|
JAK UMARŁ SER IANHOLM "ŚMIAŁY"
cykl "Granica Świata", prolog części
II
Dedykować coś wiedźmie to tak jak całować własną
śmierć, lecz ja zdecydowałem się na ten krok bezmyślności... Ponieważ
wiedźma ta odmieniła moje sny.
Dla Sol Angeliki.
Jak umarł Ser Ianholm "Śmiały"
(Prolog II części cyklu "Granica
Świata")
Ian stanął wreszcie, strudzony, przed starymi bramami klasztoru.
Nagie, sterczące wokół skały, wśród których świszczał wiatr, sprawiły,
jakby na złość, że zranił sobie stopy i kolana, kiedy próbował wejść
pod górę i potykał się o nie. Bolały go nogi - od długiej pieszej
wędrówki, a także ręce, które pokaleczył sobie, gdy próbował bezskutecznie
uczepić się tego jednego ostrego kamienia, tam, kilka kroków w dole...
Złośliwiec zdradził go i odpadł ze stukotem, zaś Ian poleciał wraz
z nim i boleśnie potłukł się poniżej, w rowie pełnym podobnych kamieni
co tamten. Cóż. To już nie te lata. - skwitował w myślach ze spokojem.
Zawsze był spokojny. Służba go tego nauczyła.
Jestem już stary. Bolą mnie kości, a moje nogi i dłonie odmawiają
mi posłuszeństwa. W czasie bitwy gubię miecz, a oczy nie pozwalają
mi zobaczyć wyraźnie mojego przeciwnika.
Przypomniał sobie, jak parę dni temu na szlaku napadli jego, oraz
Ithora - przyjaciela, który mu towarzyszył, najemnicy służący w czasie
wojny Nieprzyjacielowi, teraz wygnani ze swych ziem i zdani na tułaczkę.
Nie poradziliby sobie wtedy z nimi, gdyby nie odsiecz konnych z pobliskiego
księstwa. Ithor został poważnie ranny od strzał napastników, a Iana
uderzyli w głowę już na początku bijatyki, także obudził się dopiero
w gospodzie, do której ich potem odeskortowano. Ale udało im się,
w gruncie rzeczy, osiągnąć to, czego chcieli. Byli bowiem na miejscu,
pomimo wielu trudności, jakim stawili czoła. Oto leżał tutaj ów słynny
klasztor na Granicach Zachodnich, skąd wiele lat temu uprowadzono
Solenn, córkę króla Rodrika ze wschodu, którego poddanym i rycerzem
był ongi Ian. Uczyła się ona w owym przybytku Sztuki, zgodnie z wolą
matki, ale podobno należała także do szkolonego potajemnie zakonu
wiedźm. Dziesięć lat minęło od czasu, gdy na dworze dowiedziano się,
że Sol zniknęła po napadzie na klasztor. Ci, którzy tu przebywali
i pilnowali córki lorda z jego polecenia, natychmiast donieśli, że
została porwana. Potem szukano jej przez ten cały czas. Na dworze
zaś król Rodrik zginął wraz ze swymi poddanymi po napadzie sił wroga
idących z Królestw po drugiej stronie Wielkiej Rzeki. Ian dopiero
niedawno zawrócił na zachód, choć dotąd szedł z poszukiwaniami właśnie
ku owej rzece, a uczynił tak po to, aby dokładniej zbadać ślady, które
mogły dać jakiekolwiek podejrzenia co do miejsca, gdzie zabrano dziewczynkę
lata temu. Na wojnie zginęli wszyscy poddani króla, albo zaniechali
swojej misji zaraz, gdy dowiedzieli się, że Rodrik i jego rodzina
nie żyją. Lecz Ian był prawym rycerzem, zawsze spełniającym rozkazy
swojego króla. Powrócił więc w końcu tu, gdzie wiele lat temu wszystko
to się zaczęło. W miejscu, gdzie mała napaść przemieniła się w wojnę,
zaś wojna ta zniszczyła Królestwa wszelkich znanych ziem...
Ian zastukał w drewniane masywne odrzwia klasztorne metalową kołatką,
która rzeźbiona była w sylwetkę nagiej kobiety, rozciągniętej w pozie
przypominającej okrąg, i trzymanej w talii przez paszczę lwa. W środku
zadudniło, a przejmujące echo przeszło gdzieś w głębi i ucichło dopiero
za piątym razem, od czasu gdy rozbrzmiało.
Mimo wszystko... wciąż szukam drogi. Ciekawe, czy ktoś jeszcze
tu mieszka. Ludzie mówili, że paru wędrownych mnichów czasem zostaje
na noc w klasztorze, jeśli akurat są w okolicy. Być może oni coś wiedzą.
-Jesteś wiernym sługą. - odezwał się za nim głos.
