Scenarzyści filmowi zdają się mieć o coś żal do ludzkości. Zamiast wymyślać nam szczęśliwą i dostatnią przyszłość zsyłają klęski żywiołowe, obcych, epidemie i temu podobne ustrojstwa. Doomsday to przypadek z wirusem. Nie beznadziejny, ale długo nie pożyje.
Trudno jednoznacznie zakwalifikować ten film. Groza i śmiech, fantasy i lekkie science fiction, inteligentne podejście do jednych kwestii i totalna głupota innych. Łatwo jednak stwierdzić, czym Doomsday jest. To brutalna rzeźnia, w której fabuła jest tylko pretekstem do masakry. A szkoda.
Zaczyna się od trzęsienia ziemi. W roku 2008 ludność Szkocji jest dziesiątkowana przez wirusa nazwanego Kosiarzem. Władze Wielkiej Brytanii nie tracą czasu na kwarantanny i segregację, zamiast tego decydują o kompletnej izolacji zarażonych. Wojsko obsadza linię brzegową, na lądzie wzniesiony zostaje dziesięciometrowej wysokości mur, a każdy, kto próbuje się ze strefy wydostać, jest zabijany. Te początkowe minuty od razu skojarzyły mi się z obozami zagłady. Fakt, że w tym wypadku ludzie i tak mieli umrzeć, wcale tego wrażenia nie złagodził. Scena pacyfikacji przerażonych cywili przez wojsko jest brutalna i na długo zapada w pamięć. Co prawda, już w tym miejscu pojawiają się błędy logiczne, ale umysł spycha je na dalszy plan.
Mija dwadzieścia siedem lat. O Szkocji zapomniano. To ziemia niczyja i tylko najwyżej postawieni urzędnicy wiedzą, że ktoś tam przetrwał. Wiedza ta okazuje się być błogosławieństwem, gdy Kosiarz uderza ponownie, tym razem w Londyn. Wstępne postępowanie władz jest praktycznie takie samo: zebranie ludzi w jednym miejscu i ich całkowita izolacja. Ocalali w Szkocji pozwalają jednak żywić nadzieję, że komuś w strefie zamkniętej udało się stworzyć szczepionkę. Sformowany na szybko oddział zostaje wysłany z misją jej pozyskania. Od tego momentu klimat znika, zastąpiony przez masową rzeź. Strzelaniny, wybuchy, pościgi… Wszystko bez jakiegokolwiek sensu, w dodatku słabe technicznie.
Montaż wszelkiego rodzaju starć bezpośrednich woła o pomstę do nieba. Szybkie cięcia, skakanie kamery i zmiany punktów widzenia dezorientują i prowadzą do oczopląsu, wcale nie maskując kiepskiej choreografii czy markowania ciosów. Strzelaniny i pościg samochodowy również zawodzą. Elementy, które odgrywają najważniejszą rolę w tym filmie, wyglądają zdecydowanie najsłabiej. Zamiast efektowne, stają się efekciarskie. Przeszkadzało mi też przesadne epatowanie brutalnością. Flaki latają na wszystkie strony, krew sika obficie a i rozczłonkowanie jest stosunkowo częste. Dobrze mieć świadomość, że reżyser nie bał się tych rzeczy, ale chyba trochę go poniosło.
Logika ulatnia się już na początku. Nie wiem, jakim sposobem utrzymano w ryzach ludność Szkocji podczas budowy muru. To musiało trwać miesiącami, a już pierwsze sceny pokazały, że nawet wojsko nie może zapanować nad instynktem przetrwania. Rozczuliła mnie walka nieuzbrojonej i nieopancerzonej kobiety z zakutym w metalową zbroję dryblasem. A już najbardziej dołująca była świadomość, że przez dwadzieścia siedem lat nie dokonał się niemal żaden postęp w technice wojskowej. Sztuczne oko z kamerą (do zdemaskowania wielkiego spisku) i granat piankowy (do uratowania bohaterom życia) to praktycznie wszystko. Ba, wojskowy transporter nie miał nawet pancernych szyb.
Wszystkie idiotyzmy dziwią tym bardziej, że film nie jest całkowicie beznadziejny. Sporo w nim smaczków dowodzących inteligencji twórców. Ciekawie wyglądają zmiany konwencji. Zaczyna się od apokalipsy, przechodzi przez Mad Maxa i średniowieczne fantasy, by na koniec znów wrócić do Mad Maxa. Miejscami śmiesznie to wygląda, ale i tak robi dobre wrażenie. Interesująco prezentują się dwie frakcje, napotkane przez bohaterów w strefie zamkniętej. Miasto to królestwo buntowników, zbieraniny punków i skinów robiących dużo hałasu i szalejących do czego tylko się da. Ich najważniejszym celem jest wydostanie się poza strefę. Zupełnie inne pragnienie mają zasymilowani. Im życie z dala od cywilizacji odpowiada. Stworzyli małe, ściśle zhierarchizowane społeczeństwo na wzór średniowiecznych i wydają się być zadowoleni z zastałej sytuacji. Mimo to obie te grupy nie pałają najmniejszą sympatią do przybywającego z normalnego świata zespołu.
Strona wizualna jest całkiem niezła. Wymarłe miasto, leśne plenery, czy zamek. Wszystko to bardzo ładnie się prezentuje i jest na czym zawiesić oko. Niestety, tylko w spokojniejszych momentach, gdyż akcja jest tożsama z latającą na wszystkie strony kamerą i migawkami rodem z MTV. Nic wyraźnie nie widać. Audio trzyma poziom, to typowe nuty tego gatunku kina. Dobrze komponuje się z akcją i zastrzeżeń do niej nie mam.
Ogólnie mamy do czynienia z typowym odmóżdżaczem. Wchodząc na seans można bez obaw wyłączyć myślenie i skupić się na oglądaniu fajerwerków, od czasu do czasu wybuchając śmiechem (w paru miejscach z pewnością nie był to efekt zamierzony przez reżysera). Szkoda, bo zapowiadało się naprawdę rewelacyjnie.
Tytuł: | Doomsday |
---|---|
Reżysria: | Neil Marshall |
Scenariusz: | Neil Marshall |
Obsada: | Rhona Mitra, Craig Conway, David O’Hara |
Rok wydania: | 2008 |
Czas: | 105 minut |
Ocena: | 2+ |
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz