ZBIÓR OPOWIEŚCI O HARENIE

I

I-V

 

Część I

"Bohater"

 

Był wielki, był silny... Był tak twardy jak skała. Jasnowłosy barbarzyńca z ludów północy, zabójca smoka, pogromca Trolli, Orków i wszelkich innych potworów możliwych do tępienia. Potężny potomek najwspanialszych wojowników świata. Dumny następca Beornigena "Niedźwiedziołapego", syna Beorninga, który należał do rodu Beora, pogromcy siedmiu turów, który to z kolei był prawnukiem Branna, pierwszego człowieka, jaki zamieszkał na północy i w krótkim czasie stał się ojcem pierwszego barbarzyńskiego szczepu Hengard, należącego do klanu "niedźwiedzia".

 

Kiedy wchodził do gospody, ludzie zerkali na niego spode łba, jakoby na chodząca górę mięśni, a on dumnie spoglądając przed siebie, przechodził niedbale obok nich, okazując postawę prawdziwego wojownika. W gruncie rzeczy Haren, był nie tylko prawdziwym wojownikiem. Był kimś więcej. Kimś, kogo tak naprawdę uważano za bohatera. I to prawdziwego bohatera z krwi i kości. Dlaczego taki bohater, ta przeraźliwie wielka góra mięśni, poruszała się po mieście i zaglądała do tawerny, pod "Namaszczoną Dziewicą"? To pytanie przez cały wieczór dręczyło bywalców gospody. Nie mieli oni w zwyczaju zbyt często widywać tak niezwykłych gości. W istocie zaś, był to nadzwyczaj niezwykły gość.

Greld Brannwald, już wystarczająco upity (jak co nocy zresztą), ujrzawszy wspaniałego młodzieńca, obleczonego w niezwykle imponującą skórę niedźwiedzia, dzierżącego za pasem równie imponujący topór oburęczny (wyglądał on raczej na broń cyklopa, lub istoty przynajmniej pokroju Ogra) i kroczącego dumnie przez środek gospody, pomiędzy zdumionymi gośćmi, zakrzyknął schrypniętym głosem, zachęcony przez nerwowe szepty jego "towarzyszy kielicha": -A cóż to za "grizzli" zawitał do naszej upojnej "dziewicy"? Czyś ty aby drogi nie pomylił niedźwiedziu? Nie wiesz gdzie dzikie zwierzęta twego pokroju zwykły żyć? Nie wiesz, żeś nie powinien przebywać w miejscu nie dla zwierząt, jeno dla ludzi przeznaczonym?

Na te niezwykle śmiałe słowa, połowa gości odpowiedziała nerwowym śmiechem, druga połowa zaś, tylko spojrzała z zaciekawieniem na olbrzymiego barbarzyńcę, oczekując z jego warg odpowiedzi w postaci powarkiwań podobnych do ryków rozjuszonego niedźwiedzia, jakie zasugerowały słowa Grelda. Młodzieniec stanął w miejscu, zaś rozejrzawszy się spokojnie po gospodzie, zatrzymał swój wzrok na Greldzie, który ledwie się trzymał na zajętym przezeń stołku, chwiejąc się i dzierżąc na dodatek w dłoni kolejny kufel gorzkiego piwa, zwanego w bardziej pospolitych kręgach "trunkiem kurewskim" (nie mylić z królewskim), bowiem odznaczało się ono: "kurewską wręcz zdolnością do zrobienia człowieka pijanym jak bela". Kiedy wojak opuścił dłoń do pasa, w karczmie zapanowała istna panika. Ludzie zasłaniali się krzesłami, biegali w stronę drzwi i z powrotem, a co po niektórzy odważyli się nawet sięgnąć po miecz, który mieli blisko siebie, pod stołem. Jednak, kiedy barbarzyńca nie wykonał żadnego ruchu, poza lekkim stuknięciem palcami w brzęcząca, skórzaną sakiewkę, jaką miał za pasem, wszyscy w jednej chwili zamarli w bezruchu, czekając na to, co się za chwilę zdarzy. Haren wyjął z woreczka kilka złotych monet, po czym rzucił je lekko na ladę, a zdumiony karczmarz stwierdził, iż podsunięte mu zostały najprawdziwsze, cywilizowane pieniądze, jakimi ludzie żyjący w Greendale posługiwali się na co dzień, gdy za coś płacili, lub oddawali okup rzezimieszkom grasującym na ulicach!

-Haren uśmiechnął się do zdziwionego karczmarza- zaś reszta tylko niepewnie zamrugała oczyma w osłupieniu- po czym, najczystszym dialektem (tylko lekko przepełnionym twardą wymową spółgłosek, powszechną szczególnie wśród rdzennych mieszkańców północy), przemówił, jakby na przekór przypuszczeniom niektórych, co do jego "niedźwiedziej" natury: -Północne wino poproszę.
Wyraźnie zignorowany Greld próbował coś zagadać, aby zepsuć niesamowicie "cywilizowaną" aurę jaka otaczała barbarzyńcę, jednak zagłuszyła go całkowicie, niespodziewana armada oklasków i aplauzów skierowanych w stronę wojaka. Całkowicie nadzwyczajny wydał się ludziom teraz ów "grizzli", który nie tylko umiał się wysłowić we wspólnej mowie powierzchni, ale też miał czym zapłacić za zamówiony trunek (o wiele zresztą bardziej ekskluzywny, niźli na przykład "piwo kurewskie", jakie było powszechne głównie wśród pijaczków, nie mających prawie "grosza przy duszy") i na dodatek nie zmasakrował za wyraźnie ironiczną uwagę, nazbyt odważnego i do reszty spitego łachmaniarza, jakim był Greld Brannwald. Gdy olbrzymi wojak zasiadł za stolikiem, ludzie zaczęli mu się z ciekawością przypatrywać, jednak nie było już w ich oczach strachu, ni niechęci, jakie żywili do Harena prawie wszyscy, gdy zawitał do "Namaszczonej Dziewicy".

 

-Dla takiego skarbu oddam diabłu duszę...-rzekł cichy, szepczący głos, dobiegający z ciemnego zaułka.

-Zostaw, puść! Brudna pokrako, puszczaj!- zawołała kobieta, oblegana wkoło przez kilku drabów średniego wzrostu i urody, oraz raczej nieprzyjemnego zapachu, którzy najwyraźniej pragnęli za wszelką cenę dobrać się do jej niezaprzeczalnych "wdzięków".

-Nie krzycz, maleńka! Obudzisz całą dzielnicę... Nie chcemy, coby jakiś rozwścieczony mieszczuch przerwał naszą pogawędkę, prawda?- zapytał drugi, nieco bardziej piskliwy głos, należący do rzezimieszka zacierającego energicznie brudne łapska i oblizującego zeschnięte wargi.
-Zostaw mnie, podły drabie!- odwarknęła rozsierdzona piękność, poruszając nerwowo głową na wszystkie strony i za wszelką cenę szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki z niebezpiecznego zaułka. Niestety, rzezimieszki zatoczyły nieprzerwany krąg wokół niej, i każdy z osobna zbliżał się z rękoma wyciągniętymi w gotowości, oraz szeregiem grzesznych myśli (jakże pierwotnych w gatunku ludzi), krążących po głowie.
-Nie mów mi, że nie dajesz tyłka na ulicy, mała- rzekł nieco krępy, przypominający trochę wysokiego Krasnoluda, mężczyzna z kozią, nierówno przystrzyżoną bródką. Na te słowa, towarzysze wybuchli gromkim rechotem, faktycznie przypominającym skrzek stada obleśnych ropuch. -Nie dla ciebie na pewno, bęcwale!- odkrzyknęła zdesperowana ladacznica, której wcale nie podobała się "praca za darmo", z dodatkiem brutalnej przemocy. -Ooo, jakaż brutalna!- parsknął jeden z łotrów, gotując się do pochwycenia dziewczyny w brudne łapy. -Dajcie jej spokój łachudry! Odejdźcie!- rozległ się grzmiący głos z prawej strony, który wstrząsnął zbójami i sprawił, że natychmiast odwrócili łby. Zaskoczeni przestępcy tylko niepewnie pokręcili głowami, ujrzawszy wielkiego mężczyznę, stojącego kilka metrów od nich, i ochoczo rzucili się na niego, rycząc z wściekłości i gniewu jaki spowodowany był koniecznością przerwania "grzesznej zabawy" z piękną ladacznicą, zaś każdy z nich, wydobył spod pazuchy tępy sztylet, lub kamień jakim miał zamiar cisnąć prosto w wielkoluda. -Jeden na ośmiu- wyszeptała kobieta, dość skromnie odziana i trzęsąca się przy każdym słowie z przerażenia i zimna. -Nie da rady- orzekła z powątpiewaniem , po czym, skojarzywszy swą szansę na ucieczkę, odwróciła się i odbiegła z zaułka, odwracając się co jakiś czas, aby ocenić, czy aby na pewno nikt jej nie goni. Walka pomiędzy zbirami i niezwykłym mężczyzną faktycznie trwała, jednak umilkła nadspodziewanie szybko, wręcz natychmiastowo! Kiedy po raz drugi kobieta odwróciła głowę, ujrzała zamiast walczących, olbrzymiego wojaka, wokół którego leżała kupa ciał rzezimieszków, oraz przywódcę bandy, który jako jedyny z przeciwników barbarzyńcy trzymał się jeszcze na nogach. Z przerażeniem, zerknąwszy na okrwawiony topór obleczonego w skóry wielkoluda, który przed chwilą z piekielną wręcz efektywnością pozbawił głów jego towarzyszy, zbir ulotnił się pędem z uliczki, potrącając przy tym oszołomioną ladacznicę. Barbarzyńca puścił się za nim biegiem, jednak panna stanęła mu na drodze, skuszona ułożonym jakby z kamiennych płyt torsem kolosa. Niepewny mężczyzna przystopował biegu i wpatrzył się w oczy kobiety, która odwzajemniła mu spojrzenie pełne radości, wdzięczności i pożądania. -Pani wybaczy, ale ja muszę dogonić zbira i ukarać... -Cii...-szepnęła dziwka, położywszy palec na twardych wargach barbarzyńcy. -Chyba nie zamierzasz gonić to ścierwo? -Muszę zadośćuczynić sprawiedliwości! Jest to mój obo...- tu urwał, bowiem palce grzesznej panny zawędrowały na jego pierś i musnęły marmurowy tors wojownika. -Jak się nazywasz , mój bohaterze?- spytała kobieta, wyraźnie uspokojona, u boku olbrzymiego wybawcy, starając się odciągnąć go od pomysłu pogoni za zbiegłym łotrem. -Haren, proszę pani. Lepiej by było gdyby pani wróciła do domu. Jest późno, a w mieście jest niebezpiecznie- rzekł olbrzym z prawdziwa troską w głosie. Dziewczyna parsknęła, po czym uśmiechając się zapytała: -Jesteś tu nowy, co kochasiu? Haren nie odpowiedział, tylko wpatrzył się w oczy rozbawionej ladacznicy twardym wzrokiem. -Bo widzisz, ja nie mam domu, mój drogi- powiedziała kobieta, cedząc słowa. Spojrzenie barbarzyńcy momentalnie stało się na powrót mocno zdziwione. -Jak to? Nie mieszkasz nigdzie? Dziewczyna pokiwała głową i uśmiechnęła się. -Widzę, że będę musiała cię wiele nauczyć- rzekła i przyjęła łobuzerski wyraz twarzy sugerujący najpewniej seksualną aluzję. Haren, pomimo, że nie wiedział o co tak naprawdę dziewczynie chodzi, pokiwał z aprobatą, pokrytą długimi włosami, głową. To nie był jego świat, zdecydowanie inny od tego w jakim dotąd żył. Aby go zrozumieć musiał w istocie nauczyć się jeszcze bardzo wiele... Zbyt wiele, jak na jego proste i w gruncie rzeczy dobre serce.
Z topora, zawieszonego bezwładnie wzdłuż umięśnionej nogi kolosa stale ściekała strugami krew pozbawionych głów rzezimieszków.