Ian odwrócił się i zobaczył starego króla Rodrika, jego umiłowanego
pana, który stał dumnie w swoim cudownym karmazynowym płaszczu i uśmiechał
się łagodnie... tak, jak to czynił zazwyczaj, gdy był zadowolony ze
swoich poddanych. Rycerz ukląkł na jedno kolano, odwróciwszy się od
wielkich wrót klasztornych, i pochylił głowę przed swoim kapitanem,
lordem i królem, na którego dworze się wychował, i któremu był wierny
od lat. Złożył pokłon swemu władcy i mówił, uniżony i pokorny:
-Służę Tobie, panie, jak mi nakazałeś.
-Całym sobą, Ianie, widzę to. Lecz dlaczego nie odnalazłeś jej
jeszcze? Czy starość odbiera ci już siły? Podnieś oczy, starcze. Spójrz
na mnie. Gdzie jest moja córka? Dlaczego zawróciłeś ze wschodu i znalazłeś
się tutaj? Czy zdaje ci się, że odnajdziesz ją w klasztorze?
Kiedy znużony rycerz na służbie podniósł wzrok, aby popatrzeć w oczy
swemu panu, ujrzał tylko mrok panujący wokoło i zarysy ogromnego gęstego
lasu poniżej, gdzie jeszcze tego dnia zgubił się na długie godziny,
bezskutecznie szukając drogi pod górę. Znalazł odpowiednią ścieżynę
dopiero niedawno, lecz od tego czasu nad światem zdążyło się już ściemnić.
-Głupiec. - powiedział głośno do siebie i zakasłał, ponieważ w gardzieli
kąsać go poczęły pierwsze objawy poważnego przeziębienia. -Widzisz
własne wspomnienia. Jak mogłeś spotkać tutaj króla, skoro król twój
nie żyje, pochowany na drugim końcu świata, pośród swoich własnych
ziem, gdzie go zabito...
Ianem mimo woli wstrząsnął strach, kiedy w odpowiedzi poruszył się
zawodzący wiatr.
Było ciemno, posępnie i zimno. Jakby umarli wołali do niego, aby pomodlił
się za nich, ponieważ większość z nich zginęła właśnie tak... w modlitwie.
-Sam czytałem wieści o upadku dworu. - mówił do siebie i starał przypomnieć
sobie słowa, które głęboko wryły mu się w pamięć. Napisane ręką króla
i poświadczone. Niewielu rycerzy i posłańców dostępowało zaszczytu
przeczytania podobnego listu.
Nie spodziewali się wówczas, że dotrze do nich goniec królewski, a
jednak stało się tak pewnego dnia, kiedy już stracili nadzieje na
odszukanie zaginionej córki ich pana. Zatrzymali się na postój po
zachodniej stronie Wielkiej Rzeki, w mieścinie o dziwnej nazwie, której
Ian już nie pamiętał. Wtedy jeszcze posuwali się w poszukiwaniach
na wschód. Dopiero niedawno zdecydowali się zawrócić, wiedząc, że
nie mają już czego szukać w rodzinnych stronach. Przybył wtedy do
owego miasta strudzony wędrowiec w białym płaszczu ze srebrnym podszyciem,
niosący w torbie zapieczętowany zwój od lorda Rodrika - króla, oraz
trzymający na ramieniu czarnego kruka. Biała pieczęć z wilkiem wyraźnie
wskazywała na pochodzenie wiadomości. Ian pamiętał, jak złamał wtedy
zamknięcie listu i począł czytać znamienne słowa...
"Siły nieprzyjaciela ruszyły na nas z impetem, wycofując się
z dalekiego zachodu. Nie mamy mocy, aby z nimi walczyć, choć bronimy
się zażarcie. Losy dworu i królestwa wiszą na włosku. Stary Andun
zabierze, być może, niedługo mojego syna, Jona, daleko w góry, by
tam dać mu schronienie. Liczę, że Ulfar zaopiekuje się nimi oboma.
O ile w miejscu, gdzie stoi granica świata, jest jeszcze bezpiecznie...
Mówią, że dobry król ma zawsze pod ręką wiernych poddanych. Widać,
ja jestem dobrym królem, ponieważ na moje rozkazy stawili się wszyscy,
poza tymi, których wysłałem dawno z poselstwami w dalekie kraje. Cóż
mi jednak z tego, drogi Ianie, żem dobrym jest władcą, skoro nie ulega
wątpliwości, iż przegrywamy? Wróg ma potężną konnicę i świetnie uzbrojoną
piechotę. Napadają na wioski i grabią wszelki dobytek, podpalając
domostwa. Gwałcą i mordują moich dobrych ludzi, a ja siedzę bezczynnie
w swojej twierdzy i wyrywam kolejne włosy z własnej głowy, bo wiem,
że długo nie pociągniemy już, jeśli ktoś nie przybędzie nam z odsieczą.
