TRES LUNAS







   Ostatnio mają skromną cd-kolekcję wzbogaciła najnowsza płytka Mike'a Oldfielda nosząca tytuł "Tres Lunas". Mike na swoim koncie ma już pokaźną ilość płyt, jednak każda następna niesie bogactwo dźwięków i nowych wrażeń, nie pozwalając przy tym zapomnieć o poprzednich dokonaniach muzyka. Także i w wypadku swojego najmłodszego dorobku Mike mnie nie zawiódł.

   Najpierw skupię się może na walorach zewnętrznych zakupionej płyty. Biorąc pudełko do rąk naszym oczom ukazuje się czarna strona tytułowa, na środku której umieszczono zdjęcie dziwnego księżyca. Po w głębszym przeanalizowaniu zdjęcia doszłam do wniosku, iż ta fotka w rzeczywistości przedstawia trzy księżyce połączone w jedną całość. Stanowi to pewne nawiązanie to tytułu krążka, który znaczy "Trzy Księżyce".

   Kiedy już dostaniemy się do zawartości pudełka, czeka nas miła niespodzianka. Do samej muzyki dołączono bowiem grę, która umożliwia nam fruwanie wirtualnym ptaszkiem czy pływanie delfinem. Zdjęcia umieszczone w opakowaniu obrazują gierkę. Nasz wzrok przykuwają bardzo realistyczne, niezwykle pięknie oddane krajobrazy. Zdarzają się jednak i takie, które pozbawione są jakiejkolwiek logiki, wszystko jednak okraszone jest cudowną paletą barw.

   Niestety, po początkowej, całkiem przyjemnej niespodziance, czeka nas rozczarowanie. Aby doświadczyć przyjemności zabawy, trzeba zapłacić 11 dolarów po to tylko, by otrzymać kod, który ma nam "zezwolić" na uruchomienie gry... [tutaj niewielkie wtrącenie z mojej strony. Co zatem powiem? Ano - aż mnie wstrząsa! Nie dość, że sama płyta jest horrendalnie droga, mając na uwadze polskie realia, to jeszcze trzeba zapłacić niemal jej równowartość, by móc w pełni się nią nacieszyć. Jak dla mnie - kpina totalna i w takim akurat przypadku nie miałbym nic przeciwko złamaniu zabezpieczeń gry (gdzieś w niej na pewno kod ukryto ;), bowiem nie po to kupuje się płytę oryginalną, by jeszcze dodatkowo płacić - dop. Equinoxe]. No cóż, pozostawiam ten fakt bez komentarza [a szkoda - gdy nie ma komentarzy, nikt na pewno nic nie zmieni ;P - dop. Equi]. Ogólnie oceniając szata graficzna płyty jest prosta, aczkolwiek w tej prostocie i czerni znajduje się pewne odzwierciedlenie zawartości krążka, ale o tym za chwilkę.

   Mike przygotował dla nas 14 utworów. Płytę otwiera "Misty"( którego właśnie słucham ;) Jak sam tytuł wskazuje, niesie on swego rodzaju mglistość i tajemniczość. Spokój i wytonowanie dźwięków powoduje u człowieka stan błogiego nastroju, a saksofon pogrywający co jakiś czas cudownie komponuje się z elektronicznym tłem [saksofon u Mike'a? Może być ciekawie... - dop. Equi]. Następny kawałek, "Ziemia niczyja" (w tłumaczeniu na język polski, oczywiście ;), jest sześciominutową kompozycją, od której również tchnie spokojem, jak w przypadku pierwszego utworu, tu jednak "cisze" elektronicznych minut przerywają dźwięki gitary, która nastraja człowieka w sobie tylko specyficzny sposób. "Return To The Origin" jest trzecią kompozycją płyty, w tym utworze wracamy do samego początku, poznajemy genezę... tylko czego? Cały czas próbuję rozgryźć tę płytę i dochodzę do wniosku, że układ tytułów nie jest przypadkowy. Według mnie Oldfield "opowiada" w niej koleje losów jakiejś kosmicznej wyprawy, która wylądowała na innej planecie.

   Tak... ten krążek zdecydowanie nadaje się do podróży w przestrzeń kosmiczną: jest spokojny, brak w nim gwałtownych zrywów melodii, wszystko jest tak głęboko jednostajne jak nieskończoność wszechświata. W kosmosie panuje nieopanowana cisza, więc i płyta jest z gatunku cichych, w których każdy dźwięk jest wyważony, każdy głos czy szept niezwykle delikatny, każde szarpnięcie strun gitary napełnia człowieka uczuciem bezkresnego bytu, jednak pośród tej, mogłoby się wydawać, jednostajności, kryje się niebezpieczeństwo, jakieś nieopisane zagrożenie, które słychać w końcowych kompozycjach płyty.

