwnicy gospody "Pod Pieczonym Krabem" nie trwało
długo. Wszyscy "łowcy głów" zebrali się na naradzie powołanej przez
Cienia, a uzyskawszy odeń odpowiednie polecenia, rozeszli się posłusznie
do ich wykonywania. Właściwie, wszystkie rzezimieszki, łotrzykowie,
złodzieje i zabójcy mieli jedno wyraźne polecenie, jakim obarczył
ich nowy zarządca Gildii. Mieli ukryć się i przycichnąć na jakiś czas.
I to właśnie czynili. Namiestnik nie miał żadnych szans ich odnaleźć,
zresztą Cień wątpił, by udało mu się choćby rozpocząć poszukiwania
bez jego aprobaty lub rady, aby tak uczynić - w końcu zasadnicza część
Gildii została ścięta lub zabita w boju przez żołnierzy Wyrmana Roye'a,
w jej własnej siedzibie. Antigon miał teraz na głowie ważniejsze problemy,
jak choćby prowadzenie poszukiwań zbiegłej lady Darmadeen, i nie było
sensu zawracać mu głowy tak błahymi sprawami jak najniebezpieczniejsza
Gildia zabójców w całych znanych ziemiach północy. Teraz zgromadzenie
było w jego mocy, najsilniejsi głupcy odpadli w rozgrywce, a ci mądrzejsi
mieli na tyle rozumu, aby z nim nie zadzierać - dlatego przyłączyli
się do Cienia, zamiast ginąć od jego zdrady. Pozostał jeszcze tylko
jeden problem. Czarnoksiężnik, którego Lord Carvaan szukał cały ranek
w mieście, pod tym czy innym przebraniem, ale nie znalazł...
*
W zakrytych mgłą cienia oczach zabójcy łotrzyk wyczytał rychło własną
śmierć. Kiedy morderca wbijał mu sztylet w skroń, a drugim, węższym,
podcinał gardło, wykrztusić zdążył jeszcze tylko jedno pytanie:
-D-dlaczeg-go...
-Bo widziałeś zbyt dużo.
-C-co? - zdołał zapytać ponownie.
Struga krwi popłynęła łotrzykowi po szyi.
-Zginą wszyscy, którzy nie przedstawiają dla nas wartości. Odszedł
stary porządek. Powitaj nowego pana.
Rzeczywiście... zginął zgodnie z obietnicą, jak przystoi nic nie znaczącej
gnidzie. Zmarł w konwulsjach, z krzykiem na ustach i z krwią na języku.
Morderca uśmiechnął się do własnych myśli. Wyglądało na to, że nowym
panem tego durnia, któremu się zdawało, iż uchronić się zdoła przed
zabójczym tchnieniem sztyletu Cienia, będzie teraz jedynie śmierć.
*
Greld Brannwald siedział spokojnie, zamknięty w piwniczce ze szczelnie
zaryglowanymi drzwiami. W pokoiku śmierdziało stęchlizną i odchodami
szczurów. Mimo to, pijaczyna przyzwyczaił się już do życia bez specjalnych
luksusów. W takich spelunach spędzał zazwyczaj swoje dnie, popijając
wszelakiego typu trunki i wydalając na swoje posłanie - o ile miał
takowe - wszystko to, co już nie mogło zmieścić się w jego pojemnym
żołądku.
Nie jadł od co najmniej doby, a jednak Greld Brannwald był pewien,
że przebywa tutaj znacznie dłużej.
-To wszystko przez tego skurwysyna... tego mięśniaka, co to mu się
zdaje, że może mnie bezkarnie porywać... kie-....
Tyradę ochrypłego narzekania przerwało mu pukanie do drzwi. Delikatne,
ciche, spokojne.
Grelda przeszył dreszcz strachu. Zawsze, kiedy zjawiał się tutaj ten
dziwny człowiek, pijaczyna o mało co nie lał w portki. Mimo to, Greld
właśnie od niego dostawał jedzenie, dlatego w pewnym sensie żul cieszył
się, że zabójca z Gildii wreszcie przyszedł do niego.