 

 

Część II

"Intryga"

 

Shae pewnym krokiem weszła do zaniedbanej gospody. "Pod pół-żywym turem", bo tak się owa Tawerna zwała, zasiadywały co dzień przy kufelkach największe szumowiny całej osady, przy czym większość z nich zwykle była zbyt pijana by normalnie funkcjonować, nawet, jeżeli chodzi o załatwianie brudnych "interesów". Nikt też więc specjalnie nie zwrócił uwagi na wchodzącą parę. Smród spalonego mięsa pomieszany z zapachem trunków wszelkiej maści (zwykle tych gorszej kategorii), oraz odór tanich olejków wonnych, używanych przez kelnerki dla zaostrzenia tzw. "atmosfery", stanowiły razem nadzwyczajną mieszankę, która, o dziwo, odstraszała każdego, kto nie znał "pół-żywego tura" zbyt dobrze. Barman, mocno już podchmielony, nucił półgłosem sprośną melodyjkę i co jakiś czas kiwał czerwoną od odurzenia głową w te i we wte, jakoby do rytmu. Czasem przerywał kolejne zwrotki mocnym pociągnięciem ze starego bukłaka pełnego prawdopodobnie przekonserwowanego wina, lub, co gorsza, taniego piwska, wdzięcznie określanego mianem "sików". Shae podeszła do Turralda, którego w okolicy zwano "turem" (stąd też nazwa karczmy), ponieważ swego czasu mężczyzna ów był zapalonym miłośnikiem łowów w pobliskiej puszczy, a że pewnego dnia zastawił wraz z grupą myśliwych pułapkę na wielkiego tura, która skończyła się jedynie na "ustrzeleniu" bestii, i wróciwszy do miasta zwierzył się kolesiom w karczmie, iż tur ów był "pół-żywy, gdy go dostali, lecz czmychnął", bywalcy gospody nazwali Turralda wpierw "pół-zabójcą turów", a potem przemianowali przezwisko na nieco krótsze "tur", zaś "pół-żywy tur" stał się nową nazwą gospody, którą mężczyzna przejął po niejakim Naliuszu "świszczypalcu". Oczywiście polowania na te piękne zwierzęta były zabronione w królestwie, tak więc prowokacyjna nazwa stała się jeszcze bardziej odpowiednia dla, nie do końca "uczciwej" , tawerny Turralda. Haren przemykał pomiędzy stolikami tuż za ladacznicą, rozglądając się niepewnie po bywalcach gospody. Niektóre oczy wędrowały ku jego umięśnionej sylwetce, lecz były to zwykle bardzo "spite" spojrzenia, tak więc można je było określić cokolwiek "nieprzytomnymi". Karczmarz spojrzał lubieżnie na ponętne kształty kobiety, po czym odstawił bukłak i przybliżył się nieco wzdłuż lady do nowych gości.
-W czym mogę pomóc damie?- zapytał z wymownym akcentem położonym na słowo "damie".
-Daj sobie spokój z tymi aluzjami staruchu- warknęła Shae, po czym odpowiedziała uśmiechem na zirytowane spojrzenie Turralda- Potrzebujemy spotkać się z kimś, więc daj sobie szansę zarobienia brzdęku i wysłuchaj, co mamy do powiedzenia- mówiąc to wskazała gestem na sporą sakiewkę wiszącą u boku Harena. Otrzymasz sowite wynagrodzenie- dokończyła nad wyraz poważnie, lecz jej spojrzenie mówiło więcej niż słowa. Mówiło, że przyszli załatwić tu "zwykłą robotę".
-No proszę, przyszło mi robić interesy z dziwką- parsknął "tur", po czym przybliżył swoje obmierzłe wargi do ucha dziewczyny- Na zaplecze- wysapał i ruszył w stronę kuchni, znajdującej się na tyłach budynku. Dosyć zdziwiona Shae rozejrzała się po gospodzie. "Pod pół-żywym turem" interesy załatwiało się zwykle w pijalni, zresztą były one stałym widokiem w tawernie, a każdego interesowały tylko jego własne, "brudne sprawy". Poza tym Turrald wydawał się być przygotowanym na ich przybycie, co było jeszcze dziwniejsze. Wszelkie podejrzenia jakie nasunęły jej się do głowy, prysnęły dość szybko, albowiem Shae należała do tych co lubią stawiać czoła nieznanemu, na co wskazywał choćby jej nieoficjalny zawód. Okrążyła rozległą ladę i udała się za Turraldem, zaś Haren towarzyszył jej krok w krok. W końcu dostali się do małego pomieszczenia naprzeciwko wejścia do kuchni, w której najczęściej nie trzeba było nic przyrządzać, bowiem wszyscy stali bywalcy zadawalali się zwykle tylko trunkami, zaś goście nie pojawiali się często, a jeżeli już, to wycofywali się z gospody zaraz po wejściu. Pokoik był mały i mieścił w sobie skrzynie oraz pogruchotane stołki i krzesła. Widniejąca na środku pomieszczenia, uchylona klapa, prowadząca w dół, zwróciła uwagę ladacznicy i jej towarzysza. Turrald wskazał na małą drabinkę, która służyła prawdopodobnie do schodzenia, pomimo swojej niepewnej konstrukcji, i wyszedł z pomieszczenia. Shae jeszcze bardziej zdziwiła się zachowaniem karczmarza. Haren stał niepewnie w miejscu i patrzył na nią, oczekując, że przynajmniej ona będzie wiedziała o co tu chodzi. Widząc niepewność kobiety, wzruszył ramionami i podszedł do klapy. Spojrzał w dół i spytał głośno:
-Ktoś tam jest? Odpowiedziało mu jedynie echo.
-To nie jest zwykła piwniczka- stwierdziła pewnym głosem Shae.
-A więc co to jest?- zapytał Haren, odwracając głowę otoczoną pękami grubych blond włosów, spływających mu na kark i ramiona.
Piękna kobieta tylko pokręciła niepewnie głową.
-Wolałabym nie sprawdzać, ale wygląda na to, że ktoś już na nas czekał. Choć to wydało się barbarzyńcy mocno nieprawdopodobne, przytaknął na stwierdzenie Shae, albowiem na to wskazywało niewątpliwie zachowanie Turralda, i zlazł niezdarnie w dół, po małej drabince. Po chwili wahania dziewczyna spuściła się zaraz za nim, jednak wątpliwości nasilały się w niej, z każdym kolejnym stopniem.


W korytarzu było ciemno. Mrok zalegał wszędzie. Shae ledwie widziała sylwetkę poruszającego się z przodu Harena. Mimo to, jakoś udawało im się podążać w głąb tunelu. Szli kilka chwil, właściwie, przeszli kilkanaście metrów, choć w ciemności zdawało im się, że podążają korytarzem bardzo długo. W powietrzu czuć było wilgoć i stęchliznę, a odgłosy karczmy oddalały się z każdym krokiem. Kiedy Haren nagle zatrzymał się i odwrócił, Shae ujrzała jego czujne oblicze.
-Drzwi- oznajmił i pchnął drewniane odrzwia widniejące na końcu ciemnego tunelu. Korytarz zalała fala światła, a Shae zasłoniła oczy przed blaskiem. Weszła do środka zaraz za olbrzymim barbarzyńcą. W pokoiku, w którym się znaleźli płonęło mnóstwo świec, a na ścianach zamocowano szeregi pochodni. Całe pomieszczenie było oświetlone, lecz nie znajdowało się w nim nic poza małym stolikiem pośrodku i kilkoma skrzyniami pod ścianą. Przy stoliku siedział blady mężczyzna w średnim wieku. Ręce miał skrzyżowane na blacie. Był wyjątkowo przystojny, o delikatnych rysach i krótkich, blond włosach. Miał przenikliwe spojrzenie, aczkolwiek wyglądał bardziej na fircyka, biorąc pod uwagę jego odzienie. Nosił luźne spodnie sięgające od pasa do kolan. Dalej zaczynały się długie buty na obcasach, naznaczone złotymi spinkami. Miał na sobie lekką, biała koszulę i grubą, skórzaną kamizelę ze szmaragdowymi guzikami. Wszystko poza jedwabną koszulą było w kolorach jaskrawych: jasna zieleń spodni mieszała się z beżem kamizeli, zaś buty miały kolor jasnej czerwieni! Zaiste, dziwny widok przedstawiał sobą ten osobnik, a na domiar, na stole ułożony był kapelusz o szerokim rondzie z piórami, który bez wątpienia należał do tegoż mężczyzny. Kiedy Shae i Haren weszli do środka, dziwak przywitał ich skinieniem dłoni i niedbałym ruchem kapelusza, który symbolizował prowizoryczny ukłon.
-Witam was. Pewnie macie jakąś sprawę do mnie, więc siadajcie i mówcie z czym przyszliście- oznajmił znudzonym głosem.
-Ale...- zająknęła się ladacznica- Myśleliśmy, że to ty masz nam coś do powiedzenia. Czy to nie do ciebie przysłał nas Turrald? Mężczyzna uśmiechnął się tylko i patrzył bez przerwy, to na Harena, to na Shae, jakby wyczekującym spojrzeniem.
-Przyszliśmy tu załatwić pewną... eee... sprawę- wyjąkał barbarzyńca, który nie był pewien o co chodziło Shae, gdy opowiadała mu, w jaki sposób może mu pomóc, bowiem nie wytłumaczyła mu jeszcze co ma zamiar zrobić.
-Tak, w istocie, chyba wiem o co wam chodzi- parsknął nagle fircyk i pochylił się nad stołem blisko torsu wielkiego barbarzyńcy, który już zdążył usiąść, choć ciągle starał się zachowywać czujność. -Twoje morderstwo w alejce nie spodoba się strażnikom namiestnika, pomimo tego, że zginęli przestępcy. Bo widzisz, w tym mieście karanie szumowin należy tylko i wyłącznie do drużyny "strażników prawa". Mężczyzna zachichotał i kontynuował: -Widzę, że postanowiłeś działać w słusznej sprawie na własną rękę. Może szkoda ci było tego cnotliwego kwiatu róży, stojącego samotnie na ulicy dawno po zmroku?- po tych słowach skinął na Shae i z lubieżnym uśmiechem wrócił do pozycji, którą przybrał uprzednio.
-Skąd to wiesz i kim jesteś?!- spytała zaintrygowana kobieta.
-Ooo, naprawdę, nie rozśmieszaj mnie... Nie wiesz, że w tym miasteczku, to ja, jestem jednym z ludzi, którzy wiedzą więcej od samego namiestnika, jeżeli chodzi o rozgrywające się tutaj intrygi? Wybacz. W gruncie rzeczy powinienem się przedstawić- Haren został na chwilę całkiem zbity z tropu tym niespodziewanym stwierdzeniem. Shae natomiast, wyglądała z każdą sekundą na coraz bardziej niepewną. -Jestem Cancraal Ein´vail, "Mistrz Kamuflażu" we własnej osobie. Dziewczyna wydała z siebie zdumione westchnienie. Haren spojrzał na nią niepewnie, nie wiedząc co ma mu mówić to imię. Pochodził z naldalszej północy, zaś o mieszkańcach Greendale wiedział tyle co o książętach Dadalii, a już na pewno nie wiedział nic o tych złych, znanych powszechnie w światku przestępczym.
-Ty?- wysapała Shae, nagle całkowicie odmieniona, jakby już nie taka pewna jak zawsze.
-Tak, w istocie- wycedził Cancraal i ukazał szereg swych białych jak śnieg zębów. -Ja.
-Czemu ty? Co cię obchodzi postępek tego osiłka? Myślałam, że interesujesz się znacznie poważniejszymi sprawami "przebierańcu".- spytała wyraźnie podekscytowana i zaintrygowana ladacznica.
-Otóż widzisz, w każdej, nawet tak miernej drobnostce, jaką jest postępek twego przyjaciela, mogę wyczaić zysk, moja droga.- powiedział z naciskiem na słowo "zysk". Haren nagle poczuł, że znajduje się w bardzo nieodpowiednim miejscu. Nie wiedział czemu, ale był bardzo spięty i niepewny.
-O co ci chodzi?- spytała dziewczyna, jakby pragnąc zakończyć tę frustrującą rozmowę.
-Nie mnie, ale wam. To wy tu przyszliście załatwiać interesy!- zaśmiał się wyraźnie rozbawiony mężczyzna z kapeluszem.
-Chcemy, aby sprawa przycichła. Skoro ty już o niej wiesz to znaczy, że...
-Posprzątałem bałagan, ale dowody są w moich rękach. Na razie ludzie namiestnika nie wiedzą nic o przestępstwie, lecz kto wie?- rzekł tajemniczo Cancraal.
-Czego ode mnie oczekujesz- przerwał znudzonym głosem barbarzyńca, podpierając się dłonią na stole, jakby ze zmęczenia.
-Wydajesz się być doświadczony w tych sprawach- zachichotał Ein´vail. -Przysługi!- dokończył, pocierając ręce.
-Jakiej?- spytała Shae, podnosząc się z siedzenia. Sama nie wiedziała czemu tak zależało jej na sprawie Harena. Być może dlatego, że w pewnym stopniu dotyczyła ona jej samej? Na pewno nie chciała spotykać "Mistrza Kamuflażu", przestępcy znanego w całym księstwie Dallosu, z powodu jego śmiałych napadów, które przypisywano mu, jako "kameleonowi" wśród złodziei. Jednak teraz, w tej chwili, bardzo zależało jej, by dowiedzieć się czego oczekuje osławiony łotr od jej nowego "przyjaciela".
-W swoim czasie- powiedział i wstawszy nagle z siedzenia założył pospiesznie szeroki kapelusz na głowę, po czym, szybkim krokiem wyszedł przez drzwi do korytarza, lecz uprzednio kiwnął głową w stronę gości i uśmiechnął się złowieszczo. Shae i Haren zostali sami i długo siedzieli przygnębieni w pokoiku, aż do momentu, kiedy stukanie obcasów umilkło w ciemnym tunelu. Haren wstał nagle i uderzył pięścią w stolik, łamiąc go wpół.
Nie powiedział nic, tylko wyszedł pospiesznie w stronę, z której razem tu przybyli. Shae pochyliła głowę i uśmiechnęła się, po czym szepnęła:
-Pusto.
Ze ściany wyszedł cień i pochylił się nad nią.
-Pilnuj- wycedził, zaś ladacznica przytaknęła i spojrzała na postać przez chwilę, po czym wyszła powolnym krokiem z pokoju. Światło zgasło za nią, a potem usłyszała tylko złowrogi chichot.

