|
BOGIEM BYĆ...
...bogiem jestem ja
zaś wolą mój miecz...
Nigdy dotąd nie zastanawiałem się, czy jestem w stanie spojrzeć śmierci w oczy.
Była to dla mnie tak irracjonalna kwestia, że moja młoda myśl była nieskalana
tym uczuciem. Nie doświadczyłem lęku przed nieznaną nieskończonością, nie
opuściłem wzroku stojąc na granicy pustki i niemoralnego końca. Nie byłem
w stanie dotknąć czegoś, co było mi obce i nie było w stanie wzburzyć we mnie
choćby małej dawki adrenaliny.
Aż do dzisiaj.
To miał być zwykły dzień, jakich przeżyłem już setki. Taki dzień,
w którym powietrze nie wyróżnia się niczym specjalnym, zaś wschód słońca jest taki
sam jak wczoraj. Nie dziwią kołyszące się drzewa, szeleszczące krzewy, czy cichy
szum traw. Zadumy nie powoduje ćwierkający ptak, ani piskliwy głos polującego
myszołowa. To wreszcie miał być taki dzień w którym podmuch wiatru owijający się
wokół twarzy nie porusza nerwów, a oczy wypatrują kolacji o która dopomina się
żołądek.
Ale nie był to zwykły dzień.
Rano obudziło mnie wycie wilka. Może i nie byłoby to nic dziwnego,
gdyby nie fakt, że nocowałem na wzgórzach Moghen, a ostatniego wilka widziano tu
jakieś siedemnaście lat temu. Rozumiecie - cywilizacja. Swego czasu odkryto na tym
terenie znaczne złoża żelaza i zaczęto je intensywnie eksploatować, wykarczowując
przy tym sporą połać lasu i zabijając większość żyjących tam zwierząt. W końcu okazało
się, że głębiej umiejscowiona ruda była słabej jakości i zaprzestano prac, jednak
natura została pozbawiona małej cząstki swojej pradawnej całości. Gdy ziemię ową
opuszczał ostatni osadnik, skraj lasu znajdował się już za zasięgiem ludzkiego
oka i tylko elf mógłby go wypatrzeć, gdyby się tu znajdował. Ale oczywiście nigdy
nie było tu żadnego elfa. Przecież każdy wie, że one nie zapuszczają się w te
okolice, bo niby po co? Żyją gdzieś na wschodzie w swojej puszczy i tylko nieliczne
przeniknęły do ludzkich miast i zapewne i jednym i drugim jest dobrze. Po co więc
miały by nachodzić zupełne pustkowia?
Jak już mówiłem rano obudziło mnie wycie wilka. Przez chwilę
myślałem, że to resztki snu, który nagle przeniknął do tego świata, ale wilk
zawył jeszcze raz. Ręka sama namacała miecz, który leżał obok mojego posłania,
ale wiedziałem, że to był tylko taki odruch. Po pierwsze gdyby wilk był blisko
to w najgorszym wypadku leżałbym już w kałuży krwi, a po drugie samotne wilki z
reguły nie atakują ludzi.
Słońce właśnie wychyliło się zza horyzontu i krwawym światłem
dało początek nowemu dniu. Ogarnąłem śpiącym jeszcze wzrokiem miejsce, gdzie
przyszło mi spędzić ostatnią noc. Leżałem na skalnej półce, obok płytkiej jaskini.
Pode mną, kilka ładnych metrów niżej, biegła ścieżka, a jedno z jej odnóży prowadziło
właśnie tutaj. Sam nie wiem właściwie jak się tu znalazłem. Gdybym był zabobonny
podziękowałbym pewnie jakiemuś bogu, za to, że nie zrobiłem jeszcze kilku kroków
więcej, tylko zatrzymałem się właśnie w tym miejscu, bo niechybnie skręciłbym kark.
Odrzuciłem koc z borsuczych skórek i od razu owładnął mną chłód poranka, a głęboko
wciągnięte powietrze aż mną zatrzęsło.
Zapowiadało się nieźle.
Tym bardziej, że obok płynął mały strumyczek, który zmył ze mnie
resztki nocy, a krystaliczna, zimna woda rozlała się po moim wnętrzu. Dobrze, że
miałem jeszcze jakieś zapasy żywności. Odkąd wyruszyłem z Nav'gmuthu, czy Miasta
Rzecznych Płomieni, jak nazywali go pielgrzymi, bądź Zapadłej Dziury, jak nazywali
go tubylcy, nierzadko zdarzało mi się pościć po kilka dni. Jednak więcej było dni,
gdy mój żołądek był pełny, a zapas strawy miałem taki, że przez pewien czas nie
musiałem się o nic martwić. Nasyciłem więc swój poranny głód kilkoma jabłkami i
upolowanym wczoraj zającem, którego nie zdążyłem zjeść na kolację. Fakt, że nie był
on specjalnie upieczony, a kilka kłaków połknąłem razem z mięsem, ale cóż mogłem
zrobić. Coś jeść trzeba.
Nie spiesząc się załatwiłem resztę porannych czynności. Dopiero
teraz poczułem, że zaczął się kolejny dzień mojej podróży. Była to wędrówka, która
właściwie nie miała celu. Opuściłem swoje miasteczko nie widząc tam dla siebie
perspektyw, nie mówiąc nawet o zwykłej stagnacji. Nie chciałem reszty życia spędzić
w miejscu, które żyje praktycznie tylko z pielgrzymów odwiedzających świętą jakoby
rzekę. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tych wszystkich ludzi, którzy wierzyli, że
woda ma jakąś cudowną moc, która pozwoli im dłużej żyć, a po śmierci odrodzić się
na nowo. To było dla mnie coś zupełnie niepojętego. Jak można wierzyć w coś czego
nie ma i czego się nie widzi. Przecież do dwudziestego roku życia piłem ową wodę
codziennie i nie raz bolał mnie przez nią brzuch, więc o jakich magicznych mocach
można tu mówić?
Postanowiłem wyruszyć więc gdzieś, gdzie życie nie będzie opierało
się na zabobonach, a ludzie będą w miarę normalni. I tak wędruję już niemal od roku,
na krótko zatrzymując się w różnych mieścinach i podejmując się pracy by przetrwać.
Najtrudniejszym okresem była zima, ale przeżyłem ją w niedużej wiosce, której nazwy
nie jestem już sobie w stanie przypomnieć. Przeżyłem tam kilka miłych chwil z córką
młynarza, póki nie dowiedział się o naszych schadzkach. Aby ocalić ważne dla mnie
części mego ciała musiałem mu przysiąc, że ożenię się z jego córką jak najszybciej.
Całe szczęście, że dni były wtedy coraz cieplejsze i następnego poranka wymknąłem
się cicho z wioski, pożyczając sobie kilka rzeczy i trochę jedzenia. W końcu trzeba
sobie jakoś radzić.
I tak oto przede mną kolejny szary dzień podróży donikąd.
Zwinąłem koc i wraz z resztą rzeczy włożyłem do torby, która przerzuciłem przez ramię.
Muszę tak ją nosić odkąd miecz umieściłem na plecach. Podpatrzyłem kilka tygodni
temu, jak nosił go w ten sposób jakiś zabijaka i tak mi się to spodobało, że
postanowiłem zrobić tak samo. W końcu czy zawsze trzeba ulegać stereotypom?
Zadowolony z siebie ruszyłem w dalszą drogę ku nieznanemu.
Zwolniłem. Z minuty na minutę moje nogi wybijały coraz senniejszy rytm,
coraz bardziej wydłużał się czas pomiędzy kolejnymi skrzypieniami żwiru
na ścieżce. Nie trudziłem się nawet, by stłumić ziewnięcie, które było
kolejnym symptomem ogarniającego mnie lenistwa. Na nic zdały się nauki
z lat dziecinnych, kiedy to rzemyk ojca próbował dodać mi wigoru i nauczyć
chęci do pracy. Nawet intensywne pragnienia wpojenia mi charyzmy zaowocowały
jedynie dotkliwym bólem, bo moje gruczoły łzowe niechętnie brały się do
pracy. Z czasem lenistwo, które nie brałem nigdy za chorobę, a raczej
za wrodzoną cechę bohatera - marzyciela, uległo modyfikacji i nie było
już tak intensywne. Nie była to bynajmniej zasługa rzemyka, co raczej
mojej własnej, nieprzymuszonej woli, kiedy zacząłem pierwsze przygotowania
do opuszczenia mojej osady.
Jednak od czasu do czasu, moje cecha brała górę i silnie domagała się
uwagi.
Teraz, ledwie godzinę od opuszczenia miejsca mojego ostatniego obozowiska,
poczułem jak lenistwo zaczęło wychodzić ze swojej kryjówki, że chce przejąć
nade mną kontrolę, narzucić mi swoją wolę i w geście tryumfu ogłupić mnie
i rozłożyć na rosnącej wszędzie wokół trawie.
Zdawało mi się, że wraz z chwilą, gdy obmyłem swoją zaspaną twarz w zimnej
wodzie strumienia, zmęczenie odeszło na długo. Jednak nic bardziej mylnego.
Szedłem coraz wolniej, a właściwie szurałem już nogami w iście żółwim
tempie. W chwili, gdy zamierzałem poddać się zupełnie i spaść na trawę,
moje oczy dostrzegły samotne, lecz sporej wielkości drzewo, rosnące kilkadziesiąt
metrów dalej, tuż przy ścieżce.