Któż jednak mógłby to uczynić? Brakuje nam sojuszników. Dawno też
już zabrakło nam nadziei. Mój miecz nie ruszy w bój, ażeby ścinać
głowy mych wrogów, gdyż w rękach brakuje mi sił, by unieść go i powieść
jego ostrze na pole bitwy.
Kończę pisać do Ciebie ten zasobny w żałość list. Liczę, że Wam przynajmniej
wróg królestw nie sprawia kłopotu tam, skąd go wypędzono ku naszemu
nieszczęściu, przybył bowiem do nas, w swoim zgubnym odwrocie. Ostatnio
przyleciał kruk. Zapewne przyniósł wieści od Ulfara z północy. Będę
teraz czytał listy i odpisywał na nie, wiedząc, że moje wołania o
pomoc są i pozostaną nadal bezskuteczne. Jesteśmy za daleko od wszelkiego
cywilizowanego świata... Tylko płonne nadzieje i zardzewiałe miecze
mogą nas dzisiaj obronić. A jutro?
Strach myśleć o tym, z czym Cię wysłałem, Ianie, a czego już nigdy
nie zdołasz mi przekazać. Czyż smutne wieści mają mnie ominąć, czy
przeciwnie, będą one radosne - takie, jakich się spodziewałem dawno
od Ciebie? Rad bym mógł je usłyszeć, lecz na razie nie staje mi wiary
na kolejne dni mego życia. Strzały świszczą tuż za naszymi oknami
i wpadają niekiedy przez otwarte szyby. Dachy okolicznych wiosek płoną,
a w powietrzu unosi się zapach spalenizny i krwi. Na zewnątrz, moi
rycerze walczą dzielnie i donoszą o swoich kolejnych zwycięstwach.
Lecz przegrywamy... oni też o tym doskonale wiedzą. Widzę już cień
żałoby, jakby dym z płonących chat, który przysłania niebo. Nad królestwem
zawisły czarne chmury. Czy Ty i moja córka jesteście gdzieś tam -
bezpieczni? Modlę się o Was, Ianie, i o to, abyś ją wreszcie odnalazł
- a może już to uczyniłeś? W takim razie - przyprowadź mi ją! Chociaż
bogowie nigdy nie wysłuchali mych próśb, wiedz, iż modlę się do nich
o to zażarcie co dzień. Ludzie powiadają, że w godzinie strachu otwierają
im się uszy - tym bogom. Kiedy człowiek jest już naprawdę zdesperowany
i woła o pomoc ostatnim tchnieniem swego życia, wysłuchują jego próśb.
Czy i mnie czeka ten los? A może przybędą za późno, gdy wszystko już
będzie stracone? Wiem na pewno, że przede mną rysują się ciemne dni.
Tak jak czarne są skrzydła kruka niosącego wieści. Twój ptak był posłańcem
obleczonym w biały płaszcz nadziei. Przyniesie ci też czarne skrzydła
niosące listy, byś mógł odtąd informować nas często o swoich poczynaniach.
Uchowaj dobrze i kruka, i posłańca. Jeśli nawet słowa, które przyniósł,
są niepomyślne, wiedz, iż jeno za prawdę można nagradzać, a bez wątpienia,
są one przecież prawdziwe. Bądź zdrów, o ile jeszcze żyjesz. I pamiętaj,
aby odnaleźć ją... kiedyś.
Twój król Pan."
Stare lakowane pieczęcie już dawno zamazał czas, ale zwój wciąż trzymał
rycerz w swoim wyłatanym kubraku, jakby na wspomnienie o wielkim Rodriku,
który był jego królem...
Ian spojrzał w ciemne okiennice klasztoru. Podobno w jednej z przybudówek
pobliskiego zamku mieszka jeszcze na stałe jakiś niedołężny mnich...
Może do niego powinien się udać? Tylko - zastanawiał się Ian - gdzie
leży to miejsce, i jak mogę je odnaleźć? Było tak mroczno i głucho,
że nawet strach widać bał się podejść bliżej i owładnąć sobą samotnego
rycerza.
-Wygląda na to, że nikogo tu nie ma. - rzekł do siebie zawiedziony,
a może i uszczęśliwiony tym, że nie będzie musiał zanurzać się w mrokach
pradawnego gmaszyska, oprowadzany przez jakiekolwiek monstrum, które
tam mogło mieszkać. Powiadali, że w zamku i w przyległym klasztorze
nie było już nikogo z dawnych poddanych lorda tych ziem. Wyjechał
on w czasie wojny i nigdy nie powrócił, a zamek i klasztor spalił
Nieprzyjaciel, podczas jego nieobecności. Jego dzieci zaginęły, jego
żona umarła tu zaś ze smutku i zgryzoty, choć była przecież jedną
z niewielu ocalałych. Albo stała się wiedźmą, jak powiedzieli mu prostaczkowie.
