Książę Persji: Piaski czasu – recenzja filmu

pop

Przenikanie się poszczególnych dziedzin kultury popularnej to nic nowego ani specjalnie zaskakującego. Filmowców inspirują książki, muzyków filmy, a pisarzy muzyka. Nie dziwota więc, że kiedy jakiś produkt ma zadatki na hit, powstaje wokół niego specjalna otoczka produktów komplementarnych, zazwyczaj tworzona za minimalne pieniądze, żeby tylko wyciągnąć trochę dodatkowej kasy z kieszeni fanów. Inaczej jest w przypadku Księcia Persji, który choć jest ekranizacją gry komputerowej i spokojnie mógłby żerować na jej popularności, był od początku projektowany jako wysokobudżetowe widowisko, mające rzucić ludzi na kolana. I po jego obejrzeniu mogę powiedzieć jedno: to najlepsza ekranizacja gry, jaką widziałem. No, ale czego innego się spodziewać, kiedy za filmem stoją ludzie odpowiedzialni za Piratów z Karaibów?

Fabuła jest, w ogólnych zarysach, zgodna z grą, czyli wydanymi w 2003 roku, genialnymi jak na swój czas, Piaskami Czasu (od których zresztą film zapożycza podtytuł). Nie jest to jednak bezczelna zrzynka, a raczej twórcze rozwinięcie. Dzięki temu pozbyto się różnego rodzaju fantastycznych potworów, zostawiając tylko sztylet, klepsydrę i manipulacje czasem. Tytułowy książę, Dastan, jest tu dzieckiem z ulicy, który tylko dzięki niezwykłemu szczęściu wkręcił się do królewskiej rodziny. W czasach, w których rozgrywa się główna akcja jest już dojrzałym mężczyzną, który wraz z braćmi i stryjem, podbija święte miasto Alamut, podejrzewane o wspomaganie bronią wrogów królestwa. Już podczas szturmu Dastan wchodzi w posiadanie najważniejszego artefaktu, który jednak jest poszukiwany przez jeszcze jedną wpływową osobę. Książę, oskarżony o morderstwo, musi salwować się ucieczką, a potem odkryć spisek i dowieść swojej niewinności.

My zaś dostajemy, pełen parkourowych popisów, widowiskowych bijatyk i ciętych dialogów, film akcji. Początkowe sceny wyglądają co prawda tak sztucznie, że przez chwilę poważnie obawiałem się o jakość gry aktorskiej, ale po wstępie z młodości księcia jest już dużo lepiej. Niewątpliwie jest to zasługą Jake’a Gyllenhaala i Gemmy Arterton, czyli Dastana i księżniczki Taminy. Ten pierwszy to typ zawadiaki, skorego do bitki i do popitki, dogryzającego ludziom, których nie lubi, ale zadziwiająco cichego, kiedy los stawia go w krępującej sytuacji. Księżniczka to dumna przedstawicielka swojego rodzaju, harda, dumna, myśląca tylko o świętej misji, jaką jej powierzono. Przekomarzania się tej dwójki są autentycznie zabawne, a związek, jaki ich łączy, ładnie ewoluuje w trakcie filmu. Miło widzieć, że feeria efektów specjalnych nie przysłoniła czynnika ludzkiego. Pozostałym aktorom również nie mam nic do zarzucenia. Może tylko Ronald Pickup w roli króla jest jakiś nieprzekonujący, ale nie gości na ekranie na tyle długo, żeby miało to przeszkadzać.

pop2A skoro wspomniałem wcześniej o efektach, warto by wspomnieć i o tym co nieco. Alamut zwyczajnie zapiera dech w piersi. Krążąca wokół niego kamera, pokazująca ogrom i majestat miasta, sprawia, że można poczuć się nieco przytłoczonym. Jest to jednak bardzo pozytywne uczucie. Nieźle wygląda również sama scena cofania czasu przez sztylet, zapożyczająca wygląd księcia z późniejszej gry (Dwóch tronów; pożyczono z niej zresztą kilka innych rzeczy, jak choćby bicz jednego z asasynów). Fabuła, choć przewidywalna i ewidentnie stanowiąca tylko dodatek do strony wizualnej, spełnia swoje zadanie i dobrze spaja kolejne wątki. Nie mam jednak wątpliwości, że film okaże się mało ciekawy dla osób nie znających gry. To czystej klasy kino rozrywkowe, ze świetnymi bohaterami, przepięknymi widokami i pędzącą na łeb, na szyję akcją. Logika i zasadność niektórych wydarzeń schodzą na dalszych plan, ale w natłoku wrażeń trudno właściwie zwracać na nie uwagę.

Szkoda tylko, że zabrakło jakiejś stylizacji. Owszem, bohaterowie chodzą w egzotycznych szatach po egzotycznych miastach i walczą egzotyczną bronią, ale perfekcyjny brytyjski akcent perskiej księżniczki zgrzyta w uszach przez jakiś czas. Później, gdy widz wkręci się już w akcję i przestanie zwracać na niego uwagę, wyskakuje Alfred Molina z tekstami o podatkach tłamszących prywatnych przedsiębiorców. Ja rozumiem, kino czysto rozrywkowe nie musi przykładać dużej wagi do detali, ale one jednak mocno wpływają na odbiór. Tacy Piraci z Karaibów też przecież byli rozrywkowi, ale pirackości w nich nie zabrakło. Tu natomiast perskość wyraża się tylko wizualnie.

Jakby jednak nie było, jeśli szukacie niezobowiązującego, acz bardzo przyjemnego filmu, lepiej trafić się chyba nie da. W każdej minucie widać, że reżyser podszedł do pierwowzoru z szacunkiem i chciał stworzyć coś fajnego, zamiast odcinać kupony od popularności serii. I choć jest to tytuł do jednego obejrzenia, w trakcie seansu nie sposób się nudzić.

Tytuł: Książę Persji: Piaski czasu [Prince of Persia: The Sands of Time]
Reżyseria: Mike Newell
Scenariusz: Boaz Yakin, Doug Miro (na podstawie gry komputerowej pod tym samym tytułem)
Obsada: Jake Gyllenhaal, Gemma Arterton, Ben Kingsley, Alfred Molina
Rok: 2010
Czas: 116 minut
Ocena: 4+
Oso Opublikowane przez:

3 komentarze

  1. Matt
    7 czerwca 2010
    Reply

    Do jednego obejrzenia?

    Ja z chęcią poszedłbym na ten film jeszcze raz. Był niezwykle przyjemny, lekki, zabawny i odprężający. No i te fantastyczne sceny wprost z irańskich pustyń. Bajka. Ocena zdecydowanie zaniżona. 😉

  2. Sirion
    12 czerwca 2010
    Reply

    Ja jestem na tak 🙂

    Genialne efekty specjalne, dobra gra aktorska, dawka humoru sprawiają, że film nie przynudza ani przez chwilę. Jak ktoś jeszcze nie widział, to radzę mu ruszyć dupę jak najszybciej 😛

  3. pROTOTYPEK
    9 września 2010
    Reply

    TAK@@!!

    Film pełen akcji popisów niby kaskaderskich.
    Z chęcią polecam ten film bylem w kinie na nim w domu oglądałem go 2 razy film naprawde godny uwagi, czasu i polecenia go wszystkich fanom tej gry

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.