Nietrudno odnieść wrażenie, że ostatnio mamy okres powrotu do starych, wysłużonych serii filmowych. Był John Rambo, Rocky także ponownie wyszedł na ring, więc i jego powrót był także kwestią czasu… Właśnie tak, najsłynniejszy archeolog (a z nim jego nie mniej słynny już bicz) Henry Indiana
Jones Junior powrócił! I muszę przyznać, że mimo tych 19 lat, jakie upłynęły od Ostatniej Krucjaty, zrobił to w całkiem niezłej formie.
Dotychczasowe części przygód doktora Jonesa zaczynały się od pokazania, jak wpada w kolejne kłopoty… więc tym razem nie może być inaczej. Akcja filmu rozpoczyna się w 1957 roku, w wojskowym magazynie gdzieś na pustyni Nevada. Tutaj jesteśmy świadkami, jak Indiana wraz z kumplem Mac’iem zostają… wyciągnięci z bagażnika samochodu przez raczej mało sympatycznych żołnierzy, jak się okazuje… radzieckich. No tak, byli hitlerowcy, byli fanatyczni wyznawcy bogini Kali, padło więc na krasnoarmiejców. Na szczęście ich rola nie ogranicza się do gadania i padania od kul, ale ma to też swoje uzasadnienie fabularne. W każdym razie miła odmiana od żądnych artefaktów nazistów.
Indiana zostaje przez nich zmuszony do odnalezienia w magazynie skrzyni, jaką znalazła 10 lat wcześniej ekspedycja badawcza w Roswell (hmm…). Potem oczywiście Rosjanie, dowodzeni przez diaboliczną panią psycholog Irinę chcą go zabić, przyjaciel okazuje się zdrajcą i następuje efektowna ucieczka. Jak za dawnych, dobrych lat. Później jest już tylko ciekawiej – do Jonesa zgłasza się młody chłopak imieniem Mutt, który prosi naszego archeologa o pomoc – jego matka została porwana, a przyjaciel, badacz Oxley, zaginął, a wraz z nim tajemnica dziwnej, kryształowej czaszki… Żeby nie było zbyt lekko, to ich tropem ruszają KGB, Irina i jej gwardia, a czasami także niezbyt zadowoleni z obecności Indiany tubylcy. A jak zwykle wszystko skończy się efektowną katastrofą budowlaną. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że bilans zysków i zniszczeń dokonanych przez doktora Jonesa okazałby się dla niego wybitnie niekorzystny, szczególnie po dokonaniach w najnowszej odsłonie jego przygód.
Jeśli chodzi o fabułę, to podoba mi się takie właśnie umiejscowienie jej w czasie – 19 lat po Indiana Jones i Ostania Krucjata. Świat się zmienił, a bohater wraz z nim. Harrison Ford wcale nie udaje tu młodzieniaszka, widać, że forma już nie ta (np. źle ocenia odległość, gdy za pomocą bata chce dostać się na ciężarówkę, czego nie omieszkał ironicznie skomentować), co oczywiście nie oznacza, że stracił coś ze swojego cynizmu i szelmowskiego usposobienia. Także realia się zmieniły – w USA trwa polowanie na czarownice
, zainspirowane komisją senatora McCarthy’ego po wojnie w Korei (dla nieobeznanych z historią – wówczas usilnie tropiono agentów Związku Radzieckiego, niezależnie, czy faktycznie nimi byli, czy nie), więc bohater mający problemy z KGB pod naciskiem rządu USA zostaje wydalony z uczelni. Symbolem tego okresu jest też Mutt – zbuntowany, zapatrzony w swój motor, poprawiający fryzurę nawet wtedy, gdy ma przed sobą lufę karabinu. Mam wrażenie, że lata 50-te nawet bardziej służą Indianie niż lata 30-te, a już na pewno są bardziej urokliwe.
Wbrew moim wcześniejszym obawom, Królestwo Kryształowej Czaszki nie okazało się odcinaniem kuponów od sukcesu oryginalnej trylogii ani udawaniem, że czas się zatrzymał. Dalej jest to lekki, przygodowy film o charakterze mocno pastiszowym, historia opowiedziana jest z pewnym dystansem (polecam rozmowy Indiany z Muttem, m.in. pytanie Ile masz lat, dziadku? Osiemdziesiąt?
