Bogini z labradoru – recenzja

40121_bogini-z-labradoru_343Warszawa, wczesna jesień 1928 roku. Marszałkiem Piłsudskim zaczyna interesować się tajemnicza sekta okultystów-patriotów. Ochrona podejrzewa przygotowania do zamachu. O wyjaśnienie sprawy proszony jest człowiek „spoza układu”, nadkomisarz Jerzy Drwęcki. Spotyka on starych towarzyszy broni, ale dawna lojalność zostaje wystawiona na ciężką próbę. Do tego warszawską policję wodzi za nos ekscentryczny angielski detektyw, sir Pulteney, który, nie wiadomo po co, przybył do Polski. Zaczynają ginąć ludzie. W sprawę zostaje wplątany młody Witold Gombrowicz. Klucz do zagadki znajduje się w kawiarni Ziemiańska, tylko jak skłonić do współpracy z policją Franciszka Fiszera?

Gdy przeczytałem ten opis (tu w formie okrojonej), zamieszczony z tyłu okładki, trochę się zmieszałem. Czułem się jednocześnie rozbawiony i zafascynowany. Samotny policjant, który staje do walki z okultystyczną machiną, do tego brytyjski agent, coraz więcej śmierci, Gombrowicz, Fiszer… I to wszystko w czasach międzywojnia (które pod wieloma względami jest jedną z moich ulubionych epok). Nie brzmi to trochę śmiesznie? Zwłaszcza ten Gombrowicz, mistrz groteski, przy którego twórczości można się uśmiać… A jednak historyczna otoczka, konwencja kryminału i tajemnicza sekta pociągały mnie. Lecz… nie uwiodły.

Wszystko rozpoczyna się na warszawskim dworcu. Nadkomisarz Drwęcki wysiada z pociągu i z miejsca dostaje misję ratowania marszałka. Znajomy zabieg – FBI wysyła kogoś do starego policjanta na urlopie, bo tylko on może pomóc światu. Funkcjonariusz się zgadza, wyciąga kumpla z więzienia, przyjmuje go do swojego domu, aby poprawić mu byt (a potem spełni on ważną rolę), wraca do pracy i zaczyna się akcja. Trzeba przyznać, że w miarę płynnie się ona rozwija. Rozmowy ze starymi przyjaciółmi, którzy okazują się uwikłani w spisek, wszystko przeplatane retrospekcjami z lwowskiego placu boju… Osoby z teraźniejszości łączą się ze swoimi przedstawieniami z przeszłości, dlatego już po stu stronach wszystkich doskonale znamy. Pan Drwęcki nie może sobie poradzić z zadaniem, nikt nie da rady przeniknąć w szeregi okultystów. W końcu zaczyna się to, co tak lubimy w kryminałach – morderstwa. Opis książki mówi: zaczynają ginąc ludzie. Na tej podstawie wyobrażamy sobie atmosferę zacieśniającego się kręgu podejrzanych, stopniowanej grozy. Ale w powieści wygląda to inaczej. Jedna rzeźnia i spokój prawie do końca.

Zbrodnia, choć dokonana w wymyślny sposób, sugerujący pewne niezrównoważenie psychiczne (wycięte serca i azteckie piktogramy wypisane krwią na ścianach), nie wprowadza typowo kryminalnego klimatu. Nie czuje się niczego na kształt grozy, strachu, gorącego pragnienia, by poznać tego potwora. Drwęcki wraca do swojej żony po tej sprawie i śpi spokojnie. Tym bardziej nie poruszy to czytelnika.

Kryminalny charakter właściwie nie został osiągnięty. Autor bardzo się starał dozować poszlaki w odpowiednich momentach, ale rozwiązanie szybko staje się zbyt oczywiste. Spisek bardziej przypomina zabawę elit, niż kaprysy religijnej potęgi. Gdzieś w połowie dowiadujemy się, kto zabija, trzeba tylko czekać na wiadomość – na czyje zlecenie? Ale nie jest to nerwowe oczekiwanie.

Z pewnością Lewandowski myślał, że dodanie Witkacego, Fiszera i Gombrowicza doda książce trochę blasku, ale był to trochę nieudany pomysł – a właściwie, niewykorzystany. Tylko te postaci są wyraziste w powieści, mają charakter i niemal słyszy się tubalny głos Franca, gdy rozprawia o metafizyce w Ziemiańskiej. Ale przy tym Drwęcki z kompanią i rodziną wydają się bezbarwni. Niewykorzystany potencjał.

Rozwiązanie jest nieco zagmatwane – albo zbyt proste. Trudno to opisać; czołową postać spisku wprowadza się na moment i od razu zabija. A czarne charaktery… No właśnie – charaktery! A nie szare pionki.

Do tego warto wspomnieć o stronie językowej książki oraz o wprowadzaniu atmosfery dwudziestolecia międzywojennego. Tu można właściwie zapisać plus, bo choć dialogi z początku wydają się sztuczne, potem wchodzi się w ten rytm i odkrywa dawną Warszawę. Bardzo przekonujące są takie sytuacje, gdy starszawy policjant krzyczy O Jezu! jadąc autem w zawrotnej prędkości 80 km/h. Konrad Lewandowski bardzo dobrze zna topografię Warszawy – pościg w pewnym momencie powieści jest bardzo skomplikowany – siatka uliczek, każda o innej nazwie, a wszystkie komentowane przez kierowcę (miałem tu Żydóweczkę, chodziłem do niej…) oraz zabawny.

Czytać można – nie chcę, żeby odebrano tę książkę jako całkowitą porażkę. Jest ciekawa pod wieloma względami, ale także pod wieloma względami niedopracowana. To nie kryminał. To historyczna sensacja.

Tytuł: Bogini z labradoru
Autor: Konrad T. Lewandowski
Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok wydania: 2007
Stron: 264
Ocena: 3+
Carchmage Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.