- Mogę? - zapytało moje ciało.
- A niby to dlaczego? - odpowiedziało pytaniem lenistwo.
- Przecież te kilka kroków nie zrobi różnicy. Nogi jeszcze dadzą radę,
prawda?
- Prawda, prawda - odpowiedziały nogi i dumnie napięły mięśnie.
- Teraz rządzę tu ja i nie widzę sensu, by robić taki wysiłek, w dodatku
z powodu jakiegoś drzewa - fuknęło gniewnie lenistwo.
- Ale przy cieniu tego drzewa będzie się lepiej wypoczywać, bo dziś gorąco,
a drzewo jest duże i daje chłodny cień - wtrącił się mózg po konsultacji
z oczami, zakończeniami nerwowymi i gruczołami potowymi.
- No dobra. Tylko bez sztuczek. Do drzewa i ani kroku dalej - zakończyło
lenistwo tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Po paru minutach spoglądałem w szumiące nade mną liście, ciasno opinające
potężne konary drzewa. Dmuchał lekki zefirek, a przez zieloną zasłonę
wpadało co chwilę kilka promieni, jakby dawały mi znać bym nie usnął.
Ogarnęło mnie totalne znużenie. Cały bagaż wylądował obok, miecz skrupulatnie
oparłem o pień, sam zaś podłożyłem ręce pod głowę i spod przymkniętych
oczu wsłuchałem się w pieśń przyrody. W końcu kochałem naturę. To była
chyba jedyna rzecz, która tak naprawdę mnie pociągała i która pozwalała
mi zapomnieć o codziennym, szarym życiu jeszcze w wiosce. Później, już
podczas wędrówki, otaczała mnie zewsząd, dawała schronienie, czasem jadło
i wodę, a czasem pozwalała nacieszyć się swą urodą mojemu sercu. Czasem,
gdy powracały wspomnienia wiosen z moich dziecięcych lat, kiedy to wraz
z chłopakami i dziewczynami w zbliżonym wieku, ganialiśmy nago po łące
pełnej kwiatów, wdychaliśmy ich zapachy i pletliśmy wianki. Wtedy jeszcze
nie wiedziałem, że za parę lat z moich współtowarzyszy zabaw wyrosną ogarnięte
oschłością i nudziarstwem nastolatki, które marzą tylko o szybkim zamążpójściu
- bądź ożenku, a przy tym nie chcą się ruszać na krok z rodzinnych stron.
Dojrzewanie jest bez sensu.
Wracając do przyrody, to w późniejszych latach była ona moim drugim domem.
Nie biegałem już wprawdzie nago po łąkach, ale łaziłem po drzewach, zapuszczałem
się na niedostępne bagna, spędzałem noce w lesie, aż w końcu dotarła do
mnie myśl, że wioska nie jest moją przyszłością.
Z tego oraz innych powodów, o których już wcześniej mówiłem postanowiłem
opuścić rodzinne strony.
Myśląc o wiosce, o dawnych, nielicznych znajomych i o całej reszcie, zasnąłem.
Mój sen:
Leżę na łące. Wokół mnie panuje niewyobrażalny tumult i hałas. Drzewa
szumią, krzaki szeleszczą, ptaki drą się i skrzeczą jak opętane, wilki
wyją - w ogóle pełen harmider. Jednak nie widzę żadnych zwierząt, a rośliny
wydają się wyciosane z granitu. Stoją posępnie i dostojnie, jakby ostrzegały.
Niebo jest niebiesko szare. Hen daleko, widać czerwone łuny, mogę przysiąc,
że czuję zapach spalenizny. Rozglądam się wokoło dokładnie, szukając śladów
życia. Zaczynam czuć się strasznie. Sam w miejscu gdzie nie ma ruchu,
są tylko dźwięki i ten przeklęty zapach.
Nagle moje oczy dostrzegają coś. Kilka kroków ode mnie jest poruszona
ziemia. Wokół niej rosną kolczaste rośliny. Tworzą jakby osłonę dla tego
miejsca, swoisty półokrąg. Są zaporą nie do przebycia. Mają długie na
kilka centymetrów ciernie, gęsto usiane na długich gałązkach. Zbliżam
się powoli do tego miejsca. Krzaki nachylają się w moją stronę, ale nie
zagradzają mi całkowicie przejścia. W tym czasie tumult przybiera na sile.
Wszedłem do środka.
Wokół zapanowała cisza. Nie słyszę nic, nic też się nie porusza. Pochylam
się i moje dłonie odnajdują miękką ziemię. Zaczynam rozgrzebywać ją rękami.
Mijają minuty. Wreszcie natrafiam na coś twardego i okrągłego. Kopię coraz
szybciej i coraz głębiej, starając się uwolnić przedmiot. Wreszcie mi
się udaje. Podnoszę go do góry, otrzepuję z ziemi i zamieram w bezruchu.
W ręce trzymam czaszkę.
Nagle niebo robi się czarne niczym smoła. Słyszę kwik zwierząt, huk ognia,
ryk wichrów, płacz kobiet i dzieci. I nagle wzbija się wśród nich głos.
Głos potężny, surowy, ale jednocześnie uspokajający, lecz z wyraźną przestrogą
w tonie.
- Wiedz zatem, że droga którą zmierzasz będzie ostatnią jaką przyjdzie
ci przemierzyć na tym świecie. Na końcu jej znajdziesz dwie przepaści,
które nie pozwolą ci się przeskoczyć, ale nie pozwolą ci też zawrócić.
Nie pisane jest ci zwycięstwo za męstwo, nie pisana jest ci zwycięstwo
za hańbę. Światło, które się zrodzi, będzie osamotnione, ale jego poświęcenie
będzie czczone na wieki. Krocz wytrwale i pamiętaj o ciszy...
Z tymi słowami obudziłem się. Było prawie południe.
Tuż po przebudzeniu się z dziwnego
snu miałem dziwne uczucie, że wszystko to było rzeczywistością, a nie sennym
koszmarem. Krzyki, wrzaski, wszelkie odgłosy, idealne kształty, woń, powodowały, że
czułem się jego częścią. Tym bardziej, że moja skóra paliła mnie nieznośnie,
jakby owiana ogniem. Dopiero po krótkiej chwili, gdy z moich powiek spadły
resztki snu i gdy lenistwo wreszcie dało za wygraną zmęczone walką z moim ciałem,
zrozumiałem, że to słońce, które właśnie osiągnęło najwyższy punkt na niebie,
daje mi do zrozumienia, że to nie jest najlepsze miejsce na odpoczynek. Wprawdzie
gdy kładłem się do snu, drzewo rzucało na mnie swój kojący cień, ale teraz,
po kilku godzinach, leżał on już gdzie indziej. Wciąż nie podnosząc się, sięgnąłem
po oparty o pień miecz, lecz natychmiast cofnąłem rękę. Słońce i jego nie oszczędziło i
teraz stał tak nagrzany i drwiący z mojej bezsilności. Całe szczęście, że rękojeść
nie była żelazna i mogłem wziąć go do ręki. Niemniej niemożliwe było noszenie
go na plecach, bo groziło to spaleniem ubrania. Rozejrzałem się więc za jakimś
źródełkiem, czy wodą.
Nagle w przebłysku świadomości znów ujrzałem na moment fragment
mojego snu i głos mówiący o ciszy i przeznaczeniu.
Spojrzałem w dół, pod nogi. Po ścieżce biegł żuk. Wytrwale
podążał, stopniowo pokonując nierówności, aż w pewnym momencie przewrócił się na
plecy. Zaintrygowany pochyliłem się nad nim, a on w tym momencie skrzyżował
nóżki i udał martwego. Dlaczego? Zapytałem sam siebie. Przecież jestem daleko
w górze, on na dole, więc dlaczego się mnie przestraszył. Nie chcę zrobić mu
krzywdy, nie chcę go zjeść ani rozdeptać, chciałem mu właściwie pomóc, a on
potraktował mnie jak wroga. Ale po chwili zrozumiałem. Po prostu pochylając się
nad nim, zasłoniłem słońce i padł na niego cień. Znów ogarnęła mnie zaduma i
fragment snu wdarł się w moje myśli.
Znalazłem strumyk. Ten sam, który wypływał ze skał mojego
nocnego postoju. Widać ścieżka, którą szedłem od rana, biegła właśnie wzdłuż niego.
- Może to i dobrze, bo nie będę się musiał martwić o pragnienie -
pomyślałem i zanurzyłem miecz w chłodnej wodzie.
Ktoś może pomyśleć, że przecież nie powinno się stykać żelaza z
woda i teoretycznie ma rację. Od wieków wiadomo, że nie jest to wskazane, jednak
mój miecz nie był zwyczajnym mieczykiem, jakich pełno wyrabiają płatnerze na
co dzień. Ktoś, kiedyś opowiedział mi, że kiedyś do wioski przybył nieznajomy
handlarz oferujący różne dziwne rzeczy. W jego kramiku można było znaleźć
kosy o podwójnych ostrzach, świece, które spalając się wytwarzały cudną woń,
oczy różnych stworzeń i wiele, wiele innych. Wśród nich mój pradziad wypatrzył
miecz, wtedy jeszcze w pięknej srebrnej pochwie. Jako że często mieszkańcy musieli
zmagać się z lisami, wilkami i innymi szkodnikami, postanowił on zakupić ów miecz.