Cień wszedł do środka i zamknął za sobą cicho drzwi. Tym razem w dłoni
trzymał coś innego niż zwykle, coś, co nie było ani ochłapem gotowanego
mięsiwa, ani miską kartofli z ognia, ani czymkolwiek innym, co mogłoby
być jedzeniem dla Grelda, albo łykiem wina czy piwa, lub chociażby
wody ze studni. Tym razem był to wąski, zaostrzony sztylet - Brannwald
widział już dziesiątki takich w łapach wszelakich łotrów, w towarzystwie
których się obracał, ale ten wydawał mu się jakiś groźniejszy, jakby
przyszykowany specjalnie dla niego. Poza tym, sztylet był wyjątkowo
piękny, z wysadzaną srebrem, inkrustowaną rękojeścią.
Zabójca podszedł bliżej, a Greld beknął smrodliwie, po czym oddalił
się bardziej w stronę ściany za jego plecami, gdy tamten wciąż podchodził.
-Dzisiaj bez kaszanki? - zażartował stary pijaczyna, a jego głos uniósł
się ochryple w ciasnych ścianach pokoiku, zatrzymując w miejscu mordercę.
-Spokojnie. Tym razem najesz się do syta.
Cień miał ten sam, szepczący, przyprawiający o dreszcze, zabójczy
głos, co zwykle.
Greld zaśmiał się głupio i sztucznie, po czym wskazał na broń, którą
cienista sylwetka wciąż trzymała w prawej dłoni.
-Po co ci to?
-Żeby odkroić dla ciebie co smaczniejsze kąski. - odparł zagadkowo
zabójca i zbliżył się.
-Nie rozumiem. - Greld Brannwald zakaszlał i padł na kolana. -Przecież...
prze-przecież... - głos załamał mu się, a zamiast niego pojawił się
ochrypły kaszel połączony ze szlochaniem. -Och, proszę, nie zabijaj
mnie! Powiem wszystko, wszystko, co tylko chcesz wiedzieć!
Cień zaśmiał się tak, że Brannwald mimowolnie nasikał sobie w nogawkę.
-A co ty możesz wiedzieć...
-Widziałem zabójstwo koło "Namaszczonej Kurwy"!
-"Dziewicy" - poprawił Cień.
-Pierdolić ją! - zawołał Brannwald, po czym dodał. -Z chęcią bym z
nią to zrobił, ale...
-Zamilcz. - Zabójcy znudził się już ostry dowcip pijaczyny i jego
bezgraniczna głupota.
-Ale... ale ja dużo wiem. Widziałem jak on zabił tych łotrów. Powiem
komu chcesz. Wiem, że chcecie go dorwać! Pomogę!
-Przykro mi. Zmieniły się niestety nasze cele. Barbarzyńca jest teraz
po naszej stronie, zaś ty z kolei, jesteś dla nas wrogiem.
Brannwaldowi zabrakło słów i tchu w płucach. Wykrztusić zdołał tylko
własną ślinę, która popłynęła mu po podbródku i osiadła na drgającej
grdyce.
Cień podszedł do przodu i schwycił starucha za sterczące w nieładzie
włosy. Tamten jęczał, ale był pewnie zbyt odrętwiały z przerażenia,
aby płakać. Z jego oczu nie płynęły łzy. Tylko ślina wydobywała się
na zewnątrz jego spierzchłych, łykających zbyt wiele trunków ust.
Kiedy Cień skończył robotę, zaniósł ciało Grelda do paleniska w innym
pomieszczeniu, i tam nim rozniecił w ogniu jego zwłoki. Wiedział,
że ktoś inny powinien się tym zajmować, ale nie mógł zaprzeczyć też,
że czuł osobistą satysfakcję z wykonywanej pracy.
-Teraz tylko Shae i ja wiemy o twoim postępku, osiłku. Ciekawe, jak
ci się spodoba mój prezent...
Greld Brannwald miał charakterystyczne, małe i obrzydliwie tłuste
uszka. Cień zabrał jedno jako prezent dla Harena Hengarda. Zapewne
bardzo ucieszy się on z tego szczodrego podarku. Cień miał nadzieję,
że w istocie, ucieszy się setnie...