Może wciąż zamieszkuje to zamczysko i straszy spokojnych ludzi na
nowo zasiedlających się na Zachodnich Granicach? Wiadomo, że była
kiedyś przyjaciółką żony Jego Miłości, króla Rodrika. Ale to było
tak dawno temu... -Tylko stare kamienne ściany. - Ian wychrypiał do
siebie zaziębionym głosem. Miał zamiar wracać - zdecydowanie - zbytnio
dłużyło mu się to bezcelowe oczekiwanie. Jeśli ktoś tam kiedyś był,
zamknął drzwi na klucz i odszedł w jakieś przyjaźniejsze miejsce.
Choć klasztor odbudowano, nikt potem w nim już na stałe nie zamieszkał.
-Nie ma służby, nie ma pana, nie ma mnichów i kapłanów, ani sióstr
dobrego serca. Nie ma nikogo. Z nikim tu nie pomówię. Tylko stare
kamienne ściany walącego się kościoła. I wiedźmy... - Ian uśmiechnął
się do siebie. -Czego więc tutaj szukam? Mój król nie żyje, a jego
córka zaginęła stąd tak dawno, że nie ma już żadnych śladów, które
mogłyby mnie do niej doprowadzić... - Z jakiegoś powodu stary rycerz
poczuł ogromny żal z tego powodu.
Wtem jedna z wielkich, wysokich okiennic uchyliła się i Ian dostrzegł,
że we wnętrzu małego pokoiku na piętrze wschodniej wieży płonie blask
pełgającej lekko świecy.
-Czy ktoś tam jest? - zawołał rozochocony, nie czekając, aż przemarznie
tutaj na śmierć, licząc, że ktokolwiek otworzy mu w końcu wielkie
klasztorne drzwi... Pomimo faktu, że ogromny kamienny gmach odstraszał
go już od momentu, kiedy na początku nań spojrzał - posępny i złowrogi
- naprawdę chciał wejść do środka i pomówić z kimś, kto mógłby mieć
dla niego wieści, których poszukiwał. Liczył, że to może był ów samotny
mnich, albo jakiś kościelny pilnujący wnętrza zabytkowej ruiny...
Przez framugę okienną wychyliła się mała głowa. Ian nie zobaczył dokładnie
rysów twarzy osoby, która się pokazała, lecz mimo to, choć okno stało
wysoko, a wokoło panował nieprzenikniony mrok bezgwiezdnej nocy, stary
rycerz dostrzegł, iż twarz była nienaturalnie blada, zaś głowa bez
wątpienia ogolona z wszelkich włosów. Choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa
już od dłuższego czasu, gdy piął się pod górę na ogromne wzgórze sterczące
ponad całą okolicą, dopiero teraz ugięły się pod nim tak, iż nie miał
już siły się na nich utrzymać, co sprawiło, że upadł na kolana.
Ian jęknął z bólu, i zastanowił się, co właściwie najlepszego wyrabia,
lecz gdy się podniósł z równych kamieni ułożonych pod wejściem do
klasztoru, okno było już zamknięte, w wieży nie płonęło żadne światło,
a biała twarz bezpowrotnie zniknęła. Nie czekał, aż otworzą mu się
czarne drzwi. Nie czekał więcej na nic. Puścił się biegiem w stronę
lasu, najszybciej jak umiał, zatrzymując się jakąś godzinę potem,
dopiero u stóp drogi prowadzącej do pobliskiej gospody, w której zostawił
swoje pakunki i konia. Ścieżką pobiegł równie szybko jak wcześniej
w dół po zboczu, choć potykał się o kamienie w mroku nie raz i nie
dwa. Ani razu nie obejrzał się jednak na zamek i klasztor stojące
na szczycie wzgórza, i złowrogo górujące ponad całą posępną okolicą.
Jedyne, co kotłowało mu się bez przerwy w głowie, to wyobrażenie piekielnie
bladej, bezkształtnej i bezokiej twarzy, jaką zobaczył tam, w oknie.
-Wiedźma! - wołał wniebogłosy, wykrzykując do otaczających go pól
i poskręcanych, przydrożnych drzew. -W klasztorze mieszka wiedźma...
- jęczał żałośnie, zaś słowa jego porywał wiatr. Kiedyś, gdy jeszcze
było ich pełno, ludzie, którzy podejrzewali wiedźmy o paranie się
czarnymi sztukami, golili im głowy i wypalali oczy, po czym wypędzali,
by te nie dręczyły ich już, i na zawsze były postrachem dla ludzi
rozpoznających znaki na ich obliczach... Ian był pewien, że ta osoba
w oknie... że to była właśnie jedna z wiedźm. Może wieśniacy mieli
rację... Rycerz nie miał ochoty tego sprawdzać teraz, ani kiedykolwiek
indziej...