Dał za niego spory mieszek złota, a sprzedawca oddając go uśmiechnął się dziwnie i
powiedział, iż jest to zagubiona broń boga, który kiedyś stąpał po naszym świecie.
Mój pradziad pokiwał tylko głową, w sposób w jaki się kiwa gdy ktoś opowiada
niestworzone rzeczy i zabrał miecz do domu. Używał go potem kilkakrotnie, ale
gdy zmarł, miecz trafił do skrzyni na strychu, bo wilcy już nie zapuszczali się
tak blisko domostw. Cywilizacja, a głównie masa pielgrzymów, którzy przybywali
do nas rok w rok w coraz większej liczbie, skutecznie je odstraszała. Odnalazłem
go dopiero ja, siedząc samotnie na stryszku i grzebiąc w znajdujących się tam
szpargałach. Zrazu nikt nie wiedział co to za miecz, bo niewielu z żyjących
go widziało, ale starsi opowiedzieli mi jego historię. Od tego czasu prawie
wszędzie go ze sobą zabierałem.
Ale wracając do miecza i wody. Bawiąc się nim zauważyłem, że
nie było to zwykłe ostrze. Może rzeczywiście jakiś bóg zgubił go kiedyś podczas
wędrówki wśród śmiertelników, a może płatnerz który go robił, wykonał świetną
robotę. Nieraz zdarzało mi się go zostawiać na deszczu, bądź biegać z nim przez
strumienie i rzeczki, ale nigdy nie pojawił się na nim choćby jeden ślad rdzy.
Co więcej miecz ten ciągle był tak samo ostry.
Po niedługim czasie znów maszerowałem ścieżką. Sen uleciał z
mej pamięci niczym pierze rzucone na wicher, a ja pogwizdywałem z cicha.
Czas mijał nieubłaganie, a moje nogi niosły mnie bez wytchnienia.
Nagle wśród śpiewu ptaków i nieznacznego szumu drzew usłyszałem krzyk, a może
raczej pisk kobiety. Dochodził z lasu, który towarzyszył mi od dobrych paru chwil i
w miarę ich upływu, jego ściana, która pochylała się nade mną po mojej prawej
stronie, robiła się coraz gęstsza. Lewa strona ścieżki natomiast była zupełnym
kontrastem strony prawej. Tu, jak okiem sięgnąć, widniały szczere pola rozciągające
się szerokim łukiem na niewielkich wzgórzach.
I znów usłyszałem ten krzyk. A za nim kolejny, tym razem
inny, skarżący się, błagający o litość i pomoc. Wibrując wbił się w moje uszy i
zadzwonił w mej głowie. Skoczyłem w las, a ręka sama sięgnęła po miecz.
Mimo, że zrobiłem to odruchowo, to jednak mój słuch
pozwolił mi na zlokalizowanie miejsca skąd krzyk ów pochodził. Nie na darmo całe
lata spędziłem w lesie i czułem się w nim jak w domu. Teraz umiejętności te
bardzo mi się przydały, zwłaszcza, że po chwili usłyszałem kolejny krzyk, ale
tym razem cichszy, będący raczej westchnieniem.
Naraz dojrzałem błysk światła. Zwolniłem tempo starając się
nie robić za dużo hałasu. Nie wiedziałem z czym tak naprawdę będę mieć do czynienia,
ale ów błysk podpowiedział mi, że być może czeka mnie walka na miecze. Uśmiechnąłem
się na chwilę, dziękując słońcu, że tym razem stanęło po mojej stronie. I wtedy
ich dostrzegłem.
Na niewielkiej polance dwóch mężczyzn odzianych w szmaty, z mieczami
w rękach pochylało się nad ciałem dziewczyny. Żyła jeszcze, bo usiłowała osłaniać
się rękami. Była naga. Jeden z mężczyzn wzniósł właśnie rękę do ostatecznego
ciosu, ale nigdy jej na nią nie opuścił. Wyskoczyłem wprost na niego.
Mimo iż miałem przewagę, bo tamci dwaj w pierwszej chwili
stanęli zaskoczeni, to jednak szybko ją straciłem. Pierwszy z mężczyzn sparował
mój cios przeznaczony na swoją głowę i odepchnął mnie tak, że niemal straciłem
równowagę.
- Zmiataj stąd kmiotku - wycedził drugi przez zęby. - To są
sprawy, które ciebie nie dotyczą i nic ci do tego.
W odpowiedzi natarłem na niego, mając wciąż na uwadze, aby
przypadkiem nie otrzymać ciosu w plecy. Walka z dwoma przeciwnikami nie
należy do najłatwiejszych, ale trenowałem ją wiele razy, choć pierwszy raz
stanąłem do takiego pojedynku naprawdę.
Cios i sparowanie. Cios i szczęk metalu. Obrót, unik, cios,
pierwsza krew. Złość na twarzy odbijająca się w moich oczach i unik przed
drugim mężczyzną. Odskok, cięcie, zgrzyt, cięcie, zgrzyt, obrót, ból.
W moich oczach odbija się kpiący uśmiech. Natarcie, zmylenie ciałem, czuję jak
miecz tnie żywe tkanki przebijając się wpierw przez ubranie, sparowanie i unik.
Obrót, cięcie, unik, potknięcie się o ciało, ból w udzie. Krzyk i natarcie,
niezgrabny unik, odejście i nagły cios. Miecz u celu. Cichy jęk konającego.
Odetchnąłem. Próbowałem podejść do kobiety, która teraz już
bez ruchu leżała na ziemi, ale zakręciło mi się w głowie i upadłem. Krew
sączyła się przez moje ubranie. Chciałem ją zatamować, ale nie miałem już sił.
Zemdlałem.
Gdy ocknąłem się, czułem, że jestem niesiony. Widziałem nad sobą wiele niewyraźnych
postaci, nieobecne twarze, obce głosy. Jak przez mgłę zobaczyłem, że niesiona
jest także kobieta, prawdopodobnie ta, którą spotkałem w lesie. Wciąż w nim byłem.
Nad głową widziałem słońce przebijające się przez korony drzew i padające rozmytym
światłem na moją twarz. Zamknąłem oczy.
Gdy znów je otworzyłem leżałem w jakiejś izbie, w drewnianym
pomieszczeniu z nieociosanych bali, w którym nie było nikogo poza mną. Panował
półmrok. Poza posłaniem i niewielkim stołem nie było tu niczego. Podniosłem się
na łokciach i w tej samej chwili syknąłem z bólu. Moje ramię było dokładnie
owinięte materiałem, tak samo jak udo, ale rany, które odniosłem w walce
dawały o sobie znać. Nagle, w instynktownym odruchu, moja ręka zaczęła szukać
miecza. Nie było go jednak. Ja sam nie miałem na sobie nic poza spodniami i
dwoma opatrunkami. Zachowałem jednak spokój. Przecież gdyby ci, którzy mnie
tu przynieśli mieli mnie zabić, dawno by to zrobili. Postanowiłem jednak być
ostrożnym. Nigdy w końcu nie wiadomo na kogo się trafi i co tak naprawdę może
się stać. A może chcą mnie złożyć w ofierze, uśmiechnąłem się.
Niepewnie postawiłem stopy na podłodze. Znów odezwała się rana i
nogi ugięły się pode mną. Przemogłem się jednak i ruszyłem ku drzwiom. Każdy
krok sprawiał mi ból, ale w końcu dotarłem do celu. Uchyliłem je niepewnie.
Znajdowałem się w jakiejś wiosce, w lesie. Moim oczom ukazało się kilka niemal
identycznych domów otoczonych gęstwiną drzew i krzewów. Wokół nie było żywej
duszy. Wychyliłem śmielej głowę i wyszedłem na zewnątrz, uważając przy tym
na każdy krok. Słońce było wciąż wysoko, więc jeśli nie leżałem zemdlony
wiele dni, to właściwie nie straciłem dużo czasu. W końcu nie tak łatwo mnie
zabić, uśmiechnąłem się, dodając sobie uncję dumy.
Wyszedłem przed chatę. Mój nos chciwie wciągnął świeże powietrze
do płuc, a umysł zareagował natychmiast zwiększeniem czujności i tempa
przetwarzania informacji. Zmysły zaczęły funkcjonować niemal normalnie i gdyby
nie uporczywy ból, mógłbym powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Nagle
zorientowałem się, że nie jestem sam. Moją czujność uśpiły rany i dopiero
kilka łyków świeżego powietrza pozwoliło mi ją orzeźwić, ale już było za późno.
Czułem na sobie natarczywy wzrok, który śledził każdy mój ruch. Nie dałem
jednak nic po sobie poznać, tylko usiadłem, starając się nie wykonywać
gwałtownych ruchów. Nie była to bynajmniej kpina, ani żart, ale po prostu
czysta zapobiegliwość. Jeśli przyglądają mi się z ukrycia, to znaczy, że są
onieśmieleni i chociaż nie mają z pewnością złych zamiarów, to jednak
jakikolwiek nieostrożny ruch z mojej strony, może się dla mnie źle skończyć.