No, ja tak gadu - gadu, a WinAmp odpala już utwór piąty, "Viper", czyli "Żmija"... Czy ta kompozycja ma cos wspólnego ze żmiją - jakoś nie udało mi się wychwycić, ale bardzo przypadł mi do gustu dodatek melodyjny: wspaniała gra na bębenkach. Szósty utwór (jeden z moich ulubionych), to jest " Żółwia wyspa" (tak brzmi spolszczony tytuł), zawiera w sobie ogromny ładunek pozytywnych wibracji, które dzięki klasycznej gitarze i subtelnej melodii uwalnianie są w przestrzeń naszego życia i trafiają wprost do naszych serc. Nic tylko zamknąć oczy i upajać się chwilą. Utworem siódmym jest znana piosenka "To Be Free", jednak na płycie znajdują się dwie wersje tegoż utworu, ta i radiowa edycja zamykająca "Tres Lunas". "Fire Fly"... wydaje mi się, że jest to najbardziej pogodny utwór na płycie, każdy dźwięk jest ulotny, niepewny, jakby nieco zwodniczy. Rzadko zdarza się rzeczywiste odniesienie tytułu utworu do jego treści, faktycznie jednak słuchając go przychodzą na myśl "świetliki": muzyka raz "zaświeci", w mgnieniu oka zgaśnie, zaraz jednak znów błyśnie. Słuchając mamy wrażenie, jakby małe, świecące owady otaczały nas ze wszystkich stron i unosiły wraz ze sobą. Świetliki mogą poza tym symbolizować gwiazdy... migocące oczka, palące się punkciki, które pobłyskują dookoła aż po najdalszy kres. W krajobraz wszechświata gwiazdy wpisane są od zawsze, jesteśmy w nich zatopieni. Podczas słuchania "Fire Fly" toniemy... mimowolnie nasz umysł ucieka w przestrzeń i chce zostać tam jak najdłużej, jednak dziewiąty kawałek, "Tres Lunas", wyłapuje nasze myśli i holuje je na księżyc...

   Trzy następne kompozycje są spokojne, jednak ja wyczuwam w nich lekką nutkę lęku i, takie ja odnoszę wrażenie, jakby...zwątpienia. To jest to, o czym pisałam na samym początku: kosmos jest niebezpieczną nieskończonością. W tych utworach Mike nieśmiało przekazuje nam strach płynący... może ze świadomości samotności we wszechświecie, może zagubienia, utraty sensu istnienia wobec ogromu kosmosu... Oczywiście to są moje subiektywne odczucia, ale staram się zrozumieć dlaczego po wysłuchaniu tych trzech utworów czuję się tak malutka i nieistotna. Jednak Mike pomyślał o wszystkim, piosenka "To Be Free", zamykająca płytę, jest skutecznym lekarstwem na wszelkie uczucie lęku i zagubienia. Kompozycja jest tak optymistyczna i beztroska, że zanim człowiek się zorientuje, już śpiewa refren, a uśmiech mimowolnie pojawia się na twarzy.

   Podsumowując stawiam pytanie, czy płytę warto mieć w swoich zbiorach...? Z ręką na sercu polecam ją każdemu, kto lubi muzykę Mike'a... Znajdzie na niej bowiem wszystko, od klasycznych tonów gitary, saksofonu i fortepianu, po futurystycznie zmiksowane dźwięki, czyli to, za co wielbiciele Oldfielda najchętniej postawiliby mu pomniki. Muszę jednak ostrzec, że płyta jest zrównoważona i spokojna, więc jeśli oczekujecie dynamiki i rozmachu jak w przypadku Tubular Bells III, możecie czuć się nieco zawiedzeni, ale czy wszystkie krążki Mike'a muszą być takie, jak wspomniany...? Raczej nie, jeśli więc, Czytelniku, twórczość Mike'a podoba Ci się także od tej delikatnej, spokojnej i głęboko melodyjnej strony, to "Tres Lunas" jest idealna.

   [Na koniec jeszcze coś ode mnie - "Tres Lunas" jeszcze nie słyszałem, nie mniej jednak z tego, co Luinil opisuje wnioskuję, że album może być podobny do "The Songs Of Distand Earth", jeśli zaś tak jest w istocie, wówczas naprawdę jest on godny polecenia - dop. Equi].

 

 

 

Autor:Luinil

email: