Po prawie trzydziestu latach od premiery filmu Tron studio Disneya zdecydowało się wskrzesić ten tytuł, udostępniając fanom sequel. Nikt nie ukrywał przy tym, że to jest skok na kasę – choć wcześniej podejmowane były rozmowy na temat kontynuacji, dopiero teraz uznano, że dostępna technologia jest odpowiednia do stworzenia tego obrazu i przyniesie twórcom zamierzone zyski. Zyski, które ta produkcja z pewnością osiągnie, choć nie jestem przekonany czy w pełni zasłużenie. Ale jeśli ktoś jest przewrażliwiony na punkcie spoilerów, to lepiej niech w tym miejscu zakończy lekturę; wszyscy inni mogą poznać powody moich wątpliwości.
W przeciwieństwie do swojego poprzednika, Tron: Dziedzictwo nie jest produkcją przełomową. Choć oczywiście stworzony w oparciu o najnowsze technologie (w tym także 3D), nie wnosi sobą niczego, czego nie można było już wcześniej zobaczyć. I jak mu się mierzyć z Tronem, któremu odmówiono nominacji do Oscara za efekty specjalne z powodu oszustwa, jakim rzekomo miało być użycie do produkcji zaawansowanych technologii komputerowych?
Ten film jest jednym wielkim fajerwerkiem – ładnym, widowiskowym, ale szybko się wypalającym i nie pozostającym w pamięci na długo. Najbardziej kuszącym jego elementem miały być efekty specjalne i trzeba szczerze przyznać, że oglądało się je z przyjemnością. Problem jednak w tym, że jak na produkcję będącą niczym jeden wielki efekt specjalny, zupełnie nie wykorzystano potencjału drzemiącego w technologii 3D. Owszem była ona obecna, ale nie budziła emocji, nie współgrała z fabułą, a była jedynie ledwo dostrzegalną oprawą, która na dobrą sprawę niewiele wnosiła do całości.
Druga część historii Flynnów razi także płytkością bohaterów. Tym razem mamy do czynienia z Samem, snem Kevina znanego z obrazu z roku 1982. Jest on dwudziestosiedmiolatkiem, który zna się na komputerach i niewiele poza tym. Nie ma przeszłości, nie ma charakteru, nie ma nawet znajomych. Na pytanie ojca o żonę czy dziewczynę odpowiada przekornie, że posiada psa – zwierzak ten jednak nie odgrywa w fabule żadnej roli; jest tylko takim zamydleniem oczu widza, żartem, który sprawi, że nie będzie się myślało o nijakości bohatera i tego, że podporządkowuje go ona historii, a konkretniej: dziewczynie z komputera, która oczywiście wywrze na bohaterze duże wrażenie.
W ogóle z kobietami w tym filmie jest podobnie, jak było w oryginalnym Tronie. Spełniają funkcję bezosobowego ozdobnika, są zupełnie zbędne i ich usunięcie (bądź zastąpienie mężczyznami) niczego by nie zmieniło. No może poza samym zakończeniem, chociaż Sam bez przeszłości i bez związków równie dobrze mógłby być gejem. Postacie kobiece pojawiają się tutaj dwie – oczywiście jedna dobra i idealna (jak próbują nam wmówić scenarzyści) druga nie wiadomo jaka. Na dobrą sprawę jednak nie okaże się to do końca, bowiem Gem ginie gdzieś w blasku efektów specjalnych i wszyscy o niej zapomną.
Na tle niewyróżniających się specjalnie aktorów nieźle prezentuje się, odgrywający ponownie postać Kevina, Jeff Bridges. Nie jest to jednak jego życiowa rola, a na dodatek w scenach, w których odmłodzono go o 30 lat, animacja twarzy razi sztucznością i przypomina cut-scenki z tych słabszych jak na obecne czasy gier komputerowych. To kolejny element, który w filmie o takiej tematyce powinien być dopracowany nieco lepiej.
Najgorsza z tego wszystkiego jest jednak fabuła. Ot chłopak dostaje się do wirtualnego świata i próbuje się z niego wydostać. Miałoby to sens, gdyby próbował wydostać ojca, uwięzionego tam od dwudziestu lat. Okazuje się jednak, że Kevin tego nie chce, a dokładniej – nie wiadomo czego chce. Z jednej strony nie może, z drugiej się boi, a na koniec i tak podąży za swoim synem. Może i nie raziłoby tak bardzo, gdyby nie przydługawe i miałkie sceny, w których bohaterom nieudolnie próbuje się nadać głębi. Scena posiłku (gdzie się podziały kałuże energii znane z części pierwszej?) czy rozprawa nad książkami (ciekawe jak dostały się do wirtualnego świata, bo coś ciężko mi sobie wyobrazić Flynna wklepującego na klawiaturze tomiszcza Dostojewskiego czy innych) są tak naiwne i niepotrzebne jak nudne i prowadzące donikąd. Na dokładkę na zakończenie, gdy okazuje się, że bohaterom może się nie udać, pojawia się deus ex machina w postaci Trona, który oczywiście podaje im pomocną dłoń (co i tak tylko opóźnia przeciwnika i prowadzi do kolejnego ratunku ni z gruszki ni z pietruszki)…
Złego słowa nie można za to powiedzieć o muzyce. Jak na produkcję o wirtualnym świecie, syntetyczne brzmienia dodają światu charakteru i znakomicie podkreślają klimat, a te orkiestrowe także idealnie spełniają swoją rolę. Jestem pewien, że miłośnicy muzyki tego typu jeszcze długo po projekcji filmu będą do niej wracać, a wszyscy inni docenią kunszt z jakim uzupełniała obraz.
Czym zatem jest Tron: Dziedzictwo? Jest produkcją skierowaną do niewybrednego widza, swoistym hołdem oddanym fanom poprzedniej części, rozmiłowanym w wyścigach wirtualnych motocykli czy walkach na dyski. Nie ma w nim niczego specjalnego, do czego chciałoby się wracać. Są nawiązania i rozwiązania fabularne znane z jedynki, są także niezrozumiałe decyzje, pomoc znikąd i prowadzenie bohaterów do z góry założonego zakończenia. Jedyne, czego w tym wszystkim zabrakło? Pomysłu – historii, która zelektryzowałaby widza i wciągnęła do wirtualnego świata.
Tytuł: | Tron: Dziedzictwo [TRON: Legacy] |
---|---|
Reżyseria: | Joseph Kosinski |
Scenariusz: | Adam Horowitz, Edward Kitsis |
Obsada: | Jeff Bridges, Garrett Hedlund, Olivia Wilde, Beau Garrett, Michael Sheen |
Rok: | 2010 |
Czas: | 127 min. |
Ocena: | 3+ |
… ale i tak pójdę
Rzetelna recka, BAZz, ale jak to zwykle ze mną – pieniądze muszę zmarnować sam, by później pomstować na film 😉
Tak czy inaczej – pewne zdanie można sobie wyrobić. Niestety.