Szczególnie, że nie miałem miecza. Usadowiłem się więc na ziemi, krzywiąc się
z bólu, ale starając się nie eksponować mojego cierpienia.
Zamknąłem oczy. Uspokoiłem oddech i starałem się zagłuszyć
dręczący mnie ból. Po chwili zelżał nieco, a ja usłyszałem cichy szelest,
niemal niewykrywalny dla ucha. To mój obserwator postanowił wyjść z ukrycia
i zbliżyć się do mnie
Ktoś mógłby powiedzieć, że opowiadam banialuki,
bo przecież byłem w lesie, a tam nie ma ciszy. Drzewa, krzewy i trawa szumią,
zwierzęta wydają także różne odgłosy, więc jak mogłem wykryć dźwięk, który
właściwie był dźwiękiem naturalnym. Otóż nic bardziej mylnego. Szum roślin
poruszanych wiatrem, znacznie bardziej różni się od tego, gdy ktoś szeleści
gałęziami, bądź liśćmi. Robi to w sposób nienaturalny i sprawne ucho wyłapie
tą różnicę, a ja, jak wcześniej mówiłem, wychowałem się przecież w lesie i z
czasem nauczyłem się rozpoznawać różne odgłosy przyrody.
Nagle poczułem jego obecność tuż przy mnie. Wprawiło mnie
to w zdumienie, gdyż nie słyszałem jego kroków. Nie licząc wcześniejszego
odgłosu, nie wydał on żadnego innego dźwięku. Wywnioskowałem, że potrafił
doskonale poruszać się po lesie i być może się tu wychował, o czym świadczyć
mogły owe chaty.
Powoli otworzyłem oczy i wstrzymałem oddech. Obok mnie, w
odległości kilku kroków stał młody chłopak. Wyglądał na dwanaście, może trzynaście
lat. Miał ciemną, opaloną skórą i śmiejące się, ale wyrażające podziw i ciekawość
oczy. Za ubranie służyła mu opaska biodrowa ze zszytych skórek różnych zwierząt,
za którą zatknięty był nóż. Chłopak stał nieruchomo, nie spuszczając ze mnie
wzroku, lecz nagle spojrzał w inną stronę. Podążyłem za nim wzrokiem. Nie byliśmy
sami. Otaczała nas grupa ludzi, ubranych podobnie jak chłopak. Patrzyli oni na
mnie tak samo jak on, z respektem i zaciekawieniem, ale i pewnością siebie.
Wstałem.
Nikt się nie poruszył, nikt nie zrobił najmniejszego gestu.
Wszyscy stali tak samo pewnie i nieruchomo, jak przed momentem. Wydawało mi się,
że nawet wiatr ucichł, a rośliny i zwierzęta przysłuchiwały się temu co się tu
działo. Nie wiedziałem jak się zachować. Nikt się do mnie nie odezwał, a ja
zastanawiałem się co mam powiedzieć.
Nagle ludzi się rozstąpili.
W utworzonym korytarzu pojawił się starzec z laską, na szczycie
której zatknięta była czaszka lisa. Popatrzył na mnie i powiedział coś w dziwnym,
nieznanym mi języku, po czym odwrócił się i wszedł do najbliżej chaty. W tym
samym momencie, chłopak, który stał obok mnie, wziął mnie za rękę i poprowadził
za starcem. Ludzie rozstąpili się jeszcze bardziej. Nie wiedziałem czego się
boją, bo przecież ja nie byłem groźny. Nawet nie miałem swojego miecza. Malec
wprowadził mnie do środka, ale natychmiast wyszedł. Usłyszałem jak żywiołowo
rozmawia z zebranymi na zewnątrz ludźmi, którzy szeptali między sobą.
Byłem w chacie większej niż pozostałe. Pojąłem, że musi być
to rodzaj domu wodza tej osady. Oprócz mnie i starca byli tu także dwaj inni
mężczyźni. Jeden z nich siedział na dużym pniu i prawdopodobnie był tu najważniejszą
osobą, drugi z nich stał w kącie. Obok niego leżało moje ubranie, rzeczy i miecz.
Zwróciłem wzrok ku siedzącemu mężczyźnie, jednak ku mojemu
zdumieniu najpierw odezwał się ów stojący w kącie.
- Witaj i bądź pozdrowiony - powiedział podchodząc do mnie i
kłaniając mi się z wyraźnym respektem. Jego głos był dudniący, a mowa niewyraźna.
Dobierał słowa z trudem, jakby mowa, którą się posługiwał była mu obca i
rzadko używana.
- Jesteśmy szczęśliwi, że zechciałeś zaszczycić nas swoją
obecnością. Oto - dodał wskazując na siedzącą postać - wódz Y`hertg Gl`aarbyther,
który opiekuje się naszymi siostrami i braćmi. To jest nasz Wiedzący, Iee'rtg, ja
zaś jestem E`kirtg, wśród ludzi używających tego języka nazywany Susłem.
- Dobrze, ale co ja tu robię - powiedziałem, gdy ochłonąłem
z pierwszego zdumienia, a przede wszystkim z faktu, jak jestem tu traktowany - i
kiedy będę mógł wyruszyć dalej.
- Panie, nie sposób nam jest wyrazić wdzięczność, że postanowiłeś
pojawić się wśród nas i pomóc nam w naszych cierpieniach. Od dawna oczekiwaliśmy na
twój powrót i teraz, gdy jesteś z nami, w twoje ręce oddajemy nasze życia i
naszą przyszłość.
- Życia, przyszłość? - fala kolejnym zdumień przechodziła po mnie
raz za razem.
- Zostało powiedziane, że bóg zstąpi na naszą ziemię w godzinie
próby i uwolni nas od zła, które nas otacza. Pokona cierpienie i smutek, a przyniesie
radość i szczęście, które odtąd będą z nami na wieki. Tak i ty panie przyszedłeś
do nas, jak zostało powiedziane pokolenia temu.
Popatrzyłem na Susła, potem na wodza i na Wiedzącego. Nie wiem
dlaczego, ale zrobiło mi się głupio. Przez tych ludzi zostałem wzięty za jakiegoś
wyzwoliciela, czy zbawcę, którego przyjście przepowiedział jakiś prorok. A ja,
cholera, nie wierzyłem przecież w takie dyrdymały. Świat stanął na głowie.
Nagle wódz w krótkich słowach zwrócił się do Susła. Ten kiwnął
głową i podał mi moje rzeczy. Na końcu z wyraźną czcią wziął do ręki miecz i
dając mi go, pokłonił się nisko.
- Zanim zechcesz uczynić nam łaskę i pomóc nam, czy przyjmiesz
nasze zaproszenie i zjesz z nami. Mamy nadzieję, że nie urazi cię poczęstunek
naszym skromnym jadłem śmiertelników.
- Nic z tego nie rozumiem, ale przyjmę wasze zaproszenie, bo
jestem cholernie głodny. Może opowiesz mi przy tym, czego tak właściwie ode mnie
chcecie. I czy tak przypadkiem nie jest to jakiś żart.
- Tak więc powiadasz - zagadnąłem Susła jeszcze raz - że według waszych legend pewnego dnia miał na ziemię zstąpić bóg i pomóc wam pokonać zło?
- Właśnie tak panie - odparł cierpliwie, sam już nie widziałem, który raz z rzędu - zapisane to zostało przez nieznanego nam człowieka, który żył gdy żyli praojcowie naszych praojców. Wtedy wprawdzie żyło nam się dobrze. Wszędzie roztaczały się lasy, jadła ni wody nam nie brakowało, a obcy rzadko zapuszczali się w nasze okolice. Osada była wielka, bo wiele było dzieci, które powiły matki naszego ludu. My nikomu nie wadziliśmy i nikt nam nie wadził, ale do czasu, kiedy rozegrała się tu bitwa. Wielka bitwa.
Suseł umilkł i popatrzył przed siebie, jakby przywoływał zapomniany obraz z pamięci i po chwili podjął dalej przerwane opowiadanie.
- Starły się ze sobą, niedaleko stąd, dwa plemiona. Od zachodu przybyli ludzie. Przyjechali na rumakach wielkich i dumnych. Odziali je w czarne szaty, sami zaś ubrani byli w kolor popiołu. Dla nie wprawionego oka był to kolor pogorzeliska, klęski, lecz widać było, iż popiół ten żarzy się jeszcze i rozpalić się może od niewielkiego podmuchu. Szli z nimi także inni ludzie. Smagli, wielkiej postury. Nieśli miecze i zawodzili śpiewem płosząc zwierzynę i wzbudzając w nas słuszny lęk. Kto ich zobaczył, wiedział, że gotowi są spojrzeć śmierci w oczy i wcale się jej nie lękają. Szło z nimi jeszcze wielu innych ludzi, różnej postury i noszących różną broń. Szli szlakiem, który stworzyło nasze plemię, który z początku był tylko ścieżyną, lecz z czasem stał się dróżką, a potem drogą. Może to z winy moich przodków stało się całe to nieszczęście, bo nie zachowali należytej ostrożności i miast zaszyć się w lesie, chcieli być otwarci dla świata. Może go po prostu nie rozumieli albo zbyt mu ufali. Tego nie wiem. Wiem natomiast, że z pewnością losy nasze potoczyły by się inaczej, gdyby ludzie walczyli z innym wrogiem. Walczyli jednak z elfami.