"Spojrzenie złej wiedźmy zabija, stary przyjacielu. Czy naprawdę
chcesz, aby cię zobaczyła?" - żartował jego przyjaciel, kiedy
Ian wyruszał z gospody tego popołudnia. "Nie, nie idę z tobą.
Zbytnio podoba mi się tu, w karczmie. Ciepłe piwo, ładne dziewki...
A tam mieszka wiedźma i niespecjalnie chce mi się z nią spotykać".
Prawda była taka, że napadnięto ich na szlaku, gdy tu jechali, zaś
jego druh, Ithor, otrzymał tak poważne rany od strzał zbójów, że przez
jakiś czas nie mógł ruszać się nigdzie i musiał leczyć obrażenia w
przytulnej karczmie. Dlatego Ian sam postanowił udać się na wycieczkę
i pozwiedzać okolicę, a przy okazji zajrzeć do tego klasztoru, skąd
wiele lat temu zniknęła mała Solenn...
Poczciwy Ithor jak zwykle miał całkowitą rację. Ian powinien był zostać
i poczekać aż znalazłby się ktoś chętny do oprowadzenia ich po okolicy
zamczyska, zamiast zapuszczać się sam w takie miejsce i godzinami
szukać drogi na szczyt wzgórza. A wszystko po to, by następnie zobaczyć
tę twarz i uciekać z powrotem co sił w nogach... Mówili, że niewidzące
spojrzenie zabija. Ian był zbyt przerażony, by się nad tym zastanawiać.
Rycerz zatrzymał się zmęczony, i wpatrzył w swoje cienkie, poorane
smugami zakrzepłej krwi i naznaczone głębokimi zmarszczkami dłonie.
-Zawiodłem cię, mój królu. - powiedział do starego przydrożnego krzaka
i zalał się łzami. -Nie odnalazłem twojej córki. Zbyt lękam się wiedźm,
by pytać ich o radę... Nie wiem, gdzie ona jest, nie wiem dokąd iść,
by jej szukać... Wybacz mi, och, wybacz...
Z krzaków wychynął złowrogi cień, co potwornie przeraziło Iana. Choć
gospoda była kilkaset metrów stąd, przydrożny rzezimieszek nie omieszkał
przyczaić się na podróżnego po zmroku.
-Pieniądze albo życie. - Stary rycerz usłyszał ochrypły, wyćwiczony
głos.
Ian nie miał tyle trzeźwości, by zrozumieć, co mówił do niego zakapturzony
łotr.
-Nie mam żadnych srebrników... ani smoków... ani kocich oczu, czy
też łysych monet. Nie mam nic. Wszystko zostawiłem w gospodzie. -
kiedy wreszcie oprzytomniał, wyrzucił z siebie słowa jednym tchem.
Łotr zasępił się. Rycerz nie wziął ze sobą miecza, ale przestał się
lękać napastnika, gdyż wyglądało na to, iż ów zbierał się ku odejściu.
Zbój zanurzył się z powrotem w zarośla i próbował zniknąć staremu
Ianowi z oczu.
-Nie przeszukasz mnie? - stary zadał nieco głupie pytanie, zatrzymując
w miejscu zakapturzonego mężczyznę, jakby sam chciał napytać sobie
biedy. Nie wiedział, co go ukłuło. Jak gdyby jego własny język gadał
bzdury za niego.
-Chyba jednak tak uczynię. - odparł tamten i odwrócił się z powrotem
w stronę roztrzęsionego Iana.
Kiedy nic nie znajdzie, puści mnie wolno i zwyklina tylko. - myślał
sobie i uspokajał się. Nic mi nie zrobi. To przecież tylko zwykły
łotrzyk.
Starał się nie myśleć o klasztorze, ani o wiedźmie. Skupiał w tym
momencie swe myśli na rychłym wyswobodzeniu się od rzezimieszka i
dotarciu do gospody.
Ian nie spodziewał się sztyletu wbitego mu w brzuch. Potem pociemniało
mu tylko z bólu w oczach i upadł na kamienisty trakt. Łotr stał nad
nim i śmiał się paskudnie, a potem zabrał się za przeszukiwanie jego
paska i kieszeni.
Kiedy nie znalazł nic, zaklął głośno, splunął mu w twarz i oddalił
się w kierunku gospody. Stary rycerz chciał pójść za nim, ale ból
w rozprutym brzuchu nie pozwalał mu wstać.
-Posiwiały głupcze... czemu... czemu nie wziąłeś z sobą miecza...