 

 

Część III

"Incydent na dziedzińcu"

 

Haren z ciekawością wsłuchiwał się w listę ogłoszeń miastowych, które wysokim głosem wyczytywał mieszkańcom herold Brandstock - naczelny "obwieszczacz" Greendale´iańskiego Namiestnika Antigona. Od feralnego dnia, w którym zdarzyło się barbarzyńcy z północy pozbawić głów siedmiu rzezimieszków na ulicy, minęły dwie pełne doby. Przez ten czas, Haren zaliczył wizytę, m.in. w słynnej gospodzie "Pod Pół-Żywym Turem", tylko po to, aby dowiedzieć się, że ktoś na niego już tam czekał, i gotował intrygę, której on sam miał być głównym ogniwem. Niejaki Cancraal Ein´vail - Mistrz Kamuflażu, oczekiwał odeń "przysługi". Jakiego ona miała być rodzaju? Nie wiedział. Jednak jasne było, że martwe ciała zostały sprzątnięte, a poszlaki zatarte, tak by ludzie Szeryfa nie mogli poszukiwać winnych w sprawie przestępstwa. Ladacznica obawiała się, że ktoś musiał wręcz podejrzeć scenę walki, przykładowo z okna pobliskiego domostwa, lub zbliżywszy się, kierowany hałasami, jakie wydawali umierający rzezimieszkowie, ale wkrótce potem sama poprawiła swoją bojaźń, twierdząc, że "jak już się sprząta, to sprząta się wszystko". Haren nie był pewien, czy podziela jej entuzjazm (nie rozumiał jednak aluzji do ludzkiego życia, jaka kryła się w owym "sprzątaniu"). Jak by nie było, znalazł się w rękach podłych intrygantów i złych łotrów, których z całego serca nienawidził i pogardzał tego typu ludźmi. Jako wojownik, oddzielał w swym umyśle proste wartości i miał nie zatarte poglądy, które urzeczywistniał w czynie, a nie w słowach. Żałował, że nie zabił łotra w kapeluszu z piórami, gdy miał ku temu okazję w piwniczce "Pół-Żywego Tura". Shae skarciła go za jego głupotę i powiedziała, że nie chce mieć dziesiątek asasynów na głowie. Co prawda, praca taka nie jest bardzo bezpieczna i czysta, ale, jak to stwierdziła: "lepsza taka niż żadna". Lepiej więc ją wykonywać, niźli niepotrzebnie się narażać. Haren jednak za nic nie chciał pozwolić, by w jakikolwiek sposób splamiono jego honor. Strasznym dla niego wydawała się możliwość, jakoby ludzie usłyszeli o jego czynie, w kontekście przestępstwa. Dziwnym dla niego wydawał się ten świat, w którym karało się za zbrodnię ludzi, którzy łotrom wyznaczają sprawiedliwą śmierć za ich grzeszne czyny. Dla barbarzyńcy, teraz, jedynym sposobem na zakończenie nieprzyjemnej sprawy, było zabicie złego rzezimieszka i pozbycie się jego uciążliwej obecności. Biedny wojownik nie spodziewał się, że zostanie wplątany w taką intrygę, dlatego tylko, że próbował uratować napastowaną w alejce piękną dziewczynę, jaką była Shae.
-Muldhow Legan został skazany na trzy tygodnie prac na polu Edvarda Kirka, za to, że w sprawie podziału gruntu między dwoma sąsiadami, bezprawnie zagarnął trzy kwadratowe Remy pola, należące do jego prawowitego właściciela, wspomnianego już szlachcica imieniem: Edvard Kirk. W tejże sprawie przedsięwzięte zostały przedstawione...
Haren nie słuchał dalej herolda. Jego uwagę przykuł wzrok jednego z ludzi zebranych tłumnie wokół "obwieszczacza". Jakiś jegomość spoglądał na niego wyłupiastymi oczkami przez dobre kilkanaście sekund, nim odwrócił gwałtownie głowę od spojrzenia potężnego barbarzyńcy. Shae, stojąca obok, trąciła go w ramię:
-Nie wiem po co tu stoimy "siłaczu", ale lepiej znajdź sobie jakieś zajęcie, bo mnie nudzi to ględzenie durnego Brandstocka. - rzekła doń głosem wskazującym na coś, czego Haren nie rozumiał, lub nie chciał rozumieć. Barbarzyńca z północy, syn Beornigena, spojrzał dziwnie na lubieżną kurtyzanę.
-Po co ty właściwie ze mną chodzisz? To mój problem, co będę robił... - powiedział mężczyzna, jakby z nutą niecierpliwości w głosie.
-Ty durniu! - krzyknęła prawie Shae. -Myślisz, że zależy mi na twoim nędznym tyłku? Wplątałeś mnie przedwczoraj w niezłe bagno, więc teraz jestem przykuta do ciebie i twej ignoranckiej i durnej obecności, do czasu, aż sprawa nadto się nie rozjaśni. Rozumiesz? - zakończyła, machając dziko na lewo i prawo rękoma. Była wyraźnie zdenerwowana, co było widać po jej ruchach i w jej tonie.
-Przecież uratowałem ci wtedy życie - powiedział Haren.
-Obyłoby się. Skoro twierdzisz, że poradzisz sobie sam... W takim razie, bynajmniej, nie potrzebujesz już mojej obecności, a tym bardziej ja nie potrzebuję ciebie! - parsknęła Shae, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła, rozsuwając tłum wokół siebie. Haren odwrócił się w jej stronę, po czym nagle stwierdził, że nie może pobiec za obrażoną dziewczyną, gdyż ktoś zagradza mu drogę. Herold obwieszczał dalej jakieś błahe zarządzenia Namiestnika, a Haren przysłuchiwał się im tylko chwilę. Wciąż czekał, aż coś, z tego co mówił niejaki Brandstock, okaże się dla niego interesujące, lub dotyczące jego postępku, mającego miejsce dwie noce temu. Stał przed nim ogorzały mężczyzna w średnim wieku. Był wyraźnie pijaczyną, sądząc po jego pomarszczonej szyi, oraz licznych śladach czerwieni na twarzy. Nadzwyczajnie też śmierdziało mu z ust tanim piwem i zgniłością rozkładu jadła. Haren poznał w nim Grelda Brannwalda, który kilka godzin przed zajściem w alei, próbował zaczepić go w gospodzie "Pod namaszczoną dziewicą".
-Suchaj grizzli - wysapał cichym, wyraźnie spitym głosem mężczyzna.
-Czego znów chcesz? - zapytał ze zrezygnowanym tonem barbarzyńca, rozglądając się przy tym za znikającą wśród tłumu zebranego w porannym blasku słońca, dziewczyną, jego nową towarzyszką, która teraz opuszczała go, z jego powodu. W gruncie rzeczy Haren chciał popędzić za nią i przeprosić ladacznicę za niespodziewanie ostre słowa, jakie najwyraźniej ją uraziły, i byłby najpewniej tak uczynił, jednak Greld Brannwald - pijaczyna z "Namaszczonej dziewicy" - zatrzymał jego potężne ramię chudymi palcami zakończonymi pazurami, wpijającymi się w grubą skórę wojaka.
-Wim co żeś zrubił w alei, grizzli - prychnął mokrym oddechem pijus. Widziołem ciem, jak żem wracoł ku domowi. Nizła robota z tymi łotrami, wisz? - zarechotał wyraźnie zadowolony z czegoś, i w dodatku spity jak bela Greld. Haren skamieniał na słowa mężczyzny. Miał ochotę wyżyć się na nim, gubiąc w jednym ciosie wszelkie swe frustracje, jednak pohamował się i schwycił rzezimieszka mocno za ramię, w potężnym uścisku.
-Co widziałeś? Powiedz mi! - szarpnął chudzielcem w łachmanach barbarzyńca. Greld otrząsnął się z jego chwytu i splunął na dziedziniec, pod stopy Harena.
-Gówno ci powiem, morderco, ot co!
Te słowa sprawiły, że Haren nie miał już żadnych wątpliwości, co do intencji pijanego mężczyzny. Najwyraźniej zaczepny Brannwald zobaczył jak wojownik ratuje "dziewczynę uliczną" z opresji, zabijając siedmiu łotrów, i teraz pragnął użyć szantażu, by ubezwłasnowolnić znienawidzonego barbarzyńcę, lub pokazać mu, po prostu, co może mu zrobić. Szybki cios pięścią między oczy, pozbawił cherlawego Grelda sił. Haren wycofał się z tłumu, niosąc pod ramię nieprzytomnego mężczyznę. Miał zamiar wyciągnąć z pijaczyny jak najwięcej, w bezpiecznej odległości od zbiorowiska ludności osady. Niestety nie uszedł z ciałem zbyt daleko. Ktoś wśród ludzi zawołał:
-Hej, wielkoludzie! Coś zrobił staremu Greldowi?
Najwyraźniej w tej osadzie wszyscy dobrze się znali, skoro ktoś kojarzył takiego żula jak Brannwald. Wnet ludzie zwrócili głowy w stronę, w którą wołał jakiś młodzian, wyglądający ciekawsko ze zbiorowiska, zaś Haren przeklinał siebie za swą niezręczność. Czuł jednak, że dobrze zrobił, uciszając pijaczynę, nim ten zdołał obwieścić całemu miastu, przy heroldzie Namiestnika, jego postępek, który miał miejsce dwie noce temu (a raczej jego źle przyjęty, kolejny bohaterski czyn). Tłum nagle uniósł się, a herold przestał ogłaszać swoje formułki i zasługi, oraz postanowienia Namiestnika Greendale. Wiele osób rzuciło się w stronę wojownika. Haren, wyszkolony w szybkim działaniu, wiedział co ma robić. Nim rozwścieczeni ludzie przyskoczyli doń z krzykami i obelgami, powalił ciosem barka, dwóch natrętnych chłopaczków, żądnych ukarania go za uderzenie Brannwalda, pijaczyny jakich mało. Następnie wystosował szerokim łukiem kopnięcie, które ugodziło grubego faceta, zagradzającego mu drogę z lewej, w pękate ramię. Ludzie rozstąpili się, widząc nadludzką siłę barbarzyńcy, a on sam utorował sobie przez nich drogę i ruszył pędem, brukowanym dziedzińcem, prosto przed siebie. Wkrótce hałasy były coraz dalej za nim, zaś "obwieszczacz" wygłaszał mowę, mającą na celu zmobilizowanie mieszkańców do uciszenia się, i zezwolenia jemu, heroldowi Namiestnika, na dokończenie mowy, którą Pan przygotował specjalnie dla nich. Nikt go niestety nie słuchał, wszyscy bowiem zagłuszali się wzajemnie w krzykach i ogólnie panującym harmidrze. Nikt też jednak nie miał najwyraźniej ochoty, pędzić za wielgachnym barbarzyńcą, najpewniej z przestrachu przed jego nadzwykłą siłą i imponującą posturą. Wkrótce też, tylko pojedynczy przechodnie przyglądali się wielkiemu wojakowi o złotych włosach i marmurowym torsie, dzierżącemu u pasa oburęczny topór, i niosącemu na ramieniu bezwładne, szczupłe ciało mężczyzny w łachmanach. Ciekawość brała górę nad ich rozsądkiem, i, co jakiś czas, ktoś zastępował drogę pędzącej górze mięśni, w celu zatrzymania Harena, lub zadania mu jakichś pytań, które nasuwały się do głowy na tak dziwaczny widok (lub, po prostu, z samej chęci bliższego przyjrzenia się trwającemu na ulicy widowisku). Narażali się w ten sposób na stratowanie przez biegnącego byka, jednak Haren nie zwracał uwagi na ich ciekawskie spojrzenia. Był pewien, że już wkrótce wszyscy będą wiedzieć o jego śmiałym incydencie, którego się dopuścił przy samym heroldzie Namiestnika. Czuł w piersi napływającą gorycz. Nie wiedział czemu, ale przeszkody, ostatnimi czasy, same stawały na jego drodze. Wydawało mu się, że pomagał tym ludziom i czynił dla nich dobre uczynki, a oni, zamiast podziękowania, odpłacali mu się nienawiścią i kłamstwem. Nawet Shae wydawała się mu w tej chwili nikim więcej jak zdradliwą oszustką. Haren chciał wreszcie poznać prawdziwy cel swojego przybycia do Greendale, jednak na razie musiał martwić się o bieżące problemy, jakie rzucał mu pod nogi zgubny los. Wkrótce Greld Brannwald zaczął niepewnie mlaskać, a jego świszczący oddech na powrót stał się nierówny. Niewiele później pijaczyna począł krztusić się i kasłać, opluwając przy tym ramię barbarzyńcy. Z Greendale można było wyjść lub wejść, tylko od południa i wschodu. Haren pokierował się w tę drugą stronę, bowiem wiedział, że brama prowadzi na mało uczęszczany szlak, gdzie nie spotka zbyt wielu strażników. Miał zamiar poważnie porozmawiać z panem Brannwaldem, a do tego potrzebował miejsca, gdzie strażnicy szeryfa miasta go nie odnajdą (wiedział, że teraz prawdopodobnie będą chcieli to zrobić, jeśli ktoś usłyszał w tłumie, jak pijany Brannwald nazywał go mordercą i opowiadał o tym, jak to wojownik zabił w alejce siedmiu łotrów...). Haren Hengard wiedział, gdzie może znaleźć takie miejsce.