Suseł ponownie przerwał opowieść. Wokół niewielkiego ogniska, z którego nie unosił się choćby mały dym, wszyscy również milczeli. Nie mówili wprawdzie w moim języku, a może nie chcieli mówić, ale Suseł od czasu do czasu wtrącał w swoje opowiadanie kilka nieznanych mi słów, które wywierały widoczne wrażenie na jego współplemieńcach. Nawet wódz i wiedzący z bólem słuchali mojego rozmówcy.
- Elfy nadciągnęły z północnego zachodu. Było ich wielu, ale nie tak wielu jak ludzi. Szli w milczeniu, niektórzy z nich mieli spuszczone głowy. Na ich twarzach nie było widać ani radości ani choćby nadziei. Może widzieli jaki los ich czeka, a może po prostu chcieli ostatnim tchnieniem pokonać wroga. Prowadził ich wojownik na karym koniu, nich przeklęty będzie dzień w którym się narodził. On jako jedyny niósł dumnie głowę i ze spokojem, ale i z iskrą w oku, rozglądał się wokół.
- W tym samym czasie nasz wiedzący, który wtedy otaczał opieką nasz lud, przestrzegł nas, byśmy uważali na siebie i nie zbliżali się do miejsca bitwy. Los chciał, że bitwę stoczono niecałą milę od granic naszej osady, gdzie las był rzadki, a droga szeroka. Wiele godzin walczono ze sobą, wiele krwi przelano. Krzyki ranionych i zabijanych mieszały się w kwikiem koni i okrzykami dowódców. Zamęt jaki wówczas panował nie jest wart opisania, a nawet jeśli to nie sposób go opisać. Hałas dobiegł i naszą spokojną osadę. Wielu z naszych uciekło daleko. Naprawdę wielu. Lecz niestety zemściło się to na nas w dwójnasób. Część tylniej straży elfów zamierzała szerokim łukiem obejść bitwę i zaatakować wroga od tyłu, jednak trafili na naszą osadę.
- Nie wiem czy uważali, że pomagamy ludziom, czy może po prostu chcieli wyładować na kimś swój gniew, jednak zaatakowali nas, a my nie umieliśmy stawić im czoła. Zginęli prawie wszyscy, którzy zostali w osadzie, a ci którzy ocaleli, przez długi czas nie mogli dojść do siebie. Nasz wiedzący zginął także. Przed śmiercią jednak przeklął to miejsce, jak i każdą osobę, która się do niego zbliży. Jego ciało podobno zamieniło się w proch w tym samym czasie, gdy elfy rozbiły kamień na którym zapisane były proroctwa dla naszego ludu. Wódz również nie przeżył, a jego zmasakrowane ciało zawisło na słupie w centrum osady.
- Nie było zwycięzców w tej wielkiej bitwie. Przegrały elfy, straciły swoją godność, dumę i nadzieje. Przegrali ludzie, niedobitki wracały do domów bez śpiewów i radości w oczach. Przegrał również mój lud. Elfy wiedząc o naszej osadzie, schroniły się w niej po bitwie i spędziły tu kilka dni, plądrując, niszcząc i pastwiąc się nad wszystkim co wpadło im w ręce. Na nieszczęście i swoje i nasze, w domu wodza zbezcześciły nasz święty artefakt, przechowywany od pokoleń, który miał zapewniać nam szczęście i spokój. Wódz elfów zabrał go ze sobą, gdy odchodzili.
- I jego i jego przyboczną straż zabił jednak na pobliskiej polanie ogromny tur, jakiego nikt wcześniej nigdy nie spotkał. Nieopodal na wzgórzu elfy pogrzebały swojego wodza, a wraz z nim nasz artefakt. Od tego czasu nikt nie zapuszcza się w okolice tego kurhanu, gdyż podobno czuwa nad nimi jakaś straszna siła.
- Naszą wioskę przenieśliśmy w inne miejsce. Daleko od poprzedniej. Ruiny tamtej porosły już rośliny, ale my o niej nie zapomnieliśmy. Nie zapomniały także elfy, teraz sprzymierzone z ludźmi. Nie wiem dlaczego chcą odebrać nam nasz artefakt, ale nie wiedzą gdzie ów kurhan dokładnie się znajduje. Może dlatego, że były tu przed wiekami, a od tego czasu wiele się zmieniło, a może dlatego, że nad kurhanem unosi się przekleństwo i złowroga siła. Polują więc na nas. Chcą nas zmusić do wyjawienia miejsca gdzie pogrzebany jest artefakt. Nie wiem co chcą z nim zrobić, ale należy on do nas. Mimo, że jest pogrzebany daleko stąd wciąż nas prześladuje, przez niego ludzie i elfy polują na nas, przez niego żyjemy w ciągłym strachu.
Suseł umilkł. Nagle wydał mi się o wiele starszy niż wyglądał. Może to jego opowiadanie, które przedstawił mi w pełnej krasie, z różnymi szczegółami, pobudziło mnie do myślenia, że mógł on być świadkiem tych wydarzeń. A może po prostu zmęczony był całym tym zamieszaniem i walką z napastującymi jego lud elfami i ludźmi.
- Chcesz więc bym odszukał ten artefakt - zagadnąłem po chwili.
- Tak panie - kiwnął głową. - I byś zabrał go z sobą tam, gdzie nikt więcej go nie znajdzie i gdzie nikt nie będzie go szukał.
Zamyśliłem się.
Słońce chyliło się ku zachodowi.
- Jakim cudem dałem się wciągnąć w całą tą zwariowaną historię - zakląłem po raz kolejny pod nosem, przedzierając się przez chaszcze. - Jakieś stare porachunki pomiędzy rasami, których przedawnienie powinno nastąpić ze sto lat temu, magia, upiory, zabobony i przedmiot, który pewnie dawno rozsypał się w proch. Do tego najprawdopodobniej jakiś lokalny konflikt z tutejszą władzą, którego przykrywką jest wyprawa po jakiś artefakt. Fakt, faktem, że uratowałem jakąś dziewczynę, a oni nadzwyczaj szybko wyleczyli moje rany, ale może trafiłem po prostu na plemię uzdrowicieli, na których jakiś związek tutejszych znachorów pod protektoratem władcy nasyła najemników bojąc się konkurencji. A ten artefakt pewnie służy do ucierania ziół albo innego paskudztwa i okaże się zwykłym kawałkiem drewna.
- A ja tymczasem przedzieram się w ostatnich promieniach słońca przez las w kierunku który wskazał mi Suseł i nawet nie wiem czy przypadkiem już nie zabłądziłem. Jedyny plus z tej całej historii jest taki, że najadłem się wreszcie do syta. Tylko nie mogłem się wyrwać w dalszą drogę, bo zatrzymali moje rzeczy, oczywiście poza mieczem. Mam nadzieję, że znajdę ten przeklęty kurhan, a w nim ów przedmiot, zwrócę go im i pójdę dalej.
Ziewnąłem. Mam w zwyczaju ziewać, kiedy zachodzi słońce, niezależnie od tego czy jestem zmęczony, czy też nie. Nigdy nie wiedziałem z czego to wynika, ale z czasem przyzwyczaiłem się do tego, że przez jakiś czas, przy końcu dnia, ziewam niemiłosiernie. A do tego skapnie czasem łza...
Ostatnie promienie słońca rozlały się czerwono po niebie.
Zatrzymałem się. Przez moment mignął mi mój ostatni sen. Czy rzeczywiście teraz się sprawdza, czy był to tylko nocny koszmar? Co czeka mnie na miejscu? Czy jest to aż tak niebezpieczne, że ten lud czekał na boga, którym niby ja mam być? Zaczęły ogarniać mnie wątpliwości. Krwawa słoneczna łuna jeszcze bardziej poddała w wątpliwość moją odwagę. Dotąd nie myślałem przecież o tym, jako o rzeczywistości, lecz była to dla mnie bajkowa iluzja. Nagle uświadomiłem sobie, że jeśli Suseł nie kłamał, to rzeczywiście mogę być schwytany przez łowców polujących na jego plemię albo spadnie na mnie klątwa tego miejsca i do końca życia będę sobie pluł w brodę, że dałem się namówić na to szaleństwo. Choć to drugie raczej nie wchodziło w rachubę.
W końcu nie wierzyłem w takie bzdury.
Z zamyślenia wyrwał mnie szelest w krzakach. Ktoś lub coś było niewątpliwie kilka metrów przede mną. Od razu pomyślałem o wielkim turze i przygodzie jaka spotkała wodza elfów. Dopiero ułamek sekundy później przyszło mi na myśl, że raczej nie mógłby on żyć tyle czasu. No chyba, że to jeden z jego potomków.
Sięgnąłem po miecz.
Stałem nieruchomo, a moja ręka pewnie trzymała rękojeść miecza, który jednak wciąż pozostawał nie wyjęty.
W krzakach przede mną zaszeleściło coś jeszcze raz i umilkło. Nie poruszyłem się jednak i nie spuszczałem z oka miejsca z którego mógłbym spodziewać się ewentualnego ataku. Nie było to tak do końca łatwe, bo w lesie za każdym drzewem może czaić się niebezpieczeństwo i wcale niekoniecznie musi dać o sobie znać. Tym bardziej, że słońce już zaszło i powoli mrok pokrywał wszystko wokół.
Odetchnąłem głęboko. Wokół było cicho, jakby cały las oczekiwał w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń. Powoli wyjąłem miecz z pochwy i zrobiłem krok w kierunku krzaków. Rozejrzałem się, ale właściwie z każdą chwilą musiałem coraz bardziej polegać na innych zmysłach niż wzrok. Mimo iż widziałem dobrze w ciemnościach, a na pewno lepiej niż normalni ludzie, to mrok lasu zawsze zarzucał czarną zasłonę na moje oczy. Nie przeszkadzało mi to jednak i umiałem sobie radzić w takich chwilach. Skoncentrowałem się i starałem się uchwycić jakikolwiek dźwięk. Byłem też przygotowany na każde zaskoczenie, a tak przynajmniej mi się wydawało.
Ostrożnie zrobiłem kolejny krok. Nie wiedziałem właściwie czego się spodziewać, ale miałem nadzieję, że uda mi się temu przeciwstawić. W końcu właściwie wychowałem się w lesie...
Od krzaków dzielił mnie metr. Rozgarnąłem powoli gałęzie ręką i mieczem. Wziąłem głęboki oddech i ścisnąłem pewniej broń w przygotowaniu na walkę. W mocno poszarzałych już zaroślach nie zobaczyłem jednak nic. Nie było tam nikogo ani niczego co mogłoby stanowić zagrożenie. Odetchnąłem i obróciłem się.
Nagle z kwikiem, który w zupełnej niemal ciszy pokrywającej las został zwielokrotniony, przebiegł tuż przede mną młody dzik. Coś jednak czaiło się blisko i wystraszyło biedne stworzenie. Ruszyłem w kierunku skąd nabiegł ów zwierz, mijając ostrożnie drzewa.
W pewnym momencie zobaczyłem ją. Stała oparta o sosnę i patrzyła wprost na mnie. W pierwszej chwili jej nie poznałem, gdyż wcześniej nie przyglądałem się jej zbytnio. Teraz jednak wyglądała inaczej. Miała na sobie męski strój, a w ręku dzierżyła łuk. Nie przypuszczałem, że uratowałem łuczniczkę i że w ogóle w tym plemieniu są wojownicy, a właściwie wojowniczki. Opuściłem miecz i podszedłem bliżej. To spotkanie przyniosło mi widoczną ulgę, ale jednocześnie byłem zaniepokojony co ona tu robi. Zanim zdążyłem się o cokolwiek zapytać, ona kiwnęła lekko głową na przywitanie.
- Długo kazałeś mi na siebie czekać, Panie - powiedziała z nutką ironii i ukazała w uśmiechu niesamowicie białe zęby.
- Jesteś niesamowita - pokręciłem z niedowierzaniem głową po raz kolejny. Zaledwie poznaliśmy się kilkanaście minut temu, oczywiście nie licząc naszego pierwszego spotkania, a ona po raz kolejny mnie zadziwiła. Okazało się że Łasiczka, bo tak brzmiało jej imię w naszej mowie, nie tylko jest znakomitą łuczniczką, ale i zna kawałek świata. Obchodzić się z łukiem nauczyła się jednak jako mała dziewczynka, tu w osadzie, chociaż niewielu pochwalało jej zainteresowanie. Później wyruszyła w nieznane, podobnie jak i ja, chcąc oderwać się od szarej rzeczywistości. Z czasem zapragnęła jednak powrócić w rodzinne strony, lecz ludzie, których wcześniej poznała, okazali się niezbyt miłym towarzystwem. Wiedzieli o artefakcie i chcieli ją zmusić do wyjawienia miejsca jego przechowywania.
Wtedy splotły się nasze losy i nie sądziłem, że będzie mi dane jeszcze raz ją zobaczyć. Nie domyślałem się nawet, że w tym plemieniu odnajdę tak wspaniałą kobietę. Chcąc nie chcąc staliśmy się partnerami, jednak ona odnosiła się do mnie z szacunkiem. W końcu byłem dla niej bogiem...
Na mój komplement parsknęła cicho, ale zreflektowała się po chwili i skłoniła głowę uśmiechając się szeroko.
- Komplement z ust boga jest nie ma ceny w świecie śmiertelników - powiedziała.
- A czy kobieta śmiertelna może być boginią w przebraniu? - zapytałem nieco zaskoczony jej kwiecistością wymowy.
- Mówią, że bogom zdarza się wędrować wśród śmiertelników, czego ty panie jesteś przykładem - odpowiedziała szczerze.
Zamilkłem. Wciąż nie mogłem przyzwyczaić się do myśli, że mogę dla niektórych ludzi być bogiem, zwłaszcza, że stałem przed kobietą do której mógłbym się modlić, gdyby tylko zechciała.
- Musimy iść - otrząsnąłem się z zamyślenia.
Kiwnęła tylko głową i ruszyła przed siebie. Szedłem za nią starając się dotrzymać jej kroku, jednak nie było to łatwe. Nawet moje doświadczenie zdobyte w rodzinnych lasach nie mogło się równać z gibkością jej ruchów kiedy przemykała między drzewami. Umiejętnie i cicho przedzierała się przez chaszcze i gdyby nie mój wzrok straciłbym ją z oczu. Było w końcu ciemno.
Nagle zatrzymała się i podniosła rękę. Moja dłoń sięgnęła po rękojeść miecza, jednak nie wysunęła go. Stałem w bezruchu. Ona stała także i nasłuchiwała.
Po chwili ruszyliśmy dalej. Nie wiem co ja tak zaniepokoiło, ale nie podobało mi się to. Starałem się teraz dotrzymywać jej kroku za wszelką cenę, byłem tak blisko niej, że czułem jej zdrowy zapach. Zapach kobiety.
Nie wiem nawet kiedy wyszliśmy na niewielką polankę. W ciemności zobaczyłem tylko, że pośrodku niej znajdował się stos kamieni.
- A więc dotarliśmy do kurhanu - przemknęło mi przez głowę.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała Łasiczka, odwracając się w moją stronę.
- W takim razie weźmy ten artefakt i miejmy to już za sobą - powiedziałem szybko, bo nagle poczułem się nieswojo. Nie wiem czy rzeczywiście coś mnie zaniepokoiło, czy może po prostu podświadomie lękałem się czegoś.
- Ja nie wiem gdzie on jest.
- W takim razie jak ja mam go odnaleźć? - zapytałem nieco zakłopotany.
- Wiedzący powiedział, że artefakt odnajdzie ciebie, panie - odpowiedziała ze spokojem Łasiczka.
Te słowa podziałały na mnie jak powiew mrozu. W tej chwili przeklinałem coraz bardziej fakt, że musiałem akurat znaleźć się dziś akurat niedaleko stąd i uratować tą dziewczynę. Nie byłem uszczęśliwiony faktem, że jakaś rzecz ma odnaleźć mnie i ja nawet nie wiem co z tego wyniknie.
- Wiedzący powiedział również, że ogień nie zawsze parzy i że ty zrozumiesz te słowa.
- A niby co ja... - zacząłem i zamilkłem widząc, że dziewczyna patrzy na mnie z uwagą. Nie mogłem sobie pozwolić na coś takiego. Widać było, że pobyt poza wioską nauczył ją nieufności i z pewnością nie była do końca przekonana co do mojej boskości.
Nagle powietrze wokół nas zgęstniało. Drzewa stanowiły teraz zaporę nie do przebycia. Nie docierał tu żaden dźwięk. Rozpaczliwie szukaliśmy jakiejkolwiek drogi wyjścia, lecz po chwili zrozumieliśmy, że zostaliśmy uwięzieni. Jakby spod ziemi dobiegł nas chichot. Zaraz po nim, rozdzierając ciszę, usłyszeliśmy łkania, krzyki i szczęk stali. Patrzyliśmy na siebie z przerażeniem nie mogący wydobyć słowa. Nie spodziewaliśmy się czegoś takiego. Łasiczka wtuliła się w moje ramiona. Nie była już dumną wojowniczką. Cała drżała.
Polana pokryła się mgłą. Z początku była to tylko zwykła mgiełka, lecz po chwili nie widzieliśmy już nic. Nasze dłonie spotkały się i zacisnęły, abyśmy się nie zgubili. Jęki stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. Wolnymi rękami staraliśmy się zakryć sobie uszy, ale na niewiele to się zdawało.
W pewnym momencie drzewa zajęły się ogniem. Poczułem, że to nasz koniec. Z jednej strony coraz donośniejsze wycia, z drugiej ogniowa zapora. Wiedziałem, że cokolwiek postanowię, nie będę tego wspominał z przyjemnością. Oczywiście zakładając, że przeżyję...
Podjąłem decyzję niemal od razu. Odrzuciłem od siebie myśl o artefakcie. Liczyła się tylko Łasiczka i to, że ona musi przeżyć i że w ogóle nie powinno jej tu być. Powinienem tu być sam. Muszę ją stąd wyprowadzić, a później tu wrócić.
Skoczyłem w ogień ciągnąc za sobą Łasiczkę...
Są w życiu każdego człowieka takie chwile, gdy na jego twarzy
pojawia się ogłupiała mina. Skala jej wykrzywienia i zniekształcenia zapisana jest
na dziesięciostopniowej skali od dawien dawna i nikt nie pokusił się nawet, by
wraz z upływem czasu zreformować ją nieco i dodać może jeden czy dwa stopnie więcej.