Kiedy był pewien, że się wykrwawi, jeśli mu nikt nie pomoże, próbował
wołać kogoś... kogokolwiek... ale schorowane gardło i ciężkie płuca
odmówiły wydania głosu. Zamiast wołania, wydobył się z jego ust jedynie
nierozpoznawalny, ochrypły jęk.
-Umrę. Czy tak? Tak to się ma skończyć? Och, mój dobry królu... -
zapłakał cichutko, prawie szeptem, wypluwając krew.
A potem zrozumiał.
Niewidzące oczy. Śmierć. Spojrzała na mnie. Musiałem zginąć. Stare
opowieści mówiły o tym, że wiedźma, która doznała upokorzenia, i której
wypalono oczy dla nadania jej odstraszającego wyglądu, zabija ludzi
swoim niewidzącym spojrzeniem...
Strach pomieszany z bólem nadał ostatnim chwilom jego życia paskudny
smak.
Nigdy jej nie odnajdę... - myślał, kiedy brakowało mu już sił, by
poruszyć choćby głową, czy mrugnąć oczyma... Krew wypływała mu teraz
nie tylko na przebitym brzuchu, ale też lała się Ianowi strugami z
ust i z nosa.
Niewidzące oczy.
Służyłem ci wiernie, mój panie. Na wojnie każdy rycerz umiera sam.
Lecz ja umieram haniebnie. Nikogo nie ma w chwili mojej śmierci. Nikt
nie wysłucha moich ostatnich słów. Ian Zuchwały. Ian Śmiały. Ian Odważny...
zabity przez łotra przy drodze...
Nie, to nie tak... Zabiło go spojrzenie niewidzących oczu i ukryty
sztylet.
Stary rycerz umarł samotnie na szlaku. W chwilę potem pojawiło się
na niej trzech mężczyzn niosących pochodnie i krzyczących coś do siebie.
Gdy znaleźli Iana, najpierw próbowali go ocucić, a gdy dostrzegli
paskudną ranę, sprawdzali, czy w ogóle jeszcze dycha. Okazało się,
że nie. Kiedy skończyły im się już łuczywa w pochodniach, w ciemności
ponieśli go drogą do gospody. Z jego ust kapała krew, znacząc ślad,
którym szli. Wiatr lekko świszczał pomiędzy gałęziami poskręcanych
drzew. W mroku dało się słyszeć zawodzenie wilka... Niektórzy bywalcy
gospody rozpoznali w nim jednak inny dźwięk.
-Oto jęczy klasztorna wiedźma. Ktoś zginął od jej niewidzącego spojrzenia...
Kiedy zza chmur wychynął księżyc, pochowali martwego rycerza pod starym
wiązem przy drodze. Jego przyjaciel, Ithor, choć ranny, stał przy
drzewie przez całą noc i posępnie wpatrywał się w nagrobek, na którym
ułożono miecz druha. Teraz pozostał już tylko on - jedyny, który nosił
brzemię przysięgi, jaką obarczył ich dawno nie żyjący król...
-Matko, czego chciał ów stary włóczęga?
Młoda uczennica leżała pod pościelą z kruczych piór i bawiła się czarnymi
lokami swoich włosów, które były tak długie, że mogłaby wyhaftować
sobie z nich suknię.
-Odesłałam go już. - odpowiedział szepczący głos starej mentorki.
Pomarszczona, bezwłosa i bezoka kobieta, uśmiechnęła się łagodnie
do młodej dziewczyny, która była od lat jej najbardziej bliską osobą.
-Czy krzyczał? Och, powiedz mi, matko, czy krzyczał, gdy go zabijałaś?
Staruszka wyszczerzyła swoje pokrzywione zęby i zaśmiała się głucho.
-Przestraszył się mnie i uciekł.
Uczennica wiedźmy zdawała się być wyraźnie zawiedziona.
-Nie martw się, dziecko. Zginie jeszcze tej nocy. Nikt nie uniknie
śmierci od spojrzenia mych niewidzących oczu. No... może poza tobą,
moje słonko.
Starucha zarechotała skrzekliwym śmiechem, a młoda dziewczyna zawtórowała
jej, wyjąc głośno, jak zauroczony światłem księżyca wilk. I tak śpiewały
w ciemną noc, zmarła lady zamku i jej córka - dwie wiedźmy w opuszczonym
klasztorze, zaś wtórowała im krew zabitych w tym miejscu, innych wiedźm,
które na powrót budziły się do panowania na ziemi...
Mnich Meeskach poruszył się na swoim niewygodnym posłaniu, przebudzony
z twardego snu. Za oknem panowała jeszcze ciemna noc. Gdzieś w pobliżu
rozlegało się przejmujące wycie, jakby wilka...
Mnich niespokojnie rozejrzał się po swoim małym pokoju. Nigdy nie
było tutaj przecież wilków! Więc co to w takim razie wydawało ten
potworny hałas?!