*
Czarnoksiężnik był już na szczycie pagórka, skąd rozciągał się niesamowity
widok na pobliską wieżycę, oraz na teren wokoło niej. Rosły tutaj
drzewa należące do sporego, porastającego wzgórze głównie na skrajach
zejścia stoków wzniesienia, zieleniącego się w słońcu lasu. Na samym
środku pagóra nie było jednak drzew. Stały tam za to mury potężnej
warowni Caerethine, które prezentowały się nad wyraz okazale na tle
naturalnego piękna nieokiełznanej natury, w pełnym świetle ciepłego
poranka. Stare mury były jednak w wielu miejscach popękane i podziurawione,
a kamienie składające się na fortyfikacje twierdzy, obrośnięte były
kępkami mchu i grzybem.
Długo trwający wpływ deszczu i słońca, na zmianę budował obecny wygląd
podupadłej twierdzy podległej ongi wielkiemu władcy Edgharowi, a nieużywanej
już od zamierzchłego czasu. S'hagrl'arlon miał jednak niewiele czasu
i znacznie poważniejsze zmartwienia na głowie niż te natury architektonicznej,
historycznej, archeologicznej, czy jakiejkolwiek innej, która byłaby
związana z nic nie znaczącą ruiną, jaką była Caerethine. Dlatego też
szybko powrócił do zasadniczego celu, w którym zjawił się na szczycie
tego pagórka, o tej właśnie porze, w ten słoneczny, piękny, upalny
dzień. Powrócił do wykonywania zabójstwa, które przynieść miało mu
coś więcej niźli zwykłe bogactwo, szczęście i sławę... S'hagrl'arlon
miał na celu pozbawienie życia lub porwanie córki Paszy Paaksha z
Dadalii, a jego natura nakazywała mu docierać do celów jakie sobie
wyznaczył szybką i bezbolesną drogą.
*
Na przeciwległym krańcu szczytu wzgórza przycupnęła grupka wędrowców.
Właściwie było ich troje. Zbiegła z Greendale, poszukiwana przez samego
Namiestnika, wielka księżna południa, lady Darmadeen, siedziała z
rozłożonymi szeroko nogami, na posłaniu ze swej prostej podróżnej
sukni, w jaką była przyodziana. Dalej obok niej spoczywała na porosłej
w tym miejscu gęstej trawie, była ladacznica spod "Namaszczonej Dziewicy",
nieoficjalna członkini Gildii, rzekoma siostra wielkiego Cienia, zdrajcy,
który popełnił mord na Cancraalu Ein'vailu - znana jako Shae. Jej
prawdziwe imię brzmiało podobno Shagrashin, i było podobne do tego,
jakie nosił sam czarnoksiężnik. Przytulona była owa piękna dziewczyna
do wielkiego, umięśnionego, złotowłosego osiłka imieniem Haren, a
nazwisku rodowym Hengard, który znany był w mieście między innymi
z faktu porwania Grelda Brannwalda - nic nie znaczącej pijaczyny -
z rynku Greendale, w trakcie trwającego wtenczas przemówienia herolda
Brandstocka, i z podejrzenia go o zabicie tegoż właśnie żula później,
w jakimś lesie na wschodzie, za murami mieściny. Poza tym, Haren dopuścił
się jeszcze innych przestępstw, między innymi, jak pozostali - a właściwie
pozostałe - siedzące tutaj kobiety, uczestniczył w zabójstwie samego
pana Gildii - "Kameleona" Ein'vaila, co, być może w obliczu prawa
Greendale liczyło się nagrodzie pieniężnej i tytułom, ale dla Czarnoksiężnika
było godne kary śmierci, jaką sam zamierzał wymierzyć wkrótce wszystkim
tym, których miał na widoku, gdy wystawiał głowę zza kamienia, przypatrując
się rozgrywającej przed nim sytuacji. Brakowało tylko Cienia, ale
tego akurat wielki S'hagrl'arlon nie chciał spotkać teraz, w tym miejscu
i czasie.
Dzięki kryształowi antywidzenia nie został odkryty przez zaklęcia
potężnego czarodzieja, który wysyłał gdzieś tutaj swój umysłowy zwiad,
za pomocą jakiejś potężnej magii, którą władał. Po chwili zastanowienia
czarnoksiężnik doszedł do wniosku, że władającą zaklęciami odkrycia
i widzenia musiała być sama lady Darmadeen, którą znał najmniej z
całej grupki, choć jej sława była powszechna we wszelkich cywilizowanych
Krainach, do jakich sięgał myślą.