Poza tym zdziwienie można przecież łączyć z innymi emocjami czy odczuciami. Kiedy
scalimy je na przykład z radością przybiera ono zupełnie inną formę niż gdybyśmy
dodali przerażenie. Można też wrzucić co nieco ulgi albo chęci walki. Każdy mniej
więcej wie albo może sobie wyobrazić jak wygląda zdziwiona twarz z jednym
z takich dodatków. A teraz niech wszyscy sobie wyimaginują moją buźkę ze wszystkimi
tymi dodatkami...
Staliśmy w ogromnej sali. No, może ogromnej to złe słowo, ale
na pewno wystarczająco dużej by odbył się tu bal. I pewnie odbywały by się tu bale,
gdyby nie mały fakt, że sala ta znajdowała się pod ziemią i w ścianach leżały
zwłoki. Sporo zwłok.
Na samym środku pulsowało niewielkie światło, które w wystarczający sposób
pozwalało rozejrzeć się wokół i dostrzec różne szczegóły bez potrzeby posiadania
pochodni. Właściwie nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że unosiło się
ono jakieś trzydzieści stóp nad ziemią, niemal przy samym sklepieniu.
Poza tym była to zwykła pulsująca kula światła.
Nie wiem jakim cudem się tu znaleźliśmy. Nie wiem też jak mielibyśmy
stąd wyjść, ale instynkt podpowiadał mi, że wypadałoby udać się do jedynego wyjścia
z tej sali - niewielkiego korytarza, który znajdował się na drugim jej końcu. Daleko,
ale przecież w takich chwilach się nie marudzi, zważywszy, że przed chwilą przeszedłem
przez ogień z miejsca, gdzie potencjalnie nie było wyjścia.
Łasiczka jęknęła uwieszona na moim ramieniu, po czym otworzyła
oczy. Popatrzyła na mnie z lękiem w oczach, a ja o mało co nie wybuchnąłem śmiechem.
Może to dziwne, ale w owej chwili dotarło do mnie co tak naprawdę muszę zrobić i
że jest mało prawdopodobne bym to wykonał. A mimo to czułem się zadowolony, że
wreszcie ktoś tak naprawdę mnie docenił i we mnie wierzy. No, może nie do końca
we mnie, tylko w posiadacza tego boskiego miecza, ale mimo wszystko dało mi to
satysfakcję. Pozostało się tylko stąd wydostać i cieszyć się dalej tą dumą.
- Gdzie, gdzie my jesteśmy? - szepnęła moja towarzyszka, potrząsając
głową i próbując ustać na nogach.
- Prawdopodobnie pod wzgórzem - odparłem, sam nie wiedząc dlaczego,
szeptem - w jakiejś krypcie. Pewnie to jest to o czym opowiadał wasz Wiedzący, ale
nie wspominał, że będzie to takie wielkie.
- Musimy znaleźć artefakt - Łasiczka przeczesała włosy i otrzepała ubranie.
Po czym dodała: - Ty prowadzisz.
Jasne, pomyślałem w duchu. Akurat spieszno mi to tego, żeby zginąć.
- Oczywiście - powiedziałem - trzymaj się blisko mnie.
Z jakichś powodów nie ufałem tej świecącej kuli i dlatego szedłem
ostrożnie przez salę tak, by ominąć ją w miarę rozsądnym łukiem. Wydawało mi się,
że spogląda ona wciąż na mnie, obserwuje mój każdy ruch i przygotowuje coś w
zanadrzu. Ale przecież świecące kule nie mają możliwości niczego ukryć...
Korytarz był coraz bliżej. Zostało naprawdę kilka metrów.
I chyba za to, że wypuściłem obłoczek pary z płuc z oznaką ulgi, spotkała nas
kara. W końcu kto powiedział, że życie jest proste?
To nerwowy ruch Łasiczki za mną uświadomił mi, że coś jest nie
w porządku. Kiedy jednak zamierzałem odwrócić się, by zobaczyć co takiego ją
zaniepokoiło, sam drgnąłem nerwowo. Przejście było zakratowane.
Kraty wyglądały na solidne. Były ciemne, pokryte roślinnością, ale
w niewielu miejscach pokryła je rdza. Z daleka były niewidoczne, gdyż schowane były
nieco w głębi korytarzyka przed światłem kuli. To jednak nie był w tej chwili nasz
najpoważniejszy problem.
Z początku to był tylko ruch ziemi, później chrzęst kości i
zgrzyt mieczy, aż w końcu w naszym kierunku zmierzały żywe szkielety z bronią
gotową do użycia. Jak na umarłych poruszali się całkiem sprawnie, chociaż nie
za szybko, jakby chcieli dać nam jeszcze kilka chwil na ochłonięcie.
Łasiczka wystrzeliła dwa razy, ale strzały nie wywarły na nich
żadnego wrażenia. Jedna przeleciała przez oczodół, druga złamała jedno z żeber
najbliższego kościotrupa. Jak na komendę wyjęliśmy miecze. Jej był znacznie
mniejszy i lżejszy, co było widać na pierwszy rzut oka, mój za to pulsował
nieznacznie niebieską poświatą. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, bo
pierwszy szkielet był o kilka kroków od nas, a za nim wciąż ciągnęły kolejne.
Uderzyłem. Bez zastanawiania się, bez specjalnej techniki. Po
prostu wziąłem zamach i jak mogłem najmocniej ciąłem go przez głowę moim niezawodnym
mieczem. Właściwie takiego ciosu nie da się sparować. Trzeba być na niego albo
przygotowanym albo dysponować potężną siłą. Tymczasem zamiast chrzęstu rozsypywanych
kości usłyszałem brzdęk metalu. Szkielet odbił mój cios.
Zanim zdążyłem ochłonąć, cios Łasiczki wyprowadzony ułamek sekundy
później niż mój, rozpłatał go na pół. Kości z chrupnięciem upadły na ziemię.
- No, jeden z głowy - uśmiechnęła się moja towarzyszka.
Popatrzyłem na nią ze zdumieniem, zastanawiając się czy w ogóle
zdawała sobie sprawę z tego, że nie uda się naszej dwójce pokonać tych kilkudziesięciu
żywych szkieletów choćbyśmy się nie wiem jak starali. Może gdyby chociaż działo się
to na otwartej przestrzeni...
Kula świeciła teraz znacznie jaśniej. Wręcz pulsowała światłem,
które można by pomylić ze słonecznym. Co dziwniejsze pulsowała w takim samym
rytmie jak mój miecz.
- Musimy podejść bliżej kuli - powiedziałem na tyle spokojnie,
na ile ten pomysł wydawał się normalny.
- Ale, ale po co? Zresztą i tak nie damy rady przebić się przez
ten mur kości - odparła Łasiczka i westchnęła cicho.
- Nie mamy nic do stracenia - co ja plotę, pomyślałem. - Postarajmy
się jakoś przebić. Mam pewien pomysł...
Łasiczka wzruszyła ramionami i pewniej chwyciła miecz.
- Prowadź - uśmiechnęła się niepewnie.
Ruszyliśmy od razu do przodu. Jakimś cudem powaliłem trzy
szkielety, Łasiczka zarąbała jednego i właśnie rozprawiała się z drugim. Jednak
potrzebowałem jeszcze przynajmniej trzech metrów...
Weszliśmy niemal w las kości. Miecze uderzały o siebie niemal
bez przerwy, ale to nie my wyprowadzaliśmy ciosy. Nie mogliśmy. Nie mieliśmy czasu.
Nieźle radziłem sobie z rzutami co celu. W końcu wychowałem się w
lesie, a przynajmniej spędzałem w nim sporo czasu, więc taki sport przydawał się
na co dzień. Czasem były to kamienie, czasem kasztany, a czasem kije. Nigdy dotąd
nie rzucałem jednak mieczem...
Miałem lekko rozcięty bok i brakowało mi kawałka ucha. Łasiczka
słaniała się już na nogach pod naporem ciosów. Widać było, że to już końcówka walki...
Chwyciłem miecz dwoma rękami i odepchnąłem stojące przede mną
kościotrupy. Nie tracąc zbędnego czasu, zamachnąłem się i rzuciłem mieczem w
wiszącą nad nami kulę.
Rzut ma to do siebie, że nie jest to ułamek sekundy, ale trochę
więcej. A przez tak długi czas wiele się może zdarzyć...
W moim ramieniu tkwił miecz przeznaczony dla Łasiczki. Właściwie
to tkwił tylko chwilę, a później wysunął się uderzając o ziemię, ale i tak sprawił,
że nie poczułem się najlepiej.
Miecz przeszedł przez kulę i utknął w stropie. W tym samym momencie
salę zalało światło i oślepiło nas obydwoje...
Wokół leżały wszędzie kości. Całe morze kości. Trochę mieczy. I klucz.
Zwykły mosiężny klucz. Łasiczka klęczała nade mną i próbowała zatamować krwawienie z
moich ran, obwiązując je kawałkami ze swojej odzieży. Zakręciło mi się w głowie, ale
nie czułem się w obowiązku odchodzić jeszcze z tego świata. W końcu miałem tyle do
zrobienia. I, do cholery, byłem młody.
- Ślicznie wyglądasz - uśmiechnąłem się i zakaszlałem z jękiem.