Gdy znaleźli się w lesie, przychodziło już południe. Przez kilka godzin, Haren nieustannie wyciągał nogi, by jak najprędzej znaleźć się za szerokim pagórkiem, z dala od oczu strażników Namiestnika, żądnych jego głowy, i zejść z rozległej, trawiastej równiny, która szerzyła się na wschód i północ od Greendale. Za pagórkiem, jakieś dwa i pół Remisa w dół, rozciągał się miły, przyjemny bór liściasty, gdzie Haren miał zamiar zatrzymać się na postój, i, być może także nocleg, jeśli tego będzie wymagała sytuacja. Miał także pewne plany co do Brannwalda, który przez ostatnie cztery godziny niespokojnie wiercił się na jego ramieniu, i, pijanym głosem, wykrzykiwał niezliczone obelgi w jego stronę. W lasku, u podnóża małego wzniesienia, zarośniętego łodygami olbrzymich paproci, barbarzyńca przygotował mały szałas z drew i patyków. Aby Greld zbytnio nie przeszkadzał mu w pracy, Haren splótł dla niego małą klatkę, w którą wepchnął spętanego i obezwładnionego, zmizerowanego mężczyznę. Siniec na jego czole powiększał się z każdą minutą, rosnąc do niebotycznych rozmiarów, a on wciąż charczał, fuczał, pluł się i bluzgał na umięśnionego mężczyznę (tak jak to robił od czasu, gdy obudził się po opuszczeniu wschodniej bramy miasta). Jego przekleństwa nie robiły na Harenie większego wrażenia. Był zbyt zamyślony, by przejmować się nadmiernie towarzystwem cherlawego jegomościa. Gdy prowizoryczny szałas był już gotowy, Haren, pomimo energicznych protestów Grelda, wrzucił tego, niezrównanego miłośnika trunków, do środka, po czym, rozejrzawszy się po okolicy i leśnych ostępach wokoło, stwierdził, że tutaj jego więzień będzie bezpieczny. Splótłszy z kawałka rękawa Grelda, chustę na usta, założył ją pospiesznie opornemu łachmaniarzowi. Tamten ugryzł go w palec, jednak Haren nie poczuł nic, ale dla ułatwienia sobie sprawy, grzmotnął alkoholika potężnie w ramię. Brannwald syknął, a Haren założył mu kawałek materiału na zarośniętą gębę.
-Pożycz mi swą narzutę - poprosił Grelda wojownik, mając na myśli obskurny płaszcz, w jaki przyodziany był Brannwald, jak zwykle zresztą, gdy wybierał się na miasto, aby "zakosztować trunków". Choć łazęga spierał się gorliwie, Haren bez namysłu zerwał szmatę z jego pleców, po czym założył ją na swoje. Uśmiechnął się do wierzgającego na tyłku, splątanego, zamkniętego w szałasie pijaczka, po czym oplątał jego nogi i dłonie kawałkiem grubej podróżnej liny, którą zawsze miał przy sobie. W przykrótkim płaszczyku wyglądał cokolwiek pokracznie, jednak założył na swą dużą głowę prowizoryczny kaptur i owinął się szczelniej łachmanem, który pachniał jak podeszwy jego butów. Po raz pierwszy zawahał się, czy powinien brać ze sobą broń. Ciężko było schować ją tak, aby była niewidoczna (w końcu był to wielki oburęczny topór o szerokim ostrzu), więc w końcu Haren wbił cudowny oręż w ziemię i odwrócił się od jego pobłyskującego w słońcu ostrza. Nie chciał mieć więcej kłopotów, bowiem ostatnio, już wystarczająco dużo ich sobie narobił. Miał zamiar udać się do miasta ponownie i odszukać tam Shae, oraz rozmówić się z kimś, kto mógłby pomóc mu w sprawie postępku na głównym dziedzińcu placu handlowego, gdzie herold Brandstock miał swą codzienną mowę dziś rano. Barbarzyńca czuł się dziwnie, jednak wiedział, że musi zaciągnąć u kogoś porady. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, ani tego, że tak wiele osób będzie wiedziało o jego bójce w alejce, oraz iż wszyscy uznają ten czyn za przestępstwo, choć był czyniony w imię dobra. W prostym umyśle wojownika nie było jednak czasu na rozterki i użalanie się nad sobą. Syn Beornigena był bowiem człowiekiem czynu, a, postanowiwszy coś raz, dążył do tego najlepiej i najgorliwiej jak potrafił. Ruszył tedy w stronę zachodnią, ku wyjściu z lasu i w kierunku pagórka, przez który niedawno podróżował. Udając się drogą pośród drzew, zostawił za sobą wzniesienie porośnięte paprociami, oraz swą przepiękną broń, którą po raz pierwszy był zmuszony pozostawić, a także szamoczącego się w prowizorycznym szałasie Grelda Brannwalda, którego miał zamiar trzymać z daleka od jakiejkolwiek tawerny, gdzie mógłby natychmiast rozpuścić przy kielichu wina plotki o śmierci siedmiu łotrów, którym ścięto głowy w nocy, w ciemnej alejce, olbrzymim, oburęcznym toporem...