-Do najświętszej cholery. -zaklął paskudnie podstarzały duchowny.
-Cóż to wszystko znaczy?
Kiedy wycie umilkło, echo potężnych zamkowych baszt powtórzyło je
jeszcze kilka razy, co sprawiło, że po plecach starego mnicha przeszły
ciarki potęgującego się strachu.
Duchowny zwlekł się niezdarnie z pryczy, narzucił na siebie wierzchnią
szatę i upadł na kolana, obijając sobie nogi o kamienną podłogę.
-Święci bogowie, ochrońcie mnie od złego ducha tego zamczyska... -
modlił się gorliwie, nie podnosząc głosu, szlochając cicho i trzęsąc
się z przerażenia. Na zewnątrz gałęzie biły w okiennice jego pokoiku.
Zawsze denerwowały go te blisko stojące drzewa. Mnich postanowił skończyć
szybko modlitwę i wyjrzeć ze swego schronienia. Aby dodać sobie animuszu,
począł nucić jakąś wesołą, sprośną piosnkę pod nosem - takich natomiast
znał bardzo wiele. Otworzył niezwykle ostrożnie drzwi i zachłysnął
się ostrym powietrzem nocy.
-Wilki, nie wilki, człowiek musi się wyspać po bożemu.
Mnich rozejrzał się niepewnie wokoło, lecz oprócz poskręcanych drzew
i posępnych murów klasztoru z lewej strony, nie dostrzegł niczego,
co mogłoby przyciągnąć jego uwagę. Wszystko zdawało się nad wyraz
spokojne w cichej ciemności trwającej jeszcze nocy.
Zamknął drzwi na stary zardzewiały zaczep, choć zwykle tego nie robił.
Kiedy układał się z powrotem na pryczy, drewno zaskrzypiało pod nim,
co wprawiło go w tym momencie w niewytłumaczalne przerażenie. Mnich
naciągnął sobie pościel aż po samo czoło i wtulił się we własne, podkulone
nogi...
-Och, cholerny głupcze, czegóż się boisz? Przecież to był tylko sen,
na wszystkie świętości...
Stary mnich nie wierzył jednak we własne słowa. Kiedy próbował zasnąć,
zastanawiał się, czy na świecie są jeszcze wiedźmy, i czy jedna z
nich nie mieszka przypadkiem w przyległym klasztorze... Nie zasnął
w łóżku do rana i wyszedł ze swojej przybudówki dopiero wtedy, gdy
słońce stało już wysoko na niebie, a świat opuściły poranne mgły.
Szybko zebrał swoje manatki, tyle jedzenia ile się da, oraz najpotrzebniejsze
rzeczy, jakie nosił ze sobą każdy duchowny, po czym opuścił się stromą
ścieżyną idącą obok lasu, ze wzgórza. Na polnej drodze obejrzał się
tylko raz jeszcze, kiedy klasztor i zamek znikały mu już z pola widzenia,
przysłonięte przez wzniesienia rozciągające się gęsto w tej cudownej
okolicy. Mnich udał się w drogę na wschód, jak najdalej od swojego
poprzedniego domu, zostawiając daleko za sobą przeszłe życie i wspomnienia
związane z tym ponurym miejscem zniszczonym przez czas, oraz splamionym
ludzką krwią. Klasztor pozostał sam, a w jego wnętrzu tajemnice, których
nikt już nie pragnął wydobyć na wierzch...
Ithor szukał drogi przez las prawie cały dzień, a gdy ją znajdywał
czasami, gubił ścieżynę ponownie zaraz tylko, gdy niknęła mu ona choćby
nieznacznie pomiędzy drzewami i stawała się na moment jeno nierozpoznawalna.
Nim odnajdywał później jej dalszy ciąg, mijały kolejne godziny, a
on robił się coraz bardziej zmęczony, rozdrażniony i słaby. Doskwierały
mu rany, których nie zdążył jeszcze zaleczyć na dobre, a także potwornie
bolały nogi, z każdą chwilą coraz bardziej strudzone nieroztropną
wędrówką. Gdy wreszcie znalazł się prawie już na szczycie wzgórza,
zapadał zmrok i nad światem zaszło czerwone słońce. Ithor udał się
do bramy klasztoru, i zastukał w kołatkę ogromnych centralnych wrót.
Odpowiedziało mu echo głębokiego dudnienia.
-Może ten mnich pomoże mi dowiedzieć się czegoś. - myślał głośno i
rozglądał się po upstrzonej skałami okolicy. -Tylko gdzie on mieszka...
Stał długo, lecz nie pojawił się nikt, kto mógłby otworzyć ogromne
drzwi.