Łasiczka spojrzała tylko na mnie i pokazała mi trzymany w ręku
klucz.
- Chodźmy po artefakt - powiedziała.
W pomieszczeniu za kratą jarzyło się słabe światło. Gdyby nie ono, nie sposób byłoby dojrzeć tam cokolwiek. Wszędzie zalegała całkowita ciemność. Nie byłem w stanie ocenić nawet wielkości jamy, widziałem tylko, że źródło światła znajdowało się jakieś dwadzieścia metrów przed nami na niewielkim wzniesieniu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jest przypadkiem artefakt którego szukamy, ale zanim otworzyłem usta do pytania, Łasiczka mnie ubiegła.
- Znaleźliśmy go - szepnęła cicho, ale jej słowa rozbiegły się we wszystkie strony niczym wiatr.
Zrobiłem krok do przodu. Nie miałem już miecza, więc za całą broń służył mi niewielki sztylet ofiarowany przez moją partnerkę. Ona trzymała obnażony miecz, gotowa do uderzenia, jeśli zaistniałaby taka konieczność. Ramię bolało mnie paskudnie, nie mogłem swobodnie oddychać i nie czułem ucha. Niemniej cieszyłem się w głębi duszy, że udało się nam odnaleźć to, co jeszcze godzinę temu było dla mnie tylko wytworem wyobraźni miejscowego ludu.
Nagle uderzyła mnie paskudna myśl. Cóż z tego, że znaleźliśmy wspomniany artefakt, jeśli nie uda nam się stąd wyjść. Zostaliśmy tu przecież przeniesieni w magiczny sposób, a wokół nie widać żadnego wyjścia. Wniosek z tego, że albo zostaniemy tu na zawsze albo to nie jest koniec zabawy, która zaczęła się w poprzednim pomieszczeniu.
- Musimy uważać - szepnąłem do Łasiczki i ścisnąłem jej ramię. Mój szept przeszedł w cichy świst i uderzył w otaczające nas ściany.
Krok za krokiem zbliżaliśmy się ku podwyższeniu, na którym biło niewielkie światło. Oczy, mimo, że przyzwyczaiły się już do ciemności, nadal nie mogły odkryć w niej nic nowego poza pustką. Nagle poczułem jak Łasiczka spada w dół i w ostatniej chwili łapie się mojego ramienia. Oboje krzyknęliśmy rozdzierająco. Ona ze strachu, ja z bólu, jaki spowodowały jej zaciśnięte palce na moim ciele. Zaparłem się nogami i podciągnąłem ją do siebie. Przed nami była dziura. Mogła mieć stopę głębokości, może kilka łokci, a mogła nie kończyć się nigdy. Nie widzieliśmy tego. Poczuliśmy natomiast zupełnie co innego.
Całe pomieszczenie zaczęło nagle wibrować. Z początku niemal niezauważalnie, lecz z każdą sekundą przybierało na sile. Domyślałem się, co było tego przyczyną. Po prostu ściany tej jamy, wykonane były w sposób taki, by absorbować dźwięki. Każdy dźwięk, począwszy od szeptu był przez nie wchłaniany i prawdopodobnie oddawany w postaci wibracji. Jednym słowem magia...
- Musimy dotrzeć do artefaktu - powiedziała Łasiczka, puszczając moje ramię.
- Przed nami może być przepaść - odparłem, a moje słowa znów rozwiały się w powietrzu.
- Nie mamy wyjścia. Zresztą światło nie wibruje, to znaczy, że tam nie działa magia.
Uśmiechnąłem się. Łasiczka myślała podobnie jak ja i właściwie miała rację, tylko jak mieliśmy się tam dostać, jeśli mieliśmy do pokonania prawie dziesięć metrów?
- Szukajmy przejścia - powiedziałem. - Może jest tu gdzieś most do tego wzniesienia.
Po chwili rozdzieliliśmy się i na kolanach badaliśmy grunt. Niestety nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Przy okazji sprawdziłem, że przepaść, którą mamy przed sobą, jest głębsza niż długość mojej ręki. Pozostało się tylko dowiedzieć, jak jest szeroka i czy można ją przeskoczyć nie łamiąc sobie karków.
Wibracje, które w początkowej fazie reprezentowane były przez niskie tony, przechodziły teraz w coraz wyższe. Poczułem, że moja głowa zaczyna się buntować, a w uszy, a właściwie w jedno sprawne ucho, próbuje wedrzeć się milion pszczół. Wiedziałem, że nie wytrzymam już długo i że prawdopodobnie skoczę w przepaść, żeby ukrócić cierpienie.
- Musimy spróbować przeskoczyć przepaść - powiedziałem.
Łasiczka popatrzyła na mnie z bólem, ale pokiwała głową.
Cofnęliśmy się kilka kroków i staraliśmy się zapamiętać miejsce, gdzie zaczynała się dziura, co nie było łatwym zadaniem. W końcu dalej nic prawie nie widzieliśmy.
Ruszyliśmy. Krok, drugi, piąty i skok...
Leżeliśmy poobijani na ziemi. Wokół panowała cisza, a nad nami, niczym na postumencie, świecił artefakt. Obejrzałem się za siebie. Jaskinia za nami wibrowała, trzęsła się cała, lecz tutaj nie dochodził żaden dźwięk, ani żaden ruch. Podniosłem się na łokciach i wyciągnąłem rękę po artefakt, gdy nagle poczułem ostrze miecza na swojej szyi.
- Nie dotykaj tego śmieciu - zasyczał głos, a ja dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że należy on do mojej towarzyszki.
- Muszę go odnieść do wioski - powiedziałem zdumiony. - Przecież oni tam na mnie czekają...
Łasiczka zaśmiała się szyderczo.
- Głupcze - krzyknęła. - Przed tobą było wielu takich jak ty. Od dziesiątków lat mój lud szuka naiwnych podróżników, którzy za cenę sławy lub bogactw, uwikłani w sieć kłamstw i zabobonów starali się tu dotrzeć.
- Ale ja.. mój miecz...
- Takich mieczy było wiele, tysiące, pochodziły stąd, kiedy mój lud był potężny i dumny. Potem przyszła zaraza, bogowie się rozgniewali. Artefakt został pogrzebany i z potężnego miasta została niewielka wioska. Wiedzący i Wódz chcieli odtworzyć imperium naszego ludu, ale to są głupcy, podobnie jak ty. I podobnie jak ciebie, ich także czeka zagłada. Umrzesz, a artefakt zabiorę ja. On da mi władzę i potęgę. Mnie. Tylko mnie!
Mówiąc to Łasiczka sięgnęła po artefakt, który okazał się, świecącą dziwnym blaskiem, figurką wyobrażającą słońce.
- To należy do mnie - krzyknęła, ale jej głos nagle się załamał. Z dłoni wypadł jej miecz, uderzając z brzękiem o ziemię. Zobaczyłem jak uniesiona przed chwilą ręka w geście triumfu, nagle zajmuje się tym samym jasnym światłem, a Łasiczka bezskutecznie usiłuje odrzucić artefakt. Centymetr po centymetrze jej ciało pokryte zostawało światłem.
- Pomóż mi - szepnęła z rozpaczą, ale nic nie mogłem zrobić. Nie minęło kilkanaście sekund, a świeciła się już cała. Nagle, z przerażeniem zobaczyłem, jak artefakt wchłania ją całą.
Po chwili upadł na ziemię.
Bałem się poruszyć. To co usłyszałem i zobaczyłem z pewnością na długi czas będzie mi się jeszcze śniło po nocach. Zemdlałem.
Gdy się ocknąłem artefakt leżał cały czas obok mnie i pulsował tym samym słabym światłem. Zastanawiałem się co robić. Nie mogłem wrócić do poprzedniej groty, bo nie było stamtąd wyjścia. Mogłem tylko czekać na śmierć głodową albo rzucić się w przepaść. Na razie jednak strachem napawał mnie owa figurka słońca. Wziąłem więc porzucony przez Łasiczkę miecz i ostrożnie odsunąłem ja od siebie. Czekałem co będzie dalej, ale nic się nie wydarzyło. Ani ja, ani miecz, który w tej samej chwili odrzuciłem, nie zajęliśmy się światłem. Pewniej chwyciłem go jeszcze raz i strąciłem posążek do dziury.
Zabrzmiał głuchy łoskot i nagle wszędzie pojawiło się słabe światło. Poczułem, że ziemia zaczyna się znów trząść. Ze stropu nad postumentem odleciał kawałek ziemi i pojawiło się światło słoneczne. Rzuciłem się do wyjścia...
Dziś nawet nie mogę sobie przypomnieć jakim cudem ocalałem. Pamiętam tylko, że obudziłem się w lesie mając przy sobie tylko sztylet Łasiczki. Udało mi się dotrzeć traktem do najbliższej wioski, gdzie spędziłem w spokoju kilka miesięcy starając się bezskutecznie wymazać wydarzenia tego dnia. Nie wiem co stało się z grotą ani z ludem, który wysłał mnie na pewną śmierć. Wiem natomiast, że więcej nie będę zbaczał z drogi idąc lasem. Wam też to radzę, bo nigdy nie wiadomo co was tam może spotkać.
Autor: Ruichi email:
ruichi@vgry.net
|
|
|
|