 

 

Część IV

"Zdrada"

 

Haren wspiął się na wzgórze, wypatrując w blasku słońca, w dolinie poniżej, śladów jakiegokolwiek pościgu, na jaki mógł być narażony, po tym jak porwał z rynku w Greendale Grelda Brannwalda, jednego z obywateli mieściny, uprzednio naznaczywszy z mocą jego czoło siarczystym pacnięciem zamkniętej dłoni. Wszystko wskazywało na to, że od wschodu, mury miasta i okolica, były puste. Nikt nie pojawiał się w zasięgu wzroku. Żaden patrol wysłany przez herolda Namiestnika, Brandstocka, któremu Haren przerwał kilka godzin temu mowę ogłaszającą, ani mniejsza grupka najemnych awanturników, podsyconych brzdękiem pieniędzy, nie pojawiała się tam, gdzie wczesnopopołudniowe promienie słońca rzucały złoty blask na zacienioną dolinę, naturalny żleb, porośnięty bujną trawą, w którym leżała mieścina Greendale. Haren zszedł pospiesznie na drugą stronę zielonego wzniesienia, po czym zagłębił się w chłodnym cieniu małych drzewek owocowych, posadzonych tu i ówdzie, na łagodnym stoku. Kiedy był w połowie drogi ku pobliskim murom, od południa zauważył zajeżdżającą po gościńcu karawanę złożoną z kilku, stosunkowo małych wozów, obleczonych w egzotyczne skóry, oraz prowadzących konno strażników z długimi pikami. Przy murach będzie za niecałe dwadzieścia minut - stwierdził w myślach wojownik. Przyspieszył kroku. Musiał zdążyć na pojawienie się ewentualnych gości, i skorzystać z odwrócenia przez nich uwagi, od jego osoby. Tego dnia bowiem, Haren ze szczepu Hengard, syn Beornigena "Niedźwiedziołapego", miał wiele spraw do sprostowania na właściwe tory, a wplątywanie się w dodatkowe kłopoty, było rzeczą jak najbardziej dlań niepożądaną.

 

Shae wstała i podeszła do kominka. W środku tlił się lekki, trzaskający żywo płomyk. Drzwi rozwarły się lekko i do środka wszedł Cień. Jego mroczna sylwetka przywiodła, mimowolnie, na jej oblicze, grymas niepewności. Odwróciła się profilem w jego stronę, by mieć na widoku całą postać nowoprzybyłego. Mężczyzna w czerni lekko zamknął za sobą drzwi.
-Jakie wieści przynosisz? - spytał szeptem ladacznicę.
-Pojawiły się problemy... - powiedziała.
-Jakie? - spytał krótko cień, i przycupnął na małym łóżeczku z lewej strony kominka.
Shae przysiadła się doń energicznie, choć z pewną obawą. Podniosła ręce do głowy i rozwinęła długie kosmyki pięknych, kręconych, kasztanowych włosów. Następnie sięgnęła do fartuszka w długiej sukni i wyjęła zeń zdobiony sztylecik, który położyła na stoliku przed kominkiem.
-Muszę się ubrać w wygodniejsze ciuchy - zakomunikowała niespodziewanie. Cień poruszył się na pościeli, zaś jego sylwetka rozmyła się na moment w nieludzką, przypominającą biesa, formę.
-Schodzisz z tematu droga siostro... - przypomniał jej mężczyzna, po czym rozchylił długi płaszcz i wyszedł z przykrycia mroku, w jakie się uprzednio przyoblekł. Teraz wyglądał na przystojnego szlachcica o kamiennej twarzy i kruczoczarnych włosach (sądząc po jego bogatym stroju i starannym uczesaniu, musiał być co najmniej jakimś lordem!). Natomiast jego cienisty płaszcz przybrał formę bogato zdobionej, zapinanej złotem, peleryny, którą mężczyzna owinął wokół barierki niepozornego łóżeczka.
-On jest podejrzliwy. Nie interesuje go moja obecność. Już nie jest barankiem, którego mogę ciągać w każdą stronę, gdy tylko mi się tak zamarzy. - wysapała jednym tchem ladacznica.
-Czy to jedyny powód? Sztuka szantażu zmusi go do wykonania misji dla "przebierańca", czy tego chce czy nie! - warknął brunet, a jego wyraz twarzy przybrał postać groźną i napiętą, na jeden moment, nim na powrót stał się stoicko kamienny.
-I o to chodzi... Plan jest doskonały, ale ja nie mogę grać w nim już mojej roli. Pojawiły się problemy. Ktoś jeszcze wie o morderstwie... - powiedziała tajemniczo Shae.
-Kto taki? - spytał z ciekawością i nieukrywanym uśmiechem, szlachcic.
-Niejaki Greld... Greld Brannwald. - zakomunikowała dziewczyna. Bogaty mężczyzna wybuchnął dzikim, donośnym śmiechem.
-I co z tego? Co ta pijaczyna może udowodnić? Nikt w tej dziurze nawet nie nadstawi ucha na słowa tego żula! - parsknął.
-Haren obezwładnił go, a ludzie to widzieli. Prawdopodobnie uciekł z nim gdzieś na wschód, poza miasto. Mieszkańcy byli dotąd podejrzliwi w stosunku do niego, ale teraz mają dowody by twierdzić, że barbarzyńca jest agresywny! - odpowiedziała z powagą na niepohamowany wybuch jej rozmówcy.
Mężczyzna zwrócił głowę w stronę ognia w kominku, ochoczo igrającego na suchych drwach.
-Tak więc, będą go szukać. Ten idiota, Brandstock, zadba o odpowiednią karę dla twojego kochasia... - rzekł, po czy wstał. -Nie rozumiem tylko, co moja osoba ma do tego wszystkiego... - dokończył.
-Jeśli Brannwald zginie, będą go ścigać do końca i wstawią mu karę śmierci. Jeśli zaś odda się w ręce sprawiedliwości i zwróci porwanego, być może odzyska przywileje, ale pijaczyna podsunie poszlaki na temat morderstwa w zaułku.
-Wszystko jest sprzątnięte, nie może...
-Może - przerwała ladacznica. -Będą przepytywać mnie!
-Nie umiesz kłamać? - skwitował zjadliwie mężczyzna.
-Umiem, ale on... z pewnością przyzna się. - dziewczyna podniosła głowę, jakby nagle wpadła na kolejny problem. -Misja nie może być zagrożona przez hordy sług Namiestnika, rządnych sprawiedliwości przestrzegania prawa! Musimy też pamiętać o innych aspektach sprawy...
Mężczyzna usiadł, po czym zamyślił się.
-On może się nam przydać, bracie - kontynuowała ladacznica. -Wiesz dobrze, o czym mówię.
-Jaki jest twój plan? - zapytał nagle Cień, i nałożył na siebie na powrót, swą bogatą pelerynę, przybierając mroczną, rozproszoną formę.
-Zabij Brannwalda i oczyść wielkoluda. Tylko tak, żeby wiedziano, że to ty. Najlepiej też byłoby, żeby ludzie widzieli, iż mój koleś stara się przeszkodzić w zabójstwie.
Mężczyzna zamyślił się i nie odpowiadał, wstając i przybierając stoicką pozę.
-To chyba nie jest problem dla ciebie? - podpuszczała zgryźliwie Shae. -To znaczy, zabicie zwykłego pijaczyny...
Cień nic nie odpowiedział, tylko otworzył drzwi i wybiegł na zewnątrz.
-Trzeba się pospieszyć, bo cel już przybył! - zawołała za nim Shae. Odpowiedziało jej echo kroków, przypominających szelest wieczornego wiatru.

 

Przemykał się cicho, od zaułka do zaułka. Znikał w cieniu, pod otwartymi okiennicami domostw prostych mieszczan i kulił się pośród rozrzuconych szmat jakiegoś łachmaniarza. Ludzie zbierali się przy południowej bramie, gdzie panował wyraźny ruch. "Przybył dyplomata z Dadalii!" - mówili z wyraźną ekscytacją, przechodząc obok, a barbarzyńca w łachach Brannwalda wiedział, że to znamienity gość. Czymkolwiek by ta kraina nie była, opatrywano ją nieustanną legendą, tu, na północy, zaś goście z dalekiego południa, nieczęsto zjawiali się u innych władców, a już na pewno nie w tak dalekich stronach.
Haren korzystał z chwilowego poruszenia, aby dostać się w miejsce, gdzie mógłby spokojnie zastanowić się, co będzie robić i gdzie zacznie szukać obrażonej Shae. Niestety, mimo zgiełku na ulicy, oraz, odwracającego uwagę, poruszenia, za nic nie wiedział jak ma skorzystać z tej, niewątpliwie odpowiedniej sytuacji. W końcu postanowił. "Pod pół żywym turem" zwykle można było wiele się dowiedzieć. Barbarzyńca posiadał pełną sakiewkę, jak najbardziej cywilizowanych monet, więc mógł przynajmniej spróbować jakoś je wykorzystać. Tak, w istocie, ta gospoda wydawała się jedynym miejscem, w które powinien się udać, a poza tym, nie znał w tym mieście żadnej innej tawerny, poza tą, gdzie spotkał Brannwalda. "Namaszczona dziewica" była jednak nieco bardziej "cywilizowanym" przytułkiem.

 