A więc wielka księżna włada czarami...
Po prawdzie, nie dziwiło go to aż tak bardzo, gdy się głębiej nad
tym zastanowił. Pochodziła ona przecież bowiem z ludu tajemniczego
i pradawnego, który na pewno znał tajemne sztuki, przekazywane podobno
w Dadalii przez całe pokolenia...
Ukryty za kamieniem - odłamkiem muru zewnętrznego twierdzy, porośniętym
mchem, potężny czarnoksiężnik zastanawiał się, czy Darmadeen stawi
mu godnie czoła w nadchodzącej potyczce, i czy pokona go tak łatwo,
jak jej słudzy i ona sama uczynili to z oddziałem zabójców wysłanym
przez "Kameleona" w celu pozbawienia życia tej, jakże pięknej księżniczki
z egzotycznych krain. Tym razem, choć dopuszczał możliwość własnej
porażki, wielki S'hagrl'arlon był prawie pewien zwycięstwa.
*
Jadiyi podążał tuż za niezgrabnie ruszającym się w obszernych szatach
czarnoksiężnikiem przez całą wysokość i szerokość wzgórza, jaką tamten
przemierzał. Śledził go od początku wzniesienia pagóra aż do murów
warowni na jego szczycie. Czekał przyczajony, gdy tamten przyglądał
się wieżycy i szedł od północy, zataczając krąg, aby z zachodniej
strony podejść przebywających w cieniu drzew przyjaciół jego pani
i ją samą. Skryty w półmroku poruszanych lekkim wietrzykiem drzewek
liściastych, idący z gracją po trawie i po kamieniach, stąpający niezauważenie
po nierównościach terenu, zmieniający położenie ciała, pozycję w marszu,
oraz kierunek poruszania się, nie tylko zacierał wszelkie ślady za
sobą, ale też śledził z powodzeniem maga idącego przed nim, od kiedy
tylko ten przybył pod Wzgórze Wieży w celach jeno jemu samemu znanych,
aż do teraz, gdy spoczywał za kamieniem, zakryty swoimi czarnymi szatami,
obserwujący lady Darmadeen i jej przyjaciół i nieświadomy, że cień
za nim podążający jest zwiastunem jego rychłej śmierci lub niewolniczego
życia...
*
Lady zrozumiała, że skoro jej subtelny kontakt umysłowy ze śledzącym
ich czarnoksiężnikiem został zerwany, Jadiyi musiał dobrze wykonać
swoje zadanie. W miejscu, gdzie mag został pchnięty sharakh między
żebrami, do lotu zerwały się ptaki przysiadłe na pobliskich drzewach,
ale nic poza tym nie zdradziło śpiącej Shae i zamyślonemu Harenowi,
że za ich plecami rozegrała się właśnie część tej intrygi, o której
powinni byli wiedzieć... Intrygi czyhającej na ich życie - uratowane
tylko dzięki jej zaradności i sprawności fizycznej należących do niej,
wiernych sług z Dadalii.
*
Wielki S'hagrl'arlon umarł młodo, szybciej niż się spodziewał, że
umrze - bezgłośnie, z ostrym pustynnym sharakh między żebrami i ze
sztyletem w krtani, który zdusił jego krzyki, kiedy opuszczały go
witalne siły wraz z upływającą krwią i zaklęciem, mającym na celu
zniszczyć bezpowrotnie wrogów Gildii i zdrajców, jakich mag zobowiązał
się unicestwić. Kiedy prysnął czar i życie czarnego maga odeszło z
jego ciała, z pobliskiego drzewa zerwało się ptactwo przyziemne, ale
Jadiyi nie zwracał już uwagi na nic. Wyczyścił broń o gęste szaty
czarnoksiężnika, zabrał jego ciało na ramię i w kompletnej ciszy zniósł
go na północną część wzgórza, po czym zszedł niebezpieczną ścieżyną
na dół i podążył w stronę obozu jego braci, sług Paszy Paaksha, rozłożonym
na południowym krańcu greendale'iańskiej doliny, za dalekimi zielonymi
pagórkami.
*
Haren Hengard był człowiekiem spełnionym w chwili, kiedy dowiedział
się, że jego następcą będzie syn, zrodzony z prawej kobiety dziewicy.
Być może to było cokolwiek dziwne na pierwszy rzut oka, ale Shae,
pozorowana ladacznica, tknięta została przez mężczyznę dopiero wtedy,
gdy poznała samego barbarzyńcę... Tak mówiła Darmadeen, potwierdzając
słowa jego kochanki, a wielki wojownik wierzył bezgranicznie potężnej
Pani z Piaskowego Domu i swojej wybrance. Haren miał więc dostać od
bogów syna z prawego łoża kobiety z południa.
Z początku chciał nazwać go imieniem ojca, głowy rodu Hengard, którego
prawowitym następcą był on sam, lecz potem pomyślał, że Shae również
powinna mieć na wpływ na miano ich pierwszego dziecka. Na razie nie
spieszyło mu się zresztą z nadawaniem imion. Musiał opiekować się
swoją kobietą i obiecał sobie i jej, że gdy to wszystko się już skończy,
znajdą dla siebie jakiś wspólny cichy kąt, gdzieś na odludziu, z dala
od intryg i szumu wielkich miast, i tam w spokoju przeczekają dni
pozostałe do czasu porodu. Haren zamierzał potem zabrać kochankę i
dziecko ku dalekiej północy, skąd przybył, gdzie mogłaby ona dostąpić
godności bycia jego prawowitą małżonką, podług zwyczaju barbarzyńców
z owianych śniegiem równin i skalistych dolin gór. Ale to były jedynie
jego marzenia... Haren wiedział, że do nich miał na razie jeszcze
bardzo daleko.
Kiedy spojrzał na rozświetlone słońcem blade lico Shae, zdał sobie
sprawę, że kocha tę kobietę bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek innego
na świecie. Złożywszy na jej policzku twardy pocałunek, przyobiecał
po raz kolejny, że będzie jej strzegł całym swoim życiem, po czym
rozejrzał się spokojnie wokoło i, spostrzegłszy, że wielka lady z
południa nadal poświęcona jest medytacji, wrócił do rozmyślania o
przyszłości swojej i swojego rodu, którego gałąź już zdążył założyć,
nadając Shagrashin owoc własnego nasienia, jako błogosławieństwo człowieka
z północy dla południowej kobiety.
Haren pamiętał też, aby podziękować niezwykłej księżniczce za pomoc,
jaką im obojgu okazała, kiedy tylko nadejdzie taka okazja.
*
-Harenie Hengard...
Odwrócił głowę na ten głos, wyrwany z rozmyślań o swej miłości do
Shae i postanowień powrotu do domu, po zakończeniu wszystkich tych
spraw, jakie zostawił za sobą, przebywając w mieścinie Greendale i
miotając się jak schwytana mucha, w sieci intryg rozwieszonych przez
najohydniejsze pająki tego świata.
Mówiła do niego sama księżna z Krainy Piasków, Dadalii, a on odpowiedział
pokłonem na jej słowa.
-Czego żądasz ode mnie, o pani? Czy pragniesz, abym coś dla ciebie
uczynił w tej chwili? - skłonił się po raz kolejny uniżenie i podniósł
wzrok nieśmiało.
-Nie tym razem, Harenie.
Mówiła łagodnym, cudownie czystym głosem. Haren siedział zasłuchany,
jak przemawia do niego w łamanym akcencie wspólnej mowy, znanym obojgu
- jej słowa przypominały mu świergot nieśmiałego skowronka przycupniętego
na gałązce drzewka owocowego, i nucącego kojącą pieśń.
-Opuścić was musiała będę już teraz, ponieważ Namiestnik wkrótce gotów
jest rozesłać poselstwo do mojego ojca na południu, że zginęłam mu
bezpowrotnie, zaś ja nie pragnę denerwować niepotrzebnie mego rodziciela.
- roześmiała się uroczo, po czym dotknęła włosów Shae i spojrzała
mu w oczy, śmiejąc się nimi tak samo mocno jak ustami, pełnymi białych
jak kość słoniowa, równych zębów. -Jeśli nie powstrzymam zaraz tego
całego zamieszania, gotowa jest się wydarzyć jeszcze jakowaś tragedia.