Pójdę, poszukam kogoś w zamku. Choć... może jednak będę się już
zbierał z powrotem. Tak, tak właśnie zrobię. Przyjdę tu jutro, gdy
już będę znał drogę na szczyt wzgórza. Jeśli to jest ten klasztor,
w którym ją trzymano dziesięć lat temu, jak mówił Ian, należy go dokładnie
przeszukać... Zrobię to jutro. Może natknę się na coś lub na kogoś,
kto mi pomoże. Wezmę sobie ludzi do pomocy. Na pewno coś wspólnie
zdziałamy.
Ithor przez ponad godzinę schodził z potężnego wzgórza, a potem przez
około półtorej szedł w świetle księżyca drogą ku gospodzie. Bolały
go nie zagojone rany i utrudzone nogi oraz poharatane dłonie, ale
cieszył się z tego, że w drodze powrotnej ani razu nie zgubił już
kierunku i nie zabłądził. Chciał napić się w przybytku ciepłego wina,
odwiedzić nagrobek przyjaciela pod drzewem przy karczmie, i położyć
się spać w ciepłym łożu z pościelą. Młody rycerz nie wiedział, że
z okna klasztornej wschodniej wieży przez cały czas przyglądała mu
się upiorna twarz. I że śmiały jej się spierzchłe usta, choć zapewne
mniej przypominało to uśmiech, a bardziej paskudny grymas gniewu...
Jutro przyjdą tu z mieczami, wyważą drzwi, odszukają je i zabiją.
Przyjdą tu... ona wiedziała. Przyjdą tu ludzie. Nic już nie uratuje
umarłej lady i jej córki. Nie wystarczyło, że wypalili jej oczy ci
zbóje, kiedy znaleźli ją w lesie, gdy zbierała wilcze jagody - bo
myśleli, że powinna być martwa. Teraz chcieli przyjść po nią ponownie...
-Matko? Czy coś się stało? Kim był ten przybysz?
-Nikim, córko. Śpij spokojnie. Tej nocy nic nam nie grozi.
Stara dłoń pogładziła ciemne loki na głowie pięknej wiedźmy o kocich
oczach. Starucha też kiedyś miała takie oczy, zanim nie wypalili jej
spojrzenia niewierni poddani przeklętego męża.
-Jutro gdzieś się schowamy i przeczekamy dzień. Mogą przyjść tu bowiem
ludzie. Nie powinni nas znaleźć, czy tak?
-Nie znajdą nas, matko.
Rozpoznawalny dzięki ukrytemu zmysłowi, okrutny uśmiech młodej wiedźmy
sprawił, że starucha sama przelękła się własnej uczennicy.
-Jesteś lepsza ode mnie. Zapewnij mi, że pozostaniesz przy mnie, słyszysz?
Obiecaj mi to.
-Dobrze, matko.
Stara chciała popatrzeć na córkę swoimi normalnymi oczyma, których
tak jej brakowało, chciała pocałować ją w czoło i pogładzić jeszcze
raz jej czarne włosy, lecz zakrzywiony nóż rzeźnicki wbity w jej pierś,
nie pozwolił na żaden ruch. Jedyne, co mogła wydać z siebie, to okrutny
krzyk umierającej starowinki.
-D-dlaczego... - pytała swojej zdradliwej córki, gdy ta wyrywała jej
martwe serce i posilała się nim.
-Bo mogę, matko... Bo kocham cię. - wiedźma słyszała, jak jej własna
krew kapie dziewczynie z ust.
Ostatni pocałunek, jaki córka złożyła na ustach starowinki był zimny
i szorstki.
-N-nie tak mnie całowałaś, córeczk...ko...
-Wybacz, matko.
-Szkoda, że nie mogę cię oglądać, ty suko... Pewnie jesteś piękna...
-Piękniejsza od ciebie, droga matko...
Stara wiedźma zaśmiała się ochryple i napluła córce w twarz.
Matka słyszała potem już tylko oddalające się kroki młodej uczennicy
i jej zbrodniczy śmiech. Umarła samotnie, po raz drugi i ostatni,
bez nadziei, że ponownie zostanie wskrzeszona. Rano zabobonni ludzie,
gdy ją odnajdą, spalą ją na stosie i wiedźma odejdzie bezpowrotnie.
A więc tak to miało się skończyć? Nie wiedziała, kiedy nadeszła ciemność,
bo jej oczy nie odróżniały dnia od nocy. Lecz wkrótce zgasła, a ludzie
w pobliskich wioskach uśmiechnęli się przez sen, bo okrutne fatum,
jakie nad nimi wisiało, odeszło jak nieprzyjemny koszmar senny...
I już nigdy nie miało powrócić, zastąpiło je bowiem jeszcze straszniejsze
zło.
14 Liściopad - 378 rok N.E.
Autor: Jarlaxle
email: bregan@valkiria.net
|
|
|
|