). Humoru tu nie brakuje, nawet autoironicznego, ale nie ma tu też karykatury. Całość jest utrzymana w duchu poprzednich części, miejscami nawet do nich nawiązuje (m.in. pojawia się Marion Ravenwood znana z Poszukiwaczy zaginionej Arki, a wraz z nią pewien sekret… którego zdradzić nie mogę). Przed premierą słyszałem opinię, że nowe przygody Jonesa to głównie akcja, bez treści. I faktycznie – akcji jest zatrzęsienie. Mamy tu praktycznie wszystko, co można sobie wymyślić – bijatyki, strzelaniny, pościgi samochodowe, brawurowe ucieczki, a nawet… pojedynek szermierczy na dachach samochodów (tak, liczba mnoga, bo walczący stoją na różnych samochodach…). Tak więc na brak urozmaicenia raczej nie można narzekać. No, malkontentom zabraknie pewnie toczących się kul i strzałek wylatujących z tysiącletnich mechanizmów, ale ogólnie jest dobrze.
Sporo jest też egzotycznej menażerii – węży, mrówek i innych obrzydliwości, od których jeży się włos na głowie. Podczas seansu nie miałem jednak wcale wrażenia, żeby forma górowała tutaj nad treścią – oglądało się ten film równie przyjemnie, jak poprzednie części cyklu. Natomiast fani Indiany znajdą tutaj sporo smaczków, takich jak… Nie, tego też nie zdradzę. Ale radzę się dobrze przyjrzeć zawartości jednej z rozbitych skrzyń w wojskowym magazynie. Królestwo Kryształowej Czaszki dowodzi też, że Harrison Ford jest wręcz stworzony do roli Indiany Jonesa. Mimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat ciągle ma w tej roli mnóstwo uroku i trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł go podrobić. Pozostali aktorzy wypadli dobrze (szczególnie Shia LeBeouf w roli lalusiowatego buntownika i Cate Blanchett jako demoniczna Irina), ale i tak oczy widzów będą zwrócone głównie na Harrisona Forda.
Oprawa audiowizualna również budzi pozytywne odczucia. Pochwalić mogę ciekawe zdjęcia (ach, ta dżungla…), nie brakuje też efektów specjalnych, choć te serwowane są bardzo zręcznie – jest ich sporo, a mimo to wcale nie czuje się przesytu. A muzyka? Obejrzyjcie (i posłuchajcie) sobie którąkolwiek z poprzednich części przygód Indiany i będziecie wiedzieć o co chodzi. Nie brakuje oczywiście najbardziej znanego motywu ze ścieżki dźwiękowej, a reszta jest taka jak powinna – dobrze buduje nastrój, choć nie ma co liczyć, że poza motywem przewodnim cokolwiek będzie się nucić potem pod nosem.
Ogólnie rzecz biorąc, nowy Indiana Jones pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałem się gniota zrobionego po latach dla kasy, przepełnionego akcją, efektami specjalnymi i robieniem na siłę młodzieniaszka z Harrisona Forda. A tu proszę – czwarta odsłona przygód Indiany wcale nie ustępuje znacząco swoim poprzedniczkom, no poza tym, że nie jest (jeszcze?) dziełem tak kultowym, co oczywiście zrozumiałe. Myślę, że gdyby usunąć z filmu nieco wizualnych bajerów, a także zmienić nieco zakończenie (moim zdaniem scenarzystów nieco poniosła fantazja, choć i tak nieźle komponuje się z nieco pastiszowym charakterem całości) to Królestwo Kryształowej Czaszki można by śmiało postawić obok oryginalnej trylogii. Dlatego warto się zapoznać z tym filmem. I niech to będzie najlepsza rekomendacja.
Tytuł: | Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki [Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull] |
---|---|
Reżyseria: | Steven Spielberg |
Obsada: | Harrison Ford, Cate Blanchett, Ray Winstone, Shia LaBeouf, Karen Allen |
Czas: | 123 minuty |
Rok: | 2008 |
Ocena: | 5 |
—
Recka spoko. A jak widzę torrentowa brać działa w najlepsze.
;>
Zero wiary w kino i szybkie pisanie recki 😀 ? Recka dobra jutro skonfrontuje ją z własnymi wrażeniami 😀
Torrentowa brać? 😀
Idź sobie na 10 rano do kina i pisz potem przez 4 godziny reckę to zobaczysz, że się da 😀
…
Długi film – śmieszna sprawa – w dobie oglądania wszystkiego na komputerze i przerw na reklamy co 10 min w telewizji – trudno usiedzieć w kinie te 2 godziny na miejscu.
Warto jednak się wybrać – nowy Indiana jest naprawdę wart obejrzenia, momentami bardzo wciągający. Po trailerach spodziewałem się prawdę mówiąc czegoś średniego (zazwyczaj wkłada się w nie najfajniejsze kawałki) – a tutaj takie pozytywne rozczarowanie 🙂
Kiepski film na tle całej serii
Harrison – super, Shia – super, Blanchet – super i koniec pozytywów.
Scenariusz – do dupy, efekty przedobrzone.
Film można określic mianem Indiana Jones i Archiwum X, żenada. Jak oni pisali ten scenariusz przez 15 lat, to co oni wcześniej odrzucali ????