A tego byśmy przecież nie chcieli...
Haren przytaknął, po czym wstał, układając Shae delikatnie na pobliskiej
kępce trawy, i uważając też przy tym, by nie wytrącić jej z błogiego
snu, w który zapadła już jakiś czas temu, ze zmęczenia spowodowanego
niczym innym jak tylko nadmiarem zmartwień.
-Jeżeli można, odprowadzę cię, o pani, gdziekolwiek pójdziesz teraz,
w swojej drodze. Przynajmniej tyle jesteśmy ci winni ja i Shae za
to...
Darmadeen przyłożyła tylko palec do jego ust, po czym szepnęła doń
smutno, z bladym uśmiechem na twarzy.
-To jest twój ostatni dzień, Harenie Hengard, czy tego chcesz, czy
nie. Przepowiedziałam ci śmierć. Zostaniesz zabity zdradziecką strzałą,
i nawet ja nie powstrzymam tego, co się dzisiaj ma wydarzyć.
Haren stał spokojnie, ale pytania same cisnęły mu się na usta.
-Czy taka jest wola bogów? - spytał, zachowując spokój w głosie i
w wyrazie twarzy.
Darmadeen odwróciła się i zaczęła odchodzić, nie odpowiedziawszy na
jego pytanie.
-Jej i dziecku nic się nie stanie. Jednak na ciebie nadszedł już czas.
Szaman waszego plemienia wysłał cię tutaj, byś zasiał nasienie swej
krwi w kobiecie z południa, jednak choć misję wypełniłeś ty, dana
jest ci śmierć, którą zapisali ci bogowie.
Ta kobieta znała każdą zagadkę jego życia, oraz przeszłość i przyszłość
mu zapisane. Barbarzyńca mimo woli miał napięte mięśnie i spoglądał
cały czas na śpiącą Shae, a także na oddalającą się stokiem wzgórza
czarodziejkę lady z południa. Skoro śmierć była mu przeznaczona, zgodził
się przyjąć ją godnie, ale na pewno gotów był stanąć do walki ze swoim
wrogiem, kimkolwiek by on nie był, i cokolwiek by w swym sercu czuł
do niego. Jedyne, co Haren Hengard mógł teraz począć ze sobą, to oczekiwać
przeciwnika i nie dać się zabić łatwo. Nikt nie pragnie umierać, ale
czasami dobra śmierć jest godniejsza wojownika, niźli nieprawe życie.
- Haren przypomniał sobie słowa ojca, wyryte w jego pamięci głęboko,
jako podstawowa nauka dla mężczyzn niedźwiedzi z jego ludu i wiedział
już też dokładnie, dlaczego w gwiazdach miał zapisany taki a nie inny
los...
*
Po południu lord Wyrman Roy zjawił się na obiecane spotkanie, i był
bardziej spięty niż zwykle, kiedy zasiadał do stołu by porozmawiać
z lordem Carvaanem, o sprawach upadającej Gildii łotrów i innych,
nie czekających zwłoki, jakie razem musieli jeszcze zaplanować i wykonać
tego dnia. Sam Carvaan ubrany był iście po królewsku, w wysadzany
drogocennym futrem z gronostaja kubrak, zwiewną tunikę z zielonego
aksamitu, podszyte złotą nicią spodnie, buciki z diamentami, oraz
płaszcz z jedwabiu zdobiony w szkarłatne smoki ziejące ogniem szmaragdów.
Roy przyodziany był z kolei raczej skromnie, po wojskowemu - miał
twardą i grubą skórzaną tunikę z kolczugą, nosił długie i obcisłe,
postukujące buty z czarnej skóry, a u wielkiego pasa z żelazną sprzączką
zaczepiony miał potężny, półtoraręczny miecz. Choć prezentował się
bardziej okazale od "lorda-fircyka", Carvaan dostrzegał, że pod zasłoną
wojskowego przyodziewku i pewności prawdziwego dowódcy, członek rady
od spraw wojska Namiestnika skrywał dziwną niepewność w obliczu spotkania
z nim sam na sam, w żywe oczy, prywatnie, za zamkniętymi drzwiami.