Spotkał Shae tuż przed wejściem. Była ubrana w obcisły, skórzany strój, który przylegał idealnie do jej smukłej sylwetki. Powitała go skinieniem i udała się na tyły budynku. Haren, bez namysłu poszedł za nią.
-Wyglądasz w tym idiotycznie! - powitał go zza rogu słodki głos pięknej dziewczyny.
-Ty zaś, wyglądasz... inaczej - odparł wielkolud, spojrzawszy ze zdumieniem na wydatnie okrojony dekolt i odsłonięte, ponętne biodra kobiety. Miała na sobie podróżny pasek z torebkami na podręczne przedmioty i wytrychy. Na plecy założyła czarny, gruby i szorstki płaszcz, który dotąd trzymała w dłoni, zaś spodnie spięte miała na nogach kilkoma obcisłymi sznurami, tępo zawiązanymi wzdłuż całej ich długości. Podróżne, ciemne i długie buty z twardymi podeszwami, nadawały jej ubiorowi charakteru "wyczynowego". Jej odzienie przypominało trochę skórzaną, lekką zbroję, jednak charakterowi pancerza zaprzeczały liczne uwypuklenia talii, które odzierały damę weń ubraną, z nadmiernego balastu ciuchów.
-Jesteś nad wyraz bystry - powiedziała zgryźliwie Shae, po czym uśmiechnęła się uwodzicielsko. -Czuje się w tym wygodniej. Przejechała rękoma po smukłych bokach i położyła dłoń na rękojeści małego, zgrabnego miecza, który wisiał na jej lekkim pasie, w misternej pochwie zdobionej złotymi pasmami. -Co zrobiłeś ze starym? - spytała i nagle, jakby spoważniała.
Haren zauważył jej ton i spojrzał na nią ze zdziwieniem.
-Wiesz? - spytał naiwnie.
-Wszyscy wiedzą - odparła i pogładziła go po kamiennym policzku, pokrytym trzydniowym zarostem.
-Ale nie martw się, teraz sprawa ucichnie, do czasu aż odjadą goście. Haren mimowolnie spojrzał w stronę drogi i pomyślał o karawanie, którą widział ponad godzinę temu, podchodzącą miasto od południa. Kim byli owi "goście", i dlaczego wydawali się aż tak ważni?
-Prawda. Teraz wszyscy skupiają się na nowoprzybyłych. - ozwał się głos za plecami kobiety. -Gdyby księżniczce Dadalii, wysłanniczce południa, córce Paszy Paakshana, lady Darmadeen, coś się stało, kto wie, jakie byłyby konsekwencje, i czy stary "wąż piaskowy" nie wypowiedziałby wojny Północy i naszemu szlachetnemu Namiestnikowi. - powiedział nagły nieznajomy, który wyszedł zza pobliskiej przybudówki, będącej najpewniej wychodkiem dla bywalców gospody. Shae wyglądała na zaskoczoną. Haren poznał po głosie, a następnie po szerokim kapeluszu na głowie gościa, iż ma przyjemność drugi raz spotkać się z Mistrzem Kamuflażu, Cancraalem Ein´vailem. Tym razem barbarzyńca poderwał się do skoku, jakby zamierzał nie bronią, ale gołymi rękoma, ukatrupić rzezimieszka. Shae położyła mu rękę na torsie i zatrzymała ostrzegającym syknięciem.
-Nie bądź taki porywczy młodzieńcze. Pamiętaj, że, jak na razie, pomagam ci. Jesteś mi coś winien za to, że twoja słodka tajemnica jest bezpieczna... - wycedził i pokłonił się fircyk, zamiatając ziemię kapeluszem w zamaszystym geście.
-Czego ode mnie chcesz... - warknął Haren, który nienawidził tego elokwentnego eleganta bardziej niż jakiegokolwiek zabójcy, i, aż nadmiernie pragnął strącić mu uśmiechniętą gębę z jego długiej i czystej szyi.
-Przysługi... Niewielkiej. Ale - tu rozejrzał się. -Nie rozmawiajmy tutaj. Zbyt wiele oczu może nas podpatrzeć - wymownie skinął wokoło, dodając - To miasto pełne jest oczu... Złowrogi ton jego głosu zniknął wraz z nim samym, kiedy jego smukła, bogato przyodziana sylwetka, zręcznie zniknęła barbarzyńcy z oczu, za pobliską przybudówką.
-Zapraszam do środka - ozwał się zza ściany i zamilkł, odchodząc.
-On chce, żebyś zabił księżniczkę - odezwała się nagle Shae, a Haren nic nie odpowiedział, tylko patrzył w miejsce, gdzie ulotnił się Mistrz Kamuflażu.
-Potem zaś rozpęta wojnę i wyniesie z tego tyle, że jakiś wysoki lord z południa zapłaci mu wielkie pieniądze za ułatwienie politycznej intrygi, którą sam zgotował. - dokończyła dziewczyna i pochyliła głowę. Ten zamach przyniesie wiele złego, ale niektórzy bardzo się wzbogacą. Haren nic nie mówił, tylko spojrzał w słońce, mające się już ku czerwieniom wczesnego zachodu.
-To zamach na mnie. - powiedział, a dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
-Co ty mówisz? - zapytała i uśmiechnęła się lekko, gdyż wszystko co myślał barbarzyńca, zdawało się schodzić na odpowiednią drogę.
-Nie zabiję jej, ale jego... - dokończył.
-Nie! - zapiszczała wprost brawurowo kobieta, grając swoją zwyczajową rolę. -Chcesz zginąć, ty tępy ośle?
-Wszystko mi jedno - odpowiedział barbarzyńca i wpatrzył się swymi chłodnymi źrenicami w jej szare, głębokie oczy. -Czemu mnie oszukujesz? - spytał, a dziewczyna zdrętwiała ze strachu. -Z kim się widujesz po kryjomu i po co ubierasz się jak asasyn, gotowy do zadania ciosu tej nocy?
-Co ty pleciesz? - stęknęła Shae i odwróciła się, chcąc nagle zerwać uciążliwy temat rozmowy.
-Ty znasz tego łotra i umawiasz się z nim, aby mnie wykorzystać. Wszystko było upozorowane! Napad na dziwkę na ulicy, kiedy opuszczałem gospodę "Pod namaszczoną dziewicą"! Odwiedziny w tej spelunie, "Pod półżywym turem", i upozorowana rozmowa z łotrem, mająca zaciągnąć ogniwo szantażu! Nawet to, że teraz czekałaś na mnie tutaj! Nie wiem gdzie byłaś ostatnio, ani komu służysz i dlaczego udajesz, że chcesz mi pomóc, chociaż, tak naprawdę mnie oszukujesz, ale zabiję cię, jeśli teraz oddalisz się i pójdziesz rozmawiać z tą cholerną szują! - ryknął rozwścieczony Haren, a Shae uświadomiła sobie, że on wcale nie musi być głupi... Dla niej było już za późno. Kiedy potężny wielkolud schwycił ją silnie za ramię, mogła jedynie udawać słabość. Nim zemdlała, obrócił ją do siebie i powiedział jej prosto w przerażoną twarz:
-Potrzebuję twojej pomocy, kobieto, i wiedz, że nie tylko oni mogą zrobić ci krzywdę!
Ladacznica jeszcze nigdy nie widziała Harena tak rozwścieczonego i zdeterminowanego, dlatego wszystko na co mogła się zdobyć w tej, jakże nieoczekiwanej, chwili, to gwałtowne przełknięcie śliny.
-Proszę cię... - zaczęła grać. -Jestem tylko kobietą, nie... Haren parsknął śmiechem i wypuścił ją z żelaznego uchwytu.
-Jesteś żałosnym pomiotem! - wycharczał z goryczą i pobiegł w stronę zaułka , odwróciwszy się, aż w końcu zniknął z oczu przerażonej kurtyzanie.
Stała tak długą chwilę, milcząc, aż w końcu założyła kaptur na oczy i rozejrzała się niepewnie. Z dachu pobliskiej rudery dosłyszała lekki szmer. Cień pojawił się przed nią i szepnął jej delikatnie do ucha:
-Pijaczyna jest w bezpiecznym miejscu.
-Zmiana planów - stwierdziła Shae. Może donieść o planach zamachu, i, choć nie zbierze dowodów, z morderstwa mogą być nici.
-Wzmogą straż i odeskortują królewnę. - odpowiedział jej stłumiony szept.
Shae zamyśliła się.
-On ucieknie, lub zrobi coś nieprzewidywalnego... - powiedziała i ukryła twarz w dłoniach.
-Raczej to drugie. - rzekł Cień.
-Trzymaj pijaka w pogotowiu. Może trzeba go będzie wypuścić, aby robił za świadka przeciw osiłkowi. - stwierdziła ze zmęczeniem, wyraźnie malującym się w jej głosie.
-Zmieniasz pogląd na jego temat? - spytał z wyraźnym rozbawieniem Cień, chichocząc.
-Trzeba go będzie powstrzymać i zagrozić czymś więcej niż słowami... - powiedziała Shae i westchnęła, podnosząc dłonie do czoła.
-Znajdę go - zaoferował się Cień - i przyprowadzę. - dokończył.
Shae spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym, kiwnąwszy lekko głową, odwróciła się, by odejść w stronę wejścia do gospody. Kiedy jej wspólnik zniknął w mrokach zaułków, ciężko oparła się o ścianę i zapłakała. Żal jej było potężnego wojownika i tego, że straciła jego zaufanie. Teraz bowiem dopiero zrozumiała, że, w gruncie rzeczy, poczuła do niego coś więcej od zwyczajowego pożądania, jakim obdarzała co drugiego klienta w swoim nieczystym zawodzie... A on uważał ją za zdradliwą...

 

 

Część V

"Asasyn"

 

Kiedy mały, acz imponujący, strojny pochód egzotycznych, "ciemnych" ludzi z południa zatrzymał się pod twierdzą Namiestnika Antigona (która przez miejscowych uważana była za imponujący zamek), brama rzeczna na dnie doliny, w której wiele lat temu powstało miasto, rozwarła się, wpuszczając gości w bezpieczne mury szarej cytadeli. Przechodnie rozeszli się dość szybko, traktując przyjazd jako chwilową ceremonię, która była jedynie oznaką przybycia bogatych kupców z egzotycznych krain. Oczywiście, już przy wejściu większość dowiedziała się, że księżniczki jednak nie ma w karawanie (wbrew oczekiwaniom ludu). Nikt nie narażałby córki Paszy Paaksha z Dadalii, na niebezpieczeństwo bezpośredniej bliskości tłumów ludzi z "dzikiej i niecywilizowanej" północy. Prawdopodobnie Lady Darmadeen, która miała na pewno przybyć do Greendale, podróżowała ze swoim osobistym orszakiem, jaki powinien wejść do miasta późną nocą. Misja dyplomatyczna nie mogła być w żaden sposób zakłócana przez jakiekolwiek utrudnienia. A już na pewno, najważniejsze było (poza niezwykle istotnym przedmiotem nadchodzących rozmów księżniczki i Namiestnika) to, iż wydawało się, że życie Lady mogłoby być nadmiernie zagrożone, nawet w przypadku, kiedy miałaby pojawić się w mieście chroniona przez dziesiątki wyszkolonych żołnierzy zbrojnych w ostre, jak brzytwa sejmitary. W nocy, każdy rozsądny człowiek śpi, choćby nawet do jego miasta miały wjechać nad murami olbrzymy na smokach. Zresztą, w takich mieścinach jak Greendale szło się spać i wstawało razem z kurami (których przecież nie brakowało na obrzeżach miasta). Sama aglomeracja była spora i imponująca, ale nie wznieśli jej osadnicy, którzy przybyli do jej bezpiecznych murów dość dawno temu i już zdążyli się tu zasiedlić na dobre, jako lud prosty i rzemieślniczy. Greendale miało za sobą historię, w której osiadali weń królowie z dalekiej północy i z południa, a lordów, którzy podbijali zamek i wznosili nowe mury, wraz z koszarami dla swych wojów, było tak wiele, że tylko najmędrszy mieszkaniec tych terenów mógłby to wiedzieć na pewno, ilu, w istocie. Jaka misja była przedmiotem przybycia samej córki wielkiego Pana z południa? Nikt tego nie wiedział na pewno. Jedni mówili, że południowcy chcą zyskać sprzymierzeńca w nadchodzącej wojnie z Krajami Nadmorskimi i prowadzą negocjacje ze wszystkimi królami, jacy mają do Dadalii w miarę przyjacielski stosunek. Inni jeszcze prawili, iż jest to część misji podłego Paszy, z którą wysłał swoje dzieci, aby, jako szpiedzy, a nie posłowie, zaznajomili się z potęgą militarną i możliwościami poszczególnych, dalekich państw, a także zawiązali pewne kontakty, które pomogłyby im lepiej operować ewentualną kampanią wojenną, w tym, jakże odległym od pustynnych regionów południa, miejscu. Jakby nie było, Lady Darmadeen postawiła na bezpieczeństwo i prywatność. Tylko najczujniejsi dostrzegą w nocy jej orszak przechodzący przez mury (strażnicy bowiem, sami nawet nie wiedzą, gdzie wejdzie druga karawana z Dadalii, i w którym miejscu będą musieli otwierać wrota). Zapewne przedostanie się przez jakąś boczną przybudówkę strażniczą muru i zatrzyma się w okolicach zamku. Tam zaś straż będzie wzmożona przez trzy dni, aż do wyjazdu księżniczki. Podobno Lady pojedzie dalej, nie zawracając od razu na południe. Jednak, o jakiej porze będzie pragnęła opuszczać Greendale, i dokąd uda się potem, tego nie wie, nie tylko herold Brandstock, ale i, być może, nawet sam Namiestnik...
Gdy ludzie rozeszli się z powrotem w różne strony, plac przed bramą twierdzy dawnego władcy Edghara, który kiedyś zarządzał tymi częściami księstwa Dallos, na powrót stał się opustoszały i senny. Pod wiosennym drzewkiem pokrytym kwieciem, siedział na kamiennej ławce, obleczony w ciemny, obdarty płaszcz, włóczęga. Nie pasował do tego miejsca, tak samo, jak jego potężna sylwetka nie pasowała do opinającego ją łachmanu. Jego ciało było zdecydowanie za duże, jak na ciało chorego i starego człowieka, na jakiego wyglądałby, gdyby stalowe mięśnie nie stanowiły głównej podstawy jego ramion i klatki piersiowej. Przy bramie pozostało pięciu strażników, z których jeden przechadzał się wzdłuż ścieżki idącej obok parku, będącego w bezpośrednim sąsiedztwie z wykładanym marmurem placem. Oprócz tego, ostatnia grupka ciekawskich gapiów próbowała wyciągnąć od strażników jakieś informacje na temat nowo przybyłej karawany, ale, sądząc po ich zawiedzionych minach, żołnierze Namiestnika, albo sami nie mieli szczegółowych informacji, albo, po prostu, nie chcieli ich udzielać pospólstwu. Wszyscy oczekiwali słynnej córy wielkiego Księcia z południa. Zamiast tego przybył jeno orszak zbrojnych kupców i egzotycznych wojowników, otaczających obleczone w skóry karawany z kolorowymi chorągwiami. Kupcy? - pytali. Prawda, że takich tu jeszcze nie było, ale uroczystości na cześć Lady Darmadeen miały przyćmić wszystko, co dotąd działo się w tym mieście, w trakcie jego przebogatej historii. Tymczasem rzeczywistość okazała się niekoniecznie zgodna z powtarzanymi już od trzech miesięcy plotkami...
Haren podniósł się ciężko z ławy. Księżniczka nie przybyła. "Może to i dobrze, na razie, ale na pewno wkrótce i tak się zjawi". - nowa myśl zakiełkowała natychmiast w jego głowie. Barbarzyńca czuł się teraz odpowiedzialny za życie gościa. Wiedział o gotowanym zamachu i znał złą sławę "Kameleona", a przynajmniej mógł wyczytać ją z jego kłamliwych, prześmiewczych oczu. Czuł, że intryga zgotowana na przyjazd najznamienitszych gości z południa, może przerastać jego najśmielsze wyobrażenie. Potężny wojownik nie był z tego zadowolony.

 

Haren zszedł z placu i zagłębił się w alejki wiodące spod zamku, do wschodniej dzielnicy miasta Greendale. Poruszał się bardzo szybko. Spieszył się, choć jeszcze do końca nie wiedział czemu. Czuł grozę wiszącą w powietrzu. Żałował, że tego wieczora nie będzie mógł opuścić miasta. Przede wszystkim, bał się o zdrowie swojego jeńca, którego zostawił kilka godzin od murów, w lesie, na wschód od miasta. Bez jadła, chorowity pijaczek mógł zemdleć i przeleżeć całą noc w niewygodnej pozycji, związany, i z potężnym siniakiem na czole, który pozostał mu, jako pamiątka po incydencie na dziedzińcu, w czasie zwyczajowego przemówienia herolda Brandstocka. Jednak Haren musiał COŚ zrobić. W głębi serca żałował, że nie ma z nim Shae, która na pewno wiedziałaby, co w tej sytuacji należy przedsięwziąć lub, do kogo się udać, by zasięgnąć rady czy pomocy. Chciał ją znaleźć. Nagle zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, że może nieprawidłowo odczytał jej intencje i bezpodstawnie zaczął ją oskarżać o zdradę, której rzekomo dokonywała wobec niego. Haren chciał, żeby sprawy, od początku jego pobytu w mieście, potoczyły się inaczej. Gdyby uniknął spotkania z napastowaną ladacznicą i łotrami, którzy (prawdziwie czy nie) chcieli zasmakować jej wdzięków, wszystko, najpewniej, przyjęłoby inny obrót. Jednak, z drugiej strony, Haren Hengard, syn Beornigena "Niedźwiedziołapego" wiedział, iż po to właśnie los obdarzył go atrybutami bohatera i legendarnego wojownika, aby rzucać go w najtrudniejsze sytuacje, w jakich nie znalazł się jeszcze żaden zwykły śmiertelnik. Światu byli potrzebni bohaterowie, a wielki barbarzyńca z zimnej północy wiedział o tym doskonale i, czy chciał czy nie chciał, był jednym z nich, choć ostatnie wydarzenia obrazowały go, w oczach wielu, jako zwykłego przestępcę...

 

Przeszedł tuż pod nim. Widział pod stopami łamiącą się konstrukcję prowizorycznego dachu, zanim skoczył przed siebie i wylądował na parapecie innego domostwa. Nikt go nie widział. Był w cieniu i był cieniem jednocześnie. Żaden szelest nie mógł być jego udziałem, żaden szept. I śledził dalej, tak jak to robił już wielokrotnie. Cel mu nie umknie, wiedział o tym. Z każdą chwilą zbliżał się do swej ofiary, kalkulując w myślach plan ataku, aż nagle, nowa sytuacja dziejąca się na dole, podsunęła mu zgoła inny pomysł...

 

Człowiek, który szybkim krokiem zbliżał się do Harena, był młodzieńcem w wieku, najwyżej, dwudziestu lat. Barbarzyńca chciał zakryć szybko twarz fikuśnym kapturem, jednak wiedział już, że chłopak ubrany w proste spodnie i koszulę mieszczucha, poznał go, i teraz zrobi coś, co zmusi kolosa do zadania mu krzywdy, czego ów nie chciał czynić, jeśli nie był do tego zmuszony. Okazało się zaraz też, iż zaczepka chłopaka była dokładnie tym, czego Haren się spodziewał. Los, od dłuższego czasu, ciągle rzucał mu przeszkody pod nogi, za co teraz przeklinał go w duchu.
-Hej, wielkoludzie! Co zrobiłeś ze starym Greldem, hę?! - wrzasnął na cały głos młodzik, wypłaszając z pobliskiej gospody kilku zainteresowanych klientów, z których paru było obecnych na przemowie herolda miastowego, kiedy incydent z pijaczyną miał miejsce. Haren czuł, że w końcu ktoś skojarzy go z Brannwaldem, którego pobił publicznie, a teraz miał na sobie płaszcz doń, poprzednio należący. Barbarzyńca zwrócił się do ucieczki i czuł, że raczej na pewno umknie tym mieszczuchom, ale będzie musiał jeszcze długo się ukrywać i, tak naprawdę, nie był pewien, czy w końcu natrętni wojskowi Namiestnika nie złapią go i nie zaprowadzą przed oblicze "ich" dziwnej, spaczonej sprawiedliwości. Już brał nogi za pas, starając się utrzymać na dystans chłopaka, zanim ten zwoła całą okolicę, aby rzuciła się nań, w celu wymierzenia kary za popełnione przestępstwo, jednak zatrzymał go dziwny, odziany w piękne szaty lordowskie jegomość, który pojawił się, jakby znikąd, i znalazł pomiędzy przerażonym Harenem, a napastliwym młodzikiem, szczerzącym zęby w konwulsjach gniewu, jaki wykrzywiał mu twarz. Nieznajomy miał oblicze pociągłe, kruczoczarne włosy i dumne spojrzenie. Był wyniosły i wyglądał co najmniej na jakiegoś, wielce szlachetnie urodzonego Pana. Nawet nieokiełznany barbarzyńca z dziczy nie miał problemów z rozpoznaniem jego stanu społecznego. Zainteresowani przechodnie jeszcze gęściej zaczęli się tłoczyć na obrzeżach drogi, starając się dostrzec, o co chodzi w tej, jakże dziwacznej sytuacji.
-Czego szlachetny pan se życzysz tutej, hę? - zapytał dość nieuprzejmie zapalczywy młodzian.
-Niczego, co by cię interesowało, młody Yeldzie - Chłopak wybałuszył ślepia na dźwięk swego imienia. - A teraz powiedz mi, czemu to napastujesz tego jegomościa, zakłócając tym samym jego spokój i prywatność? - kontynuował nieznajomy szlachcic.
-To Carvaan! - rozległy się stłumione głosy pośród zaciekawionego tłumu.
Młodzik, usłyszawszy imię lorda, którego sława dorównywała w mieście prawie samemu Brandstockowi, będącemu przecież naczelnym heroldem Namiestnika, jakby stracił trochę ze swej zapalczywości, jednak wciąż chciał ewidentnie usprawiedliwić swe działanie, wskazując więc drżącą dłonią na sylwetkę stojącego na obrzeżu uliczki, obleczonego w niezgrabne łachmany wojownika, rzekł:
-Oto ten, co zabił starego Grelda Brannwalda! Trza go zanieść przed oblicze strażników, szlachetny panie!
Twarz lorda stała się nagle, jakby znacznie bardziej surowa i kamienna, niż jeszcze przed chwilą. Yeld przeraził się jego spojrzenia, a przechodnie i gapie trochę cofnęli się w stronę chodnika, jakby próbując zrzucić z siebie winę za incydent, i groźne spojrzenie szlachcica.
-Nic takiego się nie stało, prawda przyjacielu? - spytał głośno Carvaan barbarzyńcę.
Haren, kompletnie zbity z tropu zachowaniem nieznajomego, tylko bezmyślnie przytaknął.
-A więc widzicie, że ów "łotr" nie przyznaje się do winy! Jak więc zamierzacie mu ją udowodnić?
-Ależ, panie, zaklinam cię, to ten! Stary Greld nie żyje, a ja widziałem na własne oczy, jak on zabierał jego ciało, umykając strażnikom na wschód, ku bramie!
-Bzdura! - odrzekł dumny pan - O ile wiem, ten pijaczyna zniknął wraz z jakimś najemnym osiłkiem, który niedawno pojawił się w Greendale, a więc i miał z nim pewno jakieś dawne zatargi, za które teraz pokutuje. Nie zaczepiaj więc, chłopcze, na ulicy, uczciwych przechodniów, obarczając ich winami za wydarzenia, które przyśniły ci się po tym, jak mamusia opowiadała tobie bajki do snu! Greld Brannwald żyje i jest w rękach ludzi Namiestnika, choć nie udało się nam złapać napastnika, który zostawił mu sińca na czole. Jest teraz przesłuchiwany i dlatego myślisz, że nie ma go w mieście, lub, że nie żyje. - prychnął czarnowłosy bogacz.
Te słowa poruszyły nie tylko samym Yeldem, ale też wszystkimi zebranymi dookoła. W jednym momencie wszelkie zarzuty wobec nieprawidłowości rozumowania szlachcica uleciały z głowy młodziana, zaś zastąpił je wstyd i niepewność, co do stojącego w pobliżu barbarzyńcy (w stosunku do którego, istotnie, nie mylił się w tym co mówił, choć teraz nie był już tego taki pewien, jak wcześniej).
-Rozkazuję wam wrócić do swoich obowiązków, zamiast wychylać się po ciemku na ulice. Dziwne rzeczy się tu dzieją i nie należy wtykać nosa we wszystko, co się widzi czy słyszy, młodzieńcze. Zdejm kaptur, przyjacielu, i okaż temu młodemu głupcowi, że się mylił, w stosunku do ciebie.
Haren dopiero po chwili skojarzył, że prośba skierowana była do niego. Choć nie chciał tego czynić, bo czuł, że w takim wypadku natychmiast zostanie rozpoznany, bez żadnych wątpliwości (skoro chłopak poznał go w płaszczu, po ciemku, to czemu miałby nie poznać go i bez kaptura na twarzy?), jednak jego ręce same podążyły do góry narzuty i odgarnęły materiał do tyłu, na kark. W tym momencie, kiedy wszyscy zebrani wpatrywali się w oblicze wielkoluda, a Yeld rozdziawiał gębę ze zdziwienia, ostatnie słowa inkantacji ulatywały zza zaciśniętych zębów bogatego szlachcica.
Haren nie wiedział czemu, ale wszyscy ci, których widział na placu dziś rano, a także sam Yeld, który tego dnia zaczepił go jako pierwszy, informując ludzi zebranych przy heroldzie, że coś niedobrego działo się ze starym Greldem, teraz zdawali się go nie poznawać.
-Czy uznajesz swój błąd? - zapytał szlachcic Yelda, który coraz szerzej rozdziawiał gębę, w miarę jak wpatrywał się w oblicze Harena. -Czy to jest ten człowiek, który dziś rano porwał Brannwalda i ukrył go gdzieś poza miastem?
-N-nie, p-panie, m-myliłem się. To n-nie jest ten, choć... przysiągłbym, że ma płaszcz starucha - wyjąkał, po czym przepraszającym gestem pokłonił się uniżenie i na odchodnym rzekł, dziwnie zmienionym głosem, jakby chcąc wybrnąć z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł: -Ależ, przecież, któż przejmowałby się takim żulem, jak Greld? Może to i nawet dobrze, że temu staremu zawadiace ktoś utarł wreszcie nosa za to, że zaczepiał każdego, kogo tylko sobie upatrzył, dureń? - uśmiechnął się nieszczerze i wlazł z powrotem do gospody, do której zaraz podążyła za nim większość gapiów, a przechodnie rozeszli się również w mig, pozostawiając Harena i szlachcica sam na sam w ciemnym zaułku, w cieniu wieczora.
Barbarzyńca jeszcze długo wpatrywał się w beztroskie oblicze jegomościa, aż do momentu, gdy cień iluzji opuścił jego twarz (o czym sam nie wiedział). Kiedy wszyscy ludzie poznikali w swoich domach, a na ulicy nie było widać żywej duszy, bo też i nikt rozsądny nie pałętał się, tak naprawdę, w nocy po mieście, jeśli chciał wstać równo z nastaniem świtu, do codziennej pracy (a w Greendale "rozsądnych" ludzi było znacznie więcej od tych mniej rozważnych - tudzież zwanych przestępcami, różnego typu i klasy), mężczyzna przemówił do przewyższającego go o dwie i pół głowy osiłka:
-Pójdź ze mną, bo wiem, jak ci pomóc, przyjacielu.
-Nie znam cię. - odpowiedział Haren, a wściekły i wyjątkowo zaskoczony wyraz jego twarzy mówił bardzo wiele o jego myślach, które nie dawały mu spokoju od dobrych kilku chwil, kiedy pojawił się dziwny lord.
-Czy to szkodzi temu, byśmy się bliżej poznali? - powiedział dość znużonym głosem szlachcic, ziewając. -Nie chcesz sobie pomóc?
-Nie znam cię. - odparł znowu Haren i, tym razem, zaczął zbliżać się do mężczyzny, a jego sylwetka rzucała cień na twarz jego rozmówcy, coraz bardziej zakrywając jej wyraz.
-Dobra, uspokój się osiłku, bo źle się to dla ciebie skończy- ostrzegł lord, ale nie poruszył się z miejsca. Rozpłaszczone na szybie twarze, wyglądały na scenę z okna pobliskiej gospody (była tam też piegowata gęba Yelda, jak się nietrudno domyślić).
Prawdę mówiąc, Haren ani myślał przejmować się w tej chwili czymkolwiek. Zbyt wiele rzeczy było poza jego zasięgiem. Zbyt wiele osób znało go na wylot, a on nie znał ich wcale. Ledwie trzy dni był w tym mieście, a już nagonka na niego przechodziła przez usta każdego mieszkańca, zagłuszając nawet informacje o przyjeździe wielkiej dyplomatki z dalekiego południa. Barbarzyńca miał dość zagadek i zagadkowych jegomości. Miał zamiar wyciągnąć z tego dziwaka wszystko to, co chciał wiedzieć (a wiedzieć pragnął wiele, szczególnie to, czemu ów mężczyzna tak bardzo interesował się jego obroną przed przerażonymi i zdesperowanymi mieszczuchami). Haren miał ochotę chwycić go za szyję i wydusić z jego czystych, lordowskich rysów informacje, które pomogłyby mu się wreszcie odnaleźć w sieci intryg, która coraz szerzej zaplatała się wokół niego, ku rozpaczy wojownika. Haren chciał, ale dwa kroki przed nie poruszonym wciąż szlachcicem, zwalił się ciężko na brudną, zakurzoną drogę. Bywalcy gospody odeszli od szyby, gdy lord spojrzał w prawo, prosto w ich rozdziawione oblicza (rzadko kiedy działy się w mieście takie rzeczy, z udziałem kogoś tak zacnego i poważanego - nie poruszając już faktu, iż ktoś taki, zwykle nie trzymał się ulic i gościńców zwykłych mieszczan, bez odpowiedniej straży przy boku, czy choćby kilku sług w pobliżu!).
Haren spał jak niedźwiedź i nie czuł, że jest poruszany i niesiony z lekkością piórka. W tym momencie przydomek Brannwalda, nadany mu "Pod namaszczoną dziewicą", wydawał się odpowiedni dla jego kamiennego snu, w jaki zapadł.

 

-To dziś w nocy - usłyszał cichy głos, niby szept.
-Będziesz gotowy? - odpowiedziała mu dziewczęca nuta, którą zaraz poznał, pomimo chwilowej otępiałości po przebudzeniu.
-Tak, ale nie wiem, czy asasyni zdecydują się na atak. "Przebieraniec" może chcieć zwlekać.
-My nie mamy tych informacji... - zasępiła się Shae. Z kim rozmawiała? - zastanawiał się Haren. Czuł, że za chwilę będzie zadawać pytania, teraz jednak nie chciał przerywać rozmowy, aby nie uronić z niej ani szczypty potrzebnych informacji.
-Ale możemy się wiele dowiedzieć... W końcu nazywam się Carvaan. Nie po to mianowano mnie najzacniejszym lordem, aby miano mi odmawiać kilku szczegółów na temat przybycia słodkiej lady z południa... - zachichotał dość cierpko, męski głos.
-Nawet sam Brandstock może tego nie wiedzieć! - odparła nie przekonana Shae.
-Brandstock to tępy idiota, i nie sprawdza się nawet w roli herolda. Władca Greendale wcale nie musi uważać go za swoją prawą rękę. - zakomunikował spokojnie mężczyzna, oddalając się na skrzypiących deskach od łóżka, przy którym siedziała Shae. -To ja jestem prawą ręką Namiestnika - powiedział chełpliwie mężczyzna i odszedł. Haren usłyszał ciche zamknięcie drzwi, za jegomościem.
Shae przez chwilę siedziała na krześle obok, po czym podniosła się i pochyliła głowę ze zwieszającymi się z niej, kasztanowymi kosmykami, nad twarzą barbarzyńcy.
-Zbudziłeś się - rzuciła oschle, jakby było jej to mniej niż obojętne.
-Co się tutaj dzieje? - wysapał ciężko Haren i podniósł się do pozycji siedzącej, otwierając zamknięte dotąd oczy. Zauważył, że była ubrana w ten sam, skórzany, obcisły strój, co poprzednio.
Znajdowali się w małym pokoiku ze stołem i drzwiami, oraz jedną, naścienną pochodnią, trzaskającą żywo z prawej strony, przy zasłoniętym oknie.
-Lady z południa przyjeżdża do miasta dziś w nocy. Poza tym... nic ciekawego. - odparła niedbale Shae i położyła się nagle obok zaskoczonego wielkoluda. Kiedy rozpięła skórę na brzuchu i zrzuciła obcisły gorset, Haren pokrył się potem, który spłynął mu po czole, jakby przed chwilą odbył jakiś ciężki, fizyczny wysiłek. Chwilę później jej ciemne, słodkie, szerokie usta zetknęły się z jego drżącymi wargami, a jej kasztanowe, grube, kręcone włosy musnęły jego twarde jak skała policzki. Choć barbarzyńca wiedział, że robi coś złego i niezgodnego z prawami jego ludu, nie mógł oprzeć się niewątpliwym wdziękom pięknej kurtyzany. Jeszcze nigdy nie kochał się z kobietą i teraz, natłok wydarzeń sprawił, iż znajdował ukojenie w pożądaniu, jakie urzeczywistniało się w tej chwili, szczytując na najwyższym poziomie jego podniecenia.
Choć Haren bał się tego momentu, to w głębi serca cieszył się niezmiernie, że jest znów przy Shae. Wiedział, że robiła to z wieloma, którzy byli przed nim, bo zdążyła mu już wytłumaczyć swój zawód, jednak czuł, że dla niego jest czymś więcej niż tylko rozrywką. Była jego kochanką, i choć dotąd nie wiedział, co to miłość, tej nocy Shae nauczyła go wszystkich jej sekretów...

 

Schowany w ciemności okolicznych pagórków, mroczny kształt czekał. Przyczajony między ścianami parowu, czatował już od momentu, kiedy niebo zaczynało dopiero czerwienieć, a słońce zbliżało się ku zachodowi. Jednak jego wieloletnia praca nauczyła go długotrwałej cierpliwości. Potrafił wlepić się w otoczenie i stać się jego częścią. Kamienie i drzewa więcej były ruchliwe od niego.
Czekał i wiedział, że nie czeka na darmo. Coś się zbliżało. Czuł to w otaczającym go cieniu. Czuł w drżeniu powietrza i w mowie bezruchu nagich skał. Czuł w głowie, jakby dudniący dźwięk dzwonka, który objawiał mu zwykle, iż jego sztylet znajdzie dziś miękki kark kolejnej ofiary... Nie jednej. Całej karawany ofiar.
Kształt z góry był znakiem. Jeden z jego ludzi pojawił się na chwilę i zniknął ponownie za szerokim głazem. Z przodu rozległo się ciche parsknięcie konia. Skradali się pod osłoną nocy. Parów prowadził dalej, pod miasto, do podziemnych koszar strażników. Wybrali, w gruncie rzeczy, doskonałą drogę. Wszystko było idealnie zaplanowane i nie do odgadnięcia. Jednak ktoś uprzedził już ich plan...
Już prawie czuł na swoim ostrzu i języku smak egzotycznej, południowej krwi dziewicy z dworu bogatego, ciemnoskórego południowca. Już prawie wbijał jego twarde ostrze w uginającą się, miękką skórę, co w mroku jest ciemna jak noc, a w bladości księżyca przybiera barwę głębokiej czerwieni. Czerwień. Asasyn czekał na ofiarę, a kolejny odgłos rżenia konia, tym razem głośniejszy, kazał mu się podnieść i wejść na półkę skalną zawieszoną nad podłogą wąwozu. Jak zwykle, uwielbiał ryzyko i wszystko robił z dreszczykiem emocji. W tym momencie, zza lewego załomu w skale wyjechały wielbłądy z namiotem, w którym znajdowała się oświetlona przygaszonymi kadzidłami postać siedzącej na poduszkach, młodej córki króla z południa. Jej cienia strzegli zbrojni w połyskujące, nagie sejmitary beduini. Ich miecze były ostre, być może najostrzejsze w świecie, ale asasyn i jego ludzie mieli potężniejszą broń w zanadrzu.
Zaskoczenie...


 

Autor: Jarlaxle

email: bregan@valkiria.net