To spostrzeżenie połechtało wielce dumę cudacznie odzianego pana,
ale zasadniczą część rozmowy miał przeprowadzić z Wyrmanem Royem na
równych warunkach, dlatego nie zamierzał wcale tego dnia bawić się
z nim w grę spojrzeń i półsłówek, jaką czasami lubił prowadzić, i
w której zasadniczo triumfował nad przeciwnikami. Pierwszy głos należał
do Roya, choć to Carvaan rozdawał karty przy tym stole.
-Cóż jeszcze mamy załatwiać pod nieobecność Namiestnika, a co nie
czeka zwłoki, panie? - zapytał z przebiegłym uśmiechem na brodatej
twarzy.
-Słyszałeś, że lady odnalazła się. Antigon jest teraz zajęty dopytywaniem
się jej wysokości, dlaczego zniknęła tak nagle i nie dała nikomu i
niczemu znać o swoim wyjściu. Trzeba przyznać, że dała nam wszystkim
nieźle popalić.
-Przejdź do rzeczy. O tym, że ta kurtyzana z południa ma nie po kolei
w głowie, zdążyliśmy się już dowiedzieć. - zawyrokował ze spokojem
i bez okazywania należnego szacunku dla przybyszki, Wyrman Roy.
-Taak... biedny Namiestnik.... Czy wiesz, co jeszcze udało mi się
odkryć?
-Hmm... - zachęcił skinieniem opancerzonej dłoni Roy, łykając popularne
na północy "korzenne wino", z postawionego przed nim pucharu z brązu.
-Otóż to. Chodzi o barbarzyńcę, który stoi za sprawą morderstwa Grelda
Brannwalda i nie tylko. Odnaleźliśmy go.
-Gdzie... - zapytał bez specjalnego uczucia w głosie rządca wojskowy
Namiestnika.
-Wzgórze Twierdzy. Caerethine. Mówi ci to coś?
-Hmm... - czasami leniwy sposób wypowiadania się przez rządcę wojskowego
działał lordowi Carvaanowi na nerwy.
Po kilku chwilach krępującej ciszy, lord Roy, wypiwszy kolejny łyk
przepysznego trunku, przetarł dłonią spierzchnięte usta, po czym odezwał
się znów, tym razem przybliżając nieznacznie zdobiony stołek, na którym
siedział, do blatu stołu, na którym z kolei trzymał swój puchar z
"korzennym winem".
-Co mamy z nim zrobić?
-Zabić. - odparł spokojnie lord Carvaan, po czym uśmiechnął się nieznacznie.
-Prawdopodobnie będzie stawiał opór. Jeśli podda się, przyprowadźcie
go na rynek i zetnijcie na oczach ludzi, dla przestrogi. - Prawdę
rzekłszy, Carvaan wątpił, aby ten głupi osiłek mógł komukolwiek poddać
się bez walki - nawet przedstawicielom prawa, którego rzekomo bronił.
-Za taką zbrodnię karą może być tylko śmierć.
-Z tego, co słyszałem, to nie jedyna... - poddał dalej dociekliwy
nad wyraz Roy.
-Prawda. Morderstwo w zaułku to druga sprawka, o którą posądza się
tego cudzoziemca.
Roy z satysfakcją potarł gałkę swojego miecza. Łyknął wina po raz
ostatni.
-Prawdopodobnie będzie z nim dziewczyna. Oszczędźcie ją. To tylko
nieszkodliwa ladacznica spod "Dziewicy". Poza dawaniem mu tyłka, nie
ma nic wspólnego z jego wybrykami.
Roy wstał, pokłonił się lekko i podszedł do drzwi.
-Pamiętaj. Masz zabić, nie aresztować. - powtórzył zimno lord Carvaan,
a kiedy pan Wyrman rządca wojskowy odpowiedział mu złowrogim uśmiechem,
którego zwykle tak nie lubił u niego, "lord-fircyk" uświadomił sobie,
że po raz pierwszy wyraz twarzy tego człowieka jak najbardziej mu
odpowiada...
Autor: Jarlaxle
email: bregan@valkiria.net
|